Polska, rok 1936. W świecie z pozoru niewiele różniącym się od naszego nadchodzi tajemnicze wydarzenie, zwiastujące wielkie zniszczenia, śmierć i zetknięcie się z tajemniczymi Istotami z innej rzeczywistości. Brzmi trochę znajomo? Macie wrażenie, że coś podobnego już było? Macie rację, chociaż niezupełnie. Może i zarys fabuły zaprezentowany przez autora, Tomasza Fijałkowskiego, brzmi trochę sztampowo, ale już jego wykonanie absolutnie takowym nie jest. Historii alternatywnych jest w literaturze bez liku, ale "Antipolis" na ich tle zaznacza się oryginalnym podejściem do tematu i kwiecistą, chaotyczną, jednakże niezmiernie wciągającą prozą.
Czymże w ogóle jest tytułowe "Antipolis"? Otóż w świecie wykreowanym przez Fijałkowskiego tym dziwacznym nieco mianem nazwano nową stolicę Rzeczypospolitej (czy może raczej Korony, gdyż tak w powieści tytułuje się Polskę). Warszawa została zrównana z ziemią w wyniku Wielkiej Wojny, więc polskie władze, niczym Kazimierz Odnowiciel, postanowiły przenieść swoją nową siedzibę do szybko rozwijającej się metropolii o takiej nazwie.
W mieście Antipolis krzyżują się losy grupy niezwykłych postaci, w jakiś sposób powiązanych z Zenitem – wspomnianym już przeze mnie wydarzeniem, podczas którego granice między naszym światem i "światem wyższym" zostaną nadszarpnięte, a mieszkańcy tamtego świata będą mogli z łatwością ingerować w życie śmiertelników (tylko mnie to się kojarzy z Koniunkcją Sfer znaną z prozy Sapkowskiego?). Dziwnym trafem epicentrum wszystkich tych wydarzeń ma być samo centrum Antipolis, a doświadczenia podobnych incydentów z przeszłości nie wróżą zbyt dobrze nieświadomym niczego mieszkańcom.
W tym miejscu do akcji wkracza Struktura – tajna organizacja rządowa, która w przeciwieństwie do wojska i kontrwywiadu dba o bezpieczeństwo obywateli Korony, broniąc ich przed bardziej "nietypowymi" zagrożeniami – takimi właśnie jak Zenit. W skład Struktury, prócz zwykłych ludzi rekrutowani są także mieszańcy – ludzie, których przodkowie obcowali z Istotami z drugiego świata (przez wielu uważanymi za bogów). Wybrańcy ci obdarzeni zostali przez swoich nadnaturalnych przodków różnorodnymi mocami.
Upraszczając więc nieco – w "Antipolis" mamy do czynienia z pracującą dla rządu grupą X-menów, chociaż wielki szacunek należy się autorowi, że nie poszedł on po linii najmniejszego oporu, a jego powieść nie stała się jedynie marną kopią komiksu, z prostą fabułą i widowiskowymi popisami mocy superbohaterów. Wprost przeciwnie. Nikt tutaj nie strzela laserami z oczu, ani nie harata podłych niemieckich szpiegów adamantytowymi szponami. Moce prezentowane przez dzieci Istot są dużo bardziej subtelne – wyczulone zmysły, przewidywanie przyszłości, leczenie czy manipulowanie emocjami. Nic nazbyt inwazyjnego ani zbyt potężnego, żeby taki mieszaniec stał się niepowstrzymany. Poza tym fakt posiadania danej zdolności przez poszczególną postać nie ogranicza całego jej jestestwa. Nie stanowi o sensie istnienia. Jest tylko dodatkiem do niezwykle interesujących, skomplikowanych, dobrze rozrysowanych i bardzo różniących się od siebie osobowości bohaterów.
Talent do kreowania ciekawych postaci jest bodaj największym atutem autora i jego powieści. Mamy tu do czynienia z przemądrzałą Nadją, seryjnym mordercą Mraczewskim, bogobojnym chrześcijańskim mnichem Piotrem i roztargnionym profesorem Banachem. Postaci jest oczywiście znacznie więcej, dużo więcej. Nie każda z nich posiada moc, ale w żadnym stopniu nie umniejsza to ich zasług.
