Ponad 300 godzin interesujących prelekcji dotykających szerokiego spektrum zagadnień z dziedziny fantastyki, liczne spotkania z wybitnymi osobistościami świata literackiego, świetne konkursy i wartościowe nagrody, a przede wszystkim trzy dni bajecznej zabawy. Tak mniej więcej wyglądały założenia Pyrkonu – poznańskiego zjazdu fanów fantastyki, który nieprzerwanie od 2007 roku szczyci się tytułem Najlepszego Konwentu Roku nadawanym przez "Informator Konwentowy". Dziesiąta edycja imprezy odbywała się w dniach 26 – 28 marca, co oznacza, że już przeminęła. Co pozostało w pamięci?
Relacja z siedmiogodzinnej podróży pociągiem raczej nikogo nie zainteresuje, toteż pozwolę sobie przemilczeć ten epizod. Podobnie, mało ciekawym wydaje się być przebieg wydarzeń związanych z poszukiwaniem pizzerii lub innej restauracji na poznańskiej starówce. Niemniej, w formie porady na przyszłość zaznaczę, że nie warto biegać za punktami gastronomicznymi na własną rękę, gdyż ich złośliwa natura przejawia się w wysokich umiejętnościach pozostawania niewidocznymi dla akuratnie potrzebujących.
Przeskoczmy od razu do części bezpośrednio związanej z samym konwentem. Po wielu perypetiach, obfitujących w ciężkie zagwozdki i jeszcze cięższe rozkminy, bogatsi za to o pewne doświadczenia, dotarliśmy (samotny wyjazd na nieznany teren jest samobójstwem, dlatego w eskapadzie towarzyszył mi stary znajomy, niejaki Tablis) na ulicę Łozową, w okolicach której znajdowały się trzy budynki oddane na użytek pyrkonowej braci. Niestety, worek z przykrymi niespodziankami nie został do końca opróżniony – na miejscu przywitała nas leniwie sunąca rzeka ludzi czekających na akredytację. Dostąpić zaszczytu uzyskania oficjalnego tytułu konwentowicza przyszło nam po trzech godzinach jakże fascynującego czekania. Nawet utworzenie drugiego punktu akredytacyjnego nie odciążyło za bardzo kolejki. Wracając do meritum sprawy, jako przedstawiciel mediów, poza standardową papierową opaską na rękę, informatorem i stosownie oznaczonym identyfikatorem, zostałem obdarowany reklamówką pełną zbędnych ulotek i innych materiałów propagandowych. Jedynie plakietka albo, jak niektórzy ją określają, odznaka z pyrkonowym czarnym smokiem i stylizowanym napisem, przypadła mi do gustu i teraz jako jeden z nielicznych mogę się pochwalić posiadaniem takiego gadżetu.
Zaraz po załatwieniu wszelkich biurokratycznych spraw zabrałem się za przeglądanie informatora. Sto stron tekstu (i reklam) wydanych na kredowym papierze zeszytowego formatu okazało się być poukładane w bardzo logiczny sposób, więc bez przeszkód mogłem zacząć korzystać z książeczki. Najpierw zapoznałem się z regulaminem, skąd dowiedziałem się, że właściwą przepustką jest papierowa opaska i bez jej okazania nie można wejść do któregokolwiek budynku pyrkonowego. Dodatkowo, w przypadku zniszczenia, zgubienia bądź innego zdarzenia losowego wpływającego na zniknięcie bransoletki, należało się zgłosić do specjalnego punktu w celu zakupienia nowej. Nadmienię tylko, że opaski nie wyglądały na zbyt wytrzymałe i byle szarpnięcie mogło doprowadzić do jej rozerwania. Należało zatem być szczególnie ostrożnym, żeby nie narażać się na niepotrzebne koszty.
Z racji długiej i męczącej podróży oraz niemożliwego wręcz wymiaru czasowego strawionego w kolejce po akredytację, w pierwszym dniu Pyrkonu udało mi się, zaledwie, zwiedzić wszystkie trzy budynki i poznać jako tako rozmieszczenie poszczególnych sal (z pomocą przyszedł mi informator, gdzie zamieszczony został w miarę dokładny plan terenu konwentowego) i krótkie posiedzenie w Games Roomie. Muszę tutaj przyznać organizatorom, że spisali się znakomicie. Pokój gier był zaopatrzony w niewyobrażalną wręcz liczbę planszówek i karcianek różnego rodzaju, tak że czułem się przytłoczony galimatiasem tytułów. Od razu ogarnęło mnie przeczucie, że to właśnie Games Room będzie najbardziej obleganym miejscem konwentu i nie pomyliłem się. Niezależnie od pory dnia, w dwóch przestronnych salach panował ścisk uniemożliwiający wciśnięcie chociażby szpilki, czemu towarzyszył, niestety, straszliwy zaduch. Na szczęście specjalistyczne służby ratownicze czuwały nad zdrowiem i dobrym samopoczuciem konwentowiczów, a w ramach odpoczynku można było skorzystać z dwóch mniej obleganych sal, w których cały czas trwały zabawy związane z karaoke i matami DDR.
Koniec końców, znużenie, z którym dzielnie walczyłem, zwyciężyło i trzeba było znaleźć miejsce na przekimanie. Według informatora, dwa z trzech budynków były przeznaczone do spania. Jeden z nich dodatkowo był objęty ciszą nocną, ale z sal sypialnych należało się redystybułować do godziny 9 rano, ze względu na punkty programu w nich realizowane . Niejako z konieczności wybraliśmy właśnie ten wariant – sypialnie w drugim budynku od dawna były zajęte. Jak się okazało, cisza nocna istniała jedynie na papierze i w nocy na korytarzach działo się całkiem sporo. W końcu jednak zasnąłem z optymistyczną myślą, że kolejny dzień musi być lepszy.
Mimo nieustającego hałasu, późnej godziny położenia się spać i wczesnego przebudzenia, wstałem, o dziwo, wypoczęty i pełny energii potrzebnej do zmierzenia się z atrakcjami zapewnionymi przez organizatorów i twórców programu. Na pierwszy ogień poszła prelekcja Beaty ‘Wiedźmy’ Kukiełki, zatytułowana „Groza udomowiona – mityczne stwory”. Rzecz była o przeróżnych bestiach i ich adaptacjach oraz interpretacjach we współczesnej literaturze. Smoki zajęły najwięcej czasu, ale zaraz potem było o dzikich jednorożcach, pożałowania godnym życiu mrówkolwów, różnicach między mantichorą, mantikorą i mandragorą oraz o roślinnych barankach tudzież krwiożerczych zającach obdarzonych przez kapryśną naturę fallicznym rogiem wystającym z czoła. Wyszła z tego całkiem fajna prelekcja z elementami panelu dyskusyjnego, ale niestety zupełnie niedopasowana do ram czasowych. Prelegentka przygotowała wystąpienie zdecydowanie zbyt obszerne, jak na godzinę czasu, w efekcie czego nie wyrobiła się i poczuć można było lekki niedosyt z tego powodu. Później zawitałem na wykładzie dotyczącym wiktoriańskich detektywów i magii na usługach policji, prowadzonym przez Artura ‘Garnka’ Garnszyńca. Tym razem słuchacze zostali przeniesieni do Francji i Anglii XIX wieku, gdzie mogli się dowiedzieć co nieco o genezie powstania zawodu detektywa oraz poznać parę faktów z życia szefa policji kryminalnej Vidocqa. Prelegent przedstawił również kilka ciekawych patentów, czy też sztuczek, dotyczących wykorzystania magii w śledztwie, które można by było zaaplikować do sesji RPG o tematyce detektywistycznej. Prelekcja była świetna – najważniejsze, że prowadzący nie klepał z pamięci wyuczonych fraz, a do tematu podszedł lekko i humorystycznie, przez co całość wydała się jeszcze atrakcyjniejsza. Prelegent zapewniał również, że na stronie pyrkonowej pojawi się artykuł dotyczący tego właśnie tematu. Osobiście, czekam z niecierpliwością. Niestety, pozostałe prelekcje pozostały dla mnie zagadką, ale jeśli były choć w połowie tak dobre jak te, na których byłem, to jestem pod wrażeniem.
Kolejną atrakcją zafundowaną konwentowiczom przez organizatorów były spotkania z działaczami w branży fantastycznej – zarówno popularnymi autorami, jak i redaktorami czasopism tematycznych. Dane mi było pojawić się na dwóch takich eventach. Pierwszym była rozmowa Michała Cetnarowskiego z Maciejem Parowskim, który pełni między innymi rolę redaktora naczelnego miesięcznika "Nowa Fantastyka". Dotyczyć miała losu debiutanta na polskim rynku literackim. Niestety, w pewnym momencie pan Parowski odszedł od tematu i zaczął mówić w dosyć rozległy sposób o pracy redakcyjnej w "Nowej Fantastyce", co też jest, jakby nie było, interesujące, jednak nie do końca leży w kontekście tematycznym panelu. Nie dowiedziawszy się niczego na temat szans zaistnienia w branży w dzisiejszych czasach ze spotkania wyszedłem więc lekko rozczarowany. Następnie uczestniczyłem w konferencji z Jarosławem Grzędowiczem, autorem popularnego ostatnimi czasu cyklu „Pan Lodowego Ogrodu”. Spotkanie okazało się być bardziej interesujące niż poprzednie, a to ze względu na poczucie humoru i dość szydercze nastawienie Grzędowicza w stosunku do rozmówcy. Niestety, tutaj również słuchaczom nie zostały podane żadne ciekawsze informacje poza tym, że czwarty tom ma być ostatnim i „pojawi się w najbliższym możliwym terminie”.
Konwentowicz nie żyje jednak samymi prelekcjami i spotkaniami autorskimi. Trzeba przecież od czasu do czasu zdobyć coś bardziej materianego niż parę informacji. Temu służą konkursy. Według informatora, dwie sale konkursowe miały być w użyciu przez cały czas trwania konwentu. Wziąłem udział w turnieju Jungle Speeda, gdzie odpadłem w eliminacjach (nadal uważam, że zostałem pokonany tylko i wyłącznie przez zmęczenie poprzednim dniem i pech, który nie opuszczał mnie ani na krok). W sobotni wieczór wystąpiłem jeszcze razem z Tablisem w quizie dotyczącym twórczości Terry’ego Pratchetta. Niestety, wiedza konkurencji przerastała nasze oczekiwania i też jakoś specjalnie nie zabłysnęliśmy. Na tych dwóch niepowodzeniach skończyła się moja kariera konkursowa. Tablis miał więcej chęci i wylądował jeszcze na konkursach tolkienowskim i wiedzy o Moneky Island, które zakończył z okrągłym wynikiem zera punktów (nie mogłem się powstrzymać, żeby o tym nie poinformować).
Poza standardowymi atrakcjami, organizatorzy postarali się, żeby uczestnicy mogli być świadkami zapierających dech w piersi pokazów. Bardzo fajny popis dała drużyna szermiercza "Żelazny Kruk" w składzie Rafał i Piotr Dębscy. Przeprowadzili szereg niewyreżyserowanych pojedynków z użyciem szerokiego asortymentu broni białej, począwszy od szybkich sztyletów, przechodząc przez pełne wdzięku rapiery i szable, a kończąc na niezgrabnych toporzyskach. Oczywiście każda sztuka broni była ostra, a elementy zbroi szczątkowe. Atmosferę podsycały mocne dźwięki Viking Metalu, dobywające się z ogromnych głośników kolumnowych. Występ zakończył się widowiskowym finiszem, w którym główną rolę odgrywały skoczne tańce, udawana gra na gitarach, potrząsanie włosami i pohukiwania dzielnych wikingów, w których mogła się wcielić publiczność. Na uznanie zasługują również pokazy firedancingu, w wykonaniu poznańskiego "Teatru FireFly". Mogliśmy być świadkami heroicznych wręcz wyczynów członków grupy – ujarzmienie ognia nie jest wcale taką prostą sprawą, a im wychodziło to z niewysłowioną lekkością i niezwykłą gracją. Dodatkowo, na terenie konwentu nie zabrakło przebierańców. Każdy, kto chciał i uważał, że jego przebranie jest naprawdę genialne, mógł wystartować w Wielkim Konkursie Strojów organizowanym przez Zakazaną Planetę. Niestety, nie udało mi się dotrzeć na to wydarzenie, więc nie wiem dokładnie, co się działo, ale mogę śmiało powiedzieć, że konkurencja była duża. Z nieopisanym podziwem, lekką zazdrością, a czasem nawet ze ściekającą po brodzie śliną patrzyłem na co niektóre kreacje.
Sobotę wykorzystałem maksymalnie. Właściwie poza krótka przerwą na pizzę (jak przystało na porządnie zorganizowany konwent przysługiwały nam zniżki w dwóch pizzeriach), non stop uczestniczyłem w punkcie programu realizującym jedną z 19 ścieżek tematycznych i w pewnym momencie zacząłem żałować, że jest ich tak dużo, a tak mało czasu na zobaczenie wszystkiego. Jak już wspomniałem o jedzeniu, to dodam, że w pobliżu Games Roomu funkcjonowała stołówka, w której można było zakupić ciepły posiłek. Zarówno po częstotliwości, z jaką zachodzili tam konwentowicze, jak i z uśmiechów na ich twarzach można z czystym sumieniem założyć, że jedzonko było co najmniej smaczne i warte swojej ceny.
Warto również wspomnieć, że dla osób posiadających większy budżet lub po prostu nie mających co zrobić z nadwyżką kasy, na terenie konwentu porozstawiane były stoiska, na których można się było zaopatrzyć w koszulki (Pyrkonowe i nie tylko), gry planszowe, kostki, breloczki i inne gadżety. Dodatkowo funkcjonowała księgarenka, w której można było dokonać zakupu książek, komiksów (zarówno zachodnich, jak i produkcji japońskiej) oraz plakatów. Tu również wymieniano PyrFunty, konwentową walutę wygrywaną na konkursach, na różne nagrody rzeczowe.
Druga noc przebiegła podobnie jak pierwsza z tym, że będąc jeszcze bardziej wykończonym po intensywnym dniu zasnąłem stosunkowo szybko, nie zważając na hałas bawiących się konwentowiczów. Po południu musieliśmy być z powrotem w Krakowie, więc trzeba było wstać wcześniej. Prześladujący mnie pech i tym razem się objawił – zapomnieliśmy przestawić zegarków, w efekcie czego spaliśmy godzinę dłużej niż powinniśmy, a właściwie nie spaliśmy godziny krócej, jak należało. W ten sposób opuściliśmy teren konwentu w straszliwym pośpiechu, zaniedbując zupełnie sprawę pożegnania się ze znajomymi. Przynajmniej zdążyliśmy na pociąg.
Zbierając wszystko do kupy, Pyrkon zyskał moje uznanie (a to i tak dużo, zwłaszcza, że nie przepadam za tego typu imprezami) i zdecydowanie zasługuje na