„Mów mi wuju!”.
Stary ale jary, potężny i tajemniczy (uwaga na zmyłkę!) druid dociera do małej, spokojnej osady na krańcu świata, gdzie żyje przygarnięty przez ludzką rodzinę Shea, sierota półkrwi. Okazuje się on być jedynym żyjącym potomkiem legendarnej elfiej dynastii. Po kilkuset latach od zakończenia Wielkiej Wojny, która doprowadziła do upadku cywilizacji, światu na powrót zagraża odrodzone Pradawne Zło. Może ono zostać pokonane tylko przy pomocy tytułowego, legendarnego artefaktu. Jednak miecz zyska moc jedynie w rękach prawowitego spadkobiercy. Stąd i niezapowiedziana wizyta ostatniego żyjącego strażnika dawnej wiedzy.
Niedopuszczalny spoiler? Nie sądzę, tyle czytelnik wie już po mniej więcej dwudziestu stronach, gdzie wszystko ładnie wytłumaczono w sążnistych, pełnych edukacyjnego zacięcia wykładach. Zresztą tyle ujawniono również na okładce. Gdybym napisał – autor wykorzystuje wszystkie motywy klasycznej heroicznej fantasy – byłoby bardziej profesjonalnie? Pewnie tak, jednak o ileż mniej konkretnie! Mógłbym też napisać, że oskarżenia o plagiat z Tolkiena wydają się ze wszech miar słuszne. Absolutnej pewności nie mam, jednak moja niechęć do spoilerów została przez autora poważnie nadszarpnięta. Zatem ciąg dalszy. Element oryginalny dla odmiany, który omal nie doprowadził do przerwania lektury.
Emisariusze Złego już depczą bohaterowi po piętach, a potężni sojusznicy (po druidzie pojawia się też wojownik) świeżo uświadomionego księcia mają ważniejsze sprawy do załatwienia, więc niebezpieczną, wymuszoną ucieczkę musi podjąć tylko samowtór, z równie niedoświadczonym i bezbronnym przybranym bratem. Na szczęście (dla bohatera, nie czytelnika) obdarzono go magicznymi kamieniami... I tego konceptu już nie mogłem zdzierżyć! Wspomniane elfie klejnoty miały to do siebie, że wyciągnięte w chwili zagrożenia robiły to, co akurat najbardziej przydatne: magiczne światło wskazywało zagubionym drogę czy też pomagało w walce „tnąc jak nóż” mackę oślizgłego stwora.
Skoro autorowi wszystko wolno, to recenzentowi też, ciąg dalszy nie musi go interesować. Wymyślenie uniwersalnego, mechanicznego sposobu na wydostawanie bohaterów z tarapatów, w które autor ich wpakował, uznałem za obrazę dla inteligencji czytelnika. Deus ex woreczek? To jednak przesada. Do trzech razy sztuka, pomyślałem. Jednak przed trzecim użyciem, do którego doszło znacznie później, w trakcie wyprawy Drużyny (z obowiązkowym udziałem elfów i krasnoludów) do samego Serca Zła, autor ujawnił istnienie instrukcji użytkowania tego nadzwyczaj przydatnego artefaktu. Okazało się, że są ograniczenia i koszty uboczne. A już miałem nadzieję, że nie będę musiał czytać dalej.
Wnioski? Schemat i banał podany w patetycznym sosie. Obszerne opisy podlano obficie narratorską wszechwiedzą. Emocje są deklarowane, trudno w nie uwierzyć, jeśli nie jest się egzaltowanym nastolatkiem. Śmiałym odstępstwem od kanonu jest obdarzenie Allanona, mędrca o historycznym zacięciu, maga i czarnoksiężnika w jednym, mianem druida.
Napisana blisko 40 lat temu książka Terry'ego Brooksa nie zachwyca. W najlepszym przypadku można powiedzieć, że zestarzała się brzydko. Wtórna do bólu fabuła poważnie utrudnia czerpanie przyjemności z lektury czytelnikowi zaznajomionemu ze współczesnym kanonem heroicznej czy też epickiej odmiany fantasy. Przez ten czas opublikowano wiele cykli, które – choć oparte zostały na tym samym zasadniczo schemacie fabularnym – zręcznie i twórczo go adaptowały.
„Miecz Shannary” jest świadectwem niegdysiejszej słabej formy jednego z amerykańskich klasyków fantasy? Popularność dzieła i decyzja o jego ekranizacji przeczą temu podejrzeniu. Dlaczego zatem nie zachwyca, skoro zachwyca? Zależy kogo. Wtórność nie musi przeszkadzać młodemu czytelnikowi. Target wydaje się tutaj kluczowym pojęciem. „Jeśli Tolkien jest ‘dziadkiem’ tego gatunku nowoczesnej fantasy, Terry Brooks jest jego ulubionym wujkiem”, można przeczytać na okładce. Jeśli uznać Zagłobę za wuja Rocha Kowalskiego, to pełna zgoda.
Dziękujemy wydawnictwu Replika za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Osobiscie zacząłem 'chronologicznie' (w kolejności wydarzeń nie w kolejności wydawanych ksiązek) tzn:
- trylogia The Word & The Void (Running with the Demon, A Knight of the Word, Angel Fire East, 1997-1999)
- trylogia Genesis of Shannara (Armageddon's Children, The Elves of Cintra, The Gypsy Morph, 2006-2008)
- dylogia Legends of Shannara (Bearers of The Black Staff, The Measure of The Magic, 2010-2011)
- prequel do trylogii Miecz Shannary (First King of Shannara, 1996)
i do tego momentu było to doskonałe, nawiązań 'ala tolkien' jest już o wiele wiele mniej, zgoła nic w większości a fabuła jak i bohaterowie też są doskonale przemyślani. Polecam powyższe a co do trylogii Miecz Shannary... pomińmy ja milczeniem
Skończyliśmy zatem na kamykach elfów jakie pomogły parze wędrowców wydostać sie z lasu i bagien mam rację? Następnie dzięki interwencji Toma Bombadila... wrrrróć, "Króla Srebrnej Rzeki" - bliżej nieznanej odwiecznej istoty jaka się doliną rzeczki opiekuje - bohaterowie zostają magicznie uśpieni i przeniesieni do Rivendell... znaczy jakiegoś innego miasta bezpiecznego mimo iż znajduje się na północy Sunlandii i może stanowić "ostatni bezpieczny dom", oczywiście nasz Frodo... tfu! Shea miałem na myśli - wybaczcie ponownie, coś mi klawiatura nie służy - budzi się (bo wszak dotarł na miejsce nieprzytomny) i na naradzie dowiaduje się, że już nie we 3 muszą mierzyć się z przeciwnościami - Na północ ruszy cała Drużyna (Pierścienia).
Co jest tego powodem? W bezpiecznym schronieniu spotykają swego Gandalf... Alannona i wcześniej spotkanego wojownika rasy ludziowatej z mieczem wielkim jak w mandze Berserk. Do ekipy dołączają 2 elfy i krasnolud co wraz z trzema hobbitami.. err młodzikami daje nam 8 osobowy team do zadań specjalnych.
Niestety zło nie śpi! Wszystkie granie gór na północy zostały obstawione przez orków.. err gnomy znaczy się, więc Allanon wpada na genialny pomysł "przejdźmy pod górami zamiast przez przełęcze, na pewno tej drogi nie pilnują!" Drużyna rusza więc do Morii... uhh wybaczcie, znów się pomyliłem, chodziło wszak o "Grobowiec Królów" jaki dziwnym trafem ma wejscia z obu stron skalnego muru. Czymże jednak byłby grobowiec bez strażnika? Na swej drodze dzielni wojacy napotykają prastarą istotę jaką udaje się cudem powalić i wysodtać na drugą stronę gór tylko po to by... Shea doświadczył uczucia gdy kruszy ci się pod nogami skalna pólka i spadasz w dół (scena wygląda znajomo co?) do wodospadu.
Drużyna przebyła wiec góry lecz straciła jednego z członków (nie martwcie się drodzy czytelnicy! Tylko tymczasowo, on jeszcze do nich wróci mimo że teraz nie są zbyt szczęśliwi). Oczywiście Shea jest jedyną osobą jaka może wykorzystać miecz Shannary więc.. team zostawił go samemu sobie i postanowił ruszyc po miecz do Mordoru-Paranoru. Nasz półelf został tymczasem wytrząśnięty i zmieszany w rzece po tym wyrzuciło go na brzeg tylko po to by trafił w ręce oddziału gnomów jacy postanowili go dotaszczyć do Sarumana.. err Paranoru znaczy.. dzięki temu zaczęli oni eskortować naszego Meriadoka... (auu! przepraszam, właśnie klawiatura dała mi w łeb mówiąc iż jesli jeszcze raz się pomylę więcej pisał nie będę)... ku miejscu w jakim dziwnym trafem miecz przebywa.
Następnie oczywiście oddział gnomów został rozbity przez drzewce albo jak kto woli duet troll+człowiek, ot parę bandytów. Na szczęście zamiast pójść potem w swoją stronę z kamykami Shei postanowili że nie mają nic lepszego do roboty niż pomóc mu dotrzeć w tak niebezpieczne miejsce jak rzeczony Paranor... bardzo mili bandyci nie uważacie?
Wróćmy jednak do głównej grupki... Dotarli na miejsce, wkradli się do środka i stanęli twarzą w twarz z jednym ze SkullBeaers (kto to przetłumaczył na Nosiciela Śmierci w wersji PL zasługuje na złote maliny) czyli para-nazgulla... Ot skrzydlaty, czarny, brzydki, najpotężniejsza kreatura Lorda Warchoła. Allanon jako naczelny mag-wojownik zwany druidem wystąpił by rzeczonego ubić. Jak spytacie? Sądzicie że w grę poszły miecze i topory oraz potężne zaklęcia? No cóż... okazało się że Druid jeśli jakiś oręż ma to tylko w majtkach bo niczego w dłoń nie chwycił, zaś jego potężna magia nie zdawała prawie wcale egzaminu więc... *cough cough* zaczął okładać się z 'nazgulem' po pyskach... Tak, walka z bytem będącym efektem potężnej magii nasz Allanon postanowił walczyć pięściami i nogami: kopał, uderzał, dusił, w końcu udało mu się gadzinę ubić ostatecznie przez... skręcenie karku...
I to był moment w jakim uznałem iz Terry jest doskonałym autorem komedii... ta walka była tak żałosna że aż pekałem ze śmiechu... bo tylko śmiać się mogłem albo płakać a jak wiecie moi mili - śmiech to zdrowie!
O ile sam miecz shannary opisuje świat w stopniu praktycznie zerowym o tyle wcześniejsze pozycje pozwalają na - z grubsza przynajmniej - zobaczenie jego korzeni oraz tego jak i skąd się wzieło w nim to i owo... Bo i kto by przypuszczał iż Cztery Krainy to tak na dobrą sprawę świat dzisiejszy za 4-5 tysiecy lat? Świat po kataklizmie jaki nie tylko zniszczył sporą część zgromadzonej wiedzy i przetrzebił ludzkie szeregi ale też spowodował iż niektórzy z ocalałych zmienili się w coś innego? Nie będę tu jednak wchodził w szczegóły, zamiast tego raczej zachęcam do poczytania Running with the Demon... a Tobie Jezid napisania recenzji do tamtego cyklu... ot by choć zmazać niesmak dotyczący autora (tylko od razu ostrzegam że by pojąć nieco więcej z ww trzeba dojśc do 4-5 rozdziału, dlatego nie zniechęc się po 10 stronach Potem idzie już z górki
Dodaj komentarz