Z drugiej jednak strony to z nadmiernej ilości postaci wciśniętych na zbyt małą ilość kartek powieści wyłania się bodaj największy problem, jaki miałem podczas czytania "Antipolis". Z początku odniosłem wrażenie, że głównym bohaterem jest i już pozostanie niejaki Tomasz, niedoszły profesor filozofii, który przybywa do Antipolis udzielać korepetycji młodej Rosjance. Wątek Tomasza jako jedyny spośród wszystkich odznacza się pierwszoosobową narracją (absolutnym przypadkiem oczywiście bohater dzieli imię z autorem książki). Myślałem więc, że niejako siłą rzeczy to jego perypetie przez całą historię będziemy śledzić. Otóż jednak niezmiernie się pomyliłem. Po zaledwie dwóch rozdziałach pojawia się jednakże nowa postać i nowy wątek, po to, żeby w następnym epizodzie przejść do jeszcze innej, następnie kolejnej, potem na chwilkę wrócić do zapomnianego już troszkę Tomasza, ażeby następnie zaznajomić nas jeszcze z kimś innym. Początkowo z tego wszystkiego wyłaniał się straszny chaos, poszczególne postacie myliły mi się ze sobą i zanim zdążyłem zapamiętać i polubić Komisarza Śniega, to już zostałem rzucony w wir rozmyślań mordercy Mraczewskiego.
Tak w każdym razie było z początku – niewielkie zdezorientowanie i pomieszanie poszczególnych wątków. Po jakimś czasie jednak wszystko zaczęło układać się w klarowną całość. Nagle zaczęło się okazywać, że czyny jednej z postaci wpływają na inne, a ich ścieżki zaczęły się w końcu łączyć w tajnym budynku siedziby Struktury.
Z jednej więc strony konstrukcję powieści cechuje początkowo spory chaos, jednakże autor wychodzi z tego obronną ręką, umiejętnie i dość szybko niwelując pojawiające się w głowach czytelnika zamieszanie. Poza tym sposób pisania autora jest na tyle wciągający i łatwy w odbiorze, że nawet nie do końca wiedząc, z jaką postacią mam w tej chwili do czynienia i co ona ma w ogóle wspólnego z sytuacją z poprzedniego rozdziału, to i tak nie sposób mi się było oderwać od czytania.
Przyznam szczerze, że cenię sobie wszelkie historie alternatywne. Zwłaszcza takie, w których dziwnym zrządzeniem losu Polska jest mocarstwem, zamiast przedmiotem, pozostała podmiotem na arenie międzynarodowej. W "Antipolis" to nas obawiają się Niemcy i Rosjanie, a nie na odwrót. Prawda, że miło jest dla odmiany znaleźć się w takim świecie? Nawet jeśli jest on tylko tworem wyobraźni autora. Poza tym szczególnie miłym akcentem jest umiejscowienie czasu akcji w latach 20-tych XX wieku. Z powieści niemal wylewa się atmosfera dawno martwego już świata gentlemanów, powoli palonych cygar, fraków, i wysokiej kultury osobistej.
"Antipolis" rozwija się troszeczkę powoli. Niemal od początku straszeni jesteśmy zbliżającym się Zenitem i jego straszliwym konsekwencjami, jednakże na ów punkt kulminacyjny zmuszeni jesteśmy czekać do ostatnich kilkunastu stron powieści. Zdaje się, że autor miał zamiar stworzyć coś większego, być może nawet cały cykl. W "Antipolis" mamy bowiem do czynienia z formowaniem się Struktury, obdarzeni mocami dopiero poznają swoje zdolności i uczą się nimi posługiwać, a sama organizacja jest w powijakach. Wszystko to stanowi dobrą bazę pod kolejną powieść, jeśli oczywiście autor zdecyduje się kontynuować swoje dzieło. Co się stało z Koroną po Zenicie? Co ze Strukturą? Czy w tym alternatywnym świecie również za 3 lata grozi widmo wybuchu kolejnej Wielkiej Wojny? I kim w ogóle są owe Istoty i jaką odgrywają w tym wszystkim rolę?
Tomasz Fijałkowski pokazał swoim debiutem, że potrafi troszkę namieszać w świecie literatury fantasy i stworzyć oryginalną historię, posługując się oklepanymi motywami. "Antipolis" ujęło mnie łatwym (acz barwnym) językiem, ciekawymi i rozbudowanymi postaciami, urzekającym światem przedstawionym i zaskakującą fabułą. Drzemie w autorze wielki potencjał, w pierwszym dziele może nie do końca wykorzystany, ale wróżący dobrze na przyszłość. Jeśli więc kiedykolwiek faktycznie powstanie kontynuacja tego dzieła, to wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że również i ona może pozytywnie zaskoczyć.
Dziękujemy wydawnictwu Czwarta Strona za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz