Nie jest tajemnicą, że George R. R. Martin kompletnie nie zna się na grach komputerowych, a branża elektronicznej rozrywki stanowi dla niego taką niewiadomą jak dla nas umysł Littlefingera. Cóż, niejednokrotnie podkreślał on swoją niewiedzę w tej dziedzinie, a także generalnie nie ma obowiązku orientować się, kto rozdaje tutaj karty i jakie studio gwarantuje odpowiednią jakość adaptacyjną jego autorskim światom. Nie musi przecież wiedzieć wszystkiego i nie ulega wątpliwością, że mistrzowi jesteśmy w stanie wybaczyć wiele. Jednakowoż jakaś osoba z jego sztabu agentów powinna mieć pojęcie, co w trawie piszczy i szeptać mu do ucha dobre rady, jeżeli chodzi o udzielanie praw do marki, bo inaczej nieskazitelne uniwersa zaleje fala bylejakości oraz totalnej żenady.
Niestety, wszystko wskazuje na to, że pierwsza fala tandety właśnie nadciąga, aby bezlitośnie zatopić marzenia miłośników Westeros o klimatycznych wirtualnych przygodach i mrocznych cyfrowych intrygach.