Guillermo del Toro ostatnio nie kojarzy mi się najlepiej. Nie tak dawno oceniałem tragiczną "Mamę", której był producentem. Ponowne promowanie filmu jego nazwiskiem nie wywołało we mnie pozytywnych uczuć. Jednakże Meksykanin stanął tym razem sam za kamerą, co sprawiło, że postanowiłem dać mu jeszcze jedną szansę. Będąc wcześniej na "World War Z" widziałem trailer tego filmu. Zapowiadała się porządna rozwałka z udziałem kilkudziesięciometrowych potworów oraz mechów. Nastawiając się na 100% odmóżdżającej akcji zasiadłem wygodnie w kinowym fotelu. Nadmienię tylko, że nigdy nie widziałem żadnej części serii "Transformers", do której przyrównuje się ten film. Mnie kojarzyło się to raczej z "Power Rangers", gdzie nasi dzielni kolorowi wojownicy walczyli w Megazordzie z powiększonymi tworami Rity.
Fabuła nie jest zbyt skomplikowana. Zagrożenie ze strony obcej cywilizacji nie przyszło z gwiazd, jak wszyscy myśleliśmy. Przedmiot naszej zguby wyłonił się z oceanów w postaci wielkich potworów zwanych Kaiju. Gdy Ziemianie pokonali pierwszego, po pewnym czasie z odmętów wypłynął drugi, a po nim kolejny. W końcu ludzkość zorientowała się, że inwazja nie zakończy się szybko i należy podjąć odpowiednie środki obronne. Tak powstał pomysł stworzenia mechów zwanych Jaegerami. Sterowane są one przez dwóch pilotów, połączonych neurosplotem, poprzez który ich umysły oraz wspomnienia stają się jednym. Początkowo pomysł ten działał idealnie i Jaegery pokonywały każdego Kaiju, jaki się pojawiał. Po pewnym czasie z oceanów zaczęły wyłaniać się jednak coraz silniejsze i większe potwory, tak że ludzkie mechy przestawały sobie radzić. Nadszedł w końcu moment, gdy więcej Jagerów było niszczonych niż produkowanych. Najpotężniejsi ludzie świata zadecydowali wtedy o wycofaniu robotów oraz o budowie Muru Życia przy zbiornikach wodnych, który oczywiście nie stanowił żadnej przeszkody dla Kaiju. Marszałek Stacker Pentecost w rozpaczliwym ostatecznym planie zebrał cztery ocalałe mechy w ostatniej niezniszczonej bazie w Hongkongu. Potrzebuje jednak pomocy byłego pilota-gwiazdy, który zrezygnował ze sterowania Jaegerem po śmierci współpilota – jego brata, oraz młodej kadetki, która w prawdziwej maszynie jeszcze nie zasiadała...
Muszę przyznać, że nie zawiodłem się na swoich oczekiwaniach. Walki robotów z potworami są niezwykle efektowne nawet w technologii 2D (trójwymiaru niestety nie zdzierżę). Komu nie rośnie serce na widok olbrzymich machin okładających po mordzie kuzynów Godzilli? A mają czym je okładać. Poza pięściami dysponują różnego rodzaju działkami plazmowymi, rakietami, potrafią założyć nelsona czy przygrzmocić gadowi wielkim tankowcem pochwyconym z drogi kilka sekund wcześniej. Kaiju również nie zawodzą – przyjemne jest, że nie ma dwóch identycznych. Wszystkie się różnią, posiadają inne umiejętności, a każdy kolejny jest oczywiście potężniejszy od poprzedniego. A to wygląda jak wielka żaba, a to zmutowany krab. Wali ogonem, gryzie szczękami, pluje kwasem czy rozkłada nieoczekiwanie błoniaste skrzydła. Sporo walk toczy się w wodzie, ale niektóre potyczki przenoszą się na ulice Hongkongu, dzięki czemu możemy z zadowoleniem podziwiać walące się całe dzielnice miasta, wybuchy, gruzy, generalnie miłą dla oka apokalipsę.
O ile do walk nie mam się jak przyczepić, o tyle cała reszta filmu kompletnie leży i kwiczy. Jak dla mnie mógł on trwać około 40 minut, w których zawarte byłyby same sceny mordobicia i skończyłoby się to z korzyścią dla tej produkcji. O pomstę do nieba woła scenariusz. Koncepcja pojawienia się Kaiju na Ziemi poprzez Wyłom w oceanach, stanowiący swoisty teleporter do ich wszechświata, daje nawet radę. Napadu śmiechu dostałem dopiero, gdy dowiedziałem się, że te morskie stwory już kiedyś pojawiły się u nas i spowodowały zagładę dinozaurów, tylko wtedy nie odpowiadał im klimat do kolonizacji planety, więc stwierdziły, że jednak przeczekają jakiś czas i później wrócą. Ach, i wspomniano jeszcze wtedy, że Kaiju mają dwa mózgi, zupełnie jak nasze prehistoryczne gady. A w "Jurassic Parku" nic o tym nie wspominali... Bardzo chciałem też przyczepić się do pewnej sceny walki, podczas której jeden z Jaegerów zostaje tak uszkodzony, że nie ma już praktycznie żadnej broni i nie zdoła pokonać potwora. Jeden z pilotów wpada wtedy na genialny pomysł, że: jak to, mamy przecież w zanadrzu miecz! I klika wtedy na pulpicie przycisk miecza, po czym ta broń biała wyskakuje nagle znikąd. Problem w tym, że pomimo całej otoczki idiotyzmu, scena ta mile łechtała zmysły widokiem rozbebeszanego Kaiju, więc machnę tylko ręką. To trochę jak Hulk kontrolujący nagle gniew w "Avengersach" i na zawołanie powstrzymujący wielkiego latającego węża – myślisz sobie: "tragedia", ale jednocześnie wypuszczasz nogawką powstały kisiel w majtkach... Hmmm, przejdźmy lepiej dalej.
Jak wygląda obsada aktorska? Ze smutkiem muszę powiedzieć, że nie wygląda. Ta prezentowana przez pierwszoplanowych bohaterów to dno i co najmniej metr mułu, którego najedli się chyba przy okazji kręcenia scen wodnych. Obawiam się, że prawdziwsze emocje dostarczyły mi bobki Kaiju, które te zrzucały na miasta, przez co całe regiony były skażone. Jedyną prawdziwą perełką tego widowiska był niezawodny trzecioplanowy Ron Perlman, który po raz kolejny udowodnił, że w roli dziwnie przystrojonych typów spod ciemnej gwiazdy czuje się jak Kaiju w wodzie. Jego postać Hannibala Chau, handlarza szczątkami naszych gości z innego wszechświata, mimo ewidentnego skurwysyństwa wzbudza jawną sympatię i to chyba jemu kibicowałem najbardziej. Komediowej nutki próbowano dodać poprzez duet naukowców – młodego Newtona, zafascynowanego fizjologią Kaiju, oraz starszego, zgrzybiałego Gottlieba obliczającego nieustannie jakieś równania. Ta dwójka cały czas przerzuca się złośliwościami, które w większości są niestety na poziomie dwunastolatków. Z drugiej strony Charlie Day jako dr Newton nie zagrał najgorzej i widać było, że robił, co mógł, ale z bezlitosną sztywnością scenariusza każdy by poległ. Najbardziej zawiódł mnie chyba Idris Elba wcielający się w postać marszałka Stackera Pentecosta – jego irytujące, patetyczne monologi o niczym straszliwie psuły mi radość z seansu. No i ta jedna mina przez cały film...
Wizualnie produkcja prezentuje się nadzwyczaj smacznie, o czym już pisałem. Również ścieżka audio została dobrana przyzwoicie. Podczas walk towarzyszą nam odpowiednie rockowe brzmienia, natomiast efekty dźwiękowe rozwałki przyjemnie rozbrzmiewają w uszach. Pisałem już o różnorodności Kaiju – taką samą zmiennością charakteryzują się Jaegery. Starszy czy nowszy model, każdy ma coś unikatowego do pokazania. Można się przyczepić, że w sumie jest ich nieco mało, ale to już szukanie dziury w całym.
Niektórzy z was pewnie zastanawiają się, czy iść na "Pacific Rim" (dzięki tłumacze za pozostawienie tytułu w spokoju... już widzę ten "Pacyficzny Rów"). Odpowiem wam: zdecydowanie tak! Nie zważajcie na moją ocenę – w zgodzie z moim recenzenckim sumieniem nie mogłem dać filmowi o tak kiepskim wykonaniu (poza walkami) więcej oczek. Jednakże jeżeli nastawicie się tak jak ja na odmóżdżające i efektowne mordobicie między mechami a morskimi stworami, nie zawiedziecie się. Ja mimo wszystko wyszedłem z kina uśmiechnięty oraz zadowolony. Wyłączcie myślenie, napawajcie się świetnymi efektami, a nie pożałujecie. I koniecznie musicie zobaczyć złote buty Rona Perlmana, piękna wisienka na nieco trącącym mułem torcie.
Komentarze
Poza tym fajnie delToro wykorzystał swoje zamiłowanie do robali i mechanizmów zębatych:p
0/0
Dodaj komentarz