Opóźnienie niewiarygodne. Recenzja ukazuje się po blisko 40 latach od wydania w Stanach książki Terrego Brooksa i 18 lat od pierwszego polskiego wydania. Było na co czekać? Całe pokolenie ma nareszcie okazję powetować stratę czytając dzieło amerykańskiego klasyka epickiej fantasy, czy też wydawca sięgnął do głębokich rezerw podpierając się znanym nazwiskiem?
„Mów mi wuju!”.
Stary ale jary, potężny i tajemniczy (uwaga na zmyłkę!) druid dociera do małej, spokojnej osady na krańcu świata, gdzie żyje przygarnięty przez ludzką rodzinę Shea, sierota półkrwi. Okazuje się on być jedynym żyjącym potomkiem legendarnej elfiej dynastii. Po kilkuset latach od zakończenia Wielkiej Wojny, która doprowadziła do upadku cywilizacji, światu na powrót zagraża odrodzone Pradawne Zło. Może ono zostać pokonane tylko przy pomocy tytułowego, legendarnego artefaktu. Jednak miecz zyska moc jedynie w rękach prawowitego spadkobiercy. Stąd i niezapowiedziana wizyta ostatniego żyjącego strażnika dawnej wiedzy.
Niedopuszczalny spoiler? Nie sądzę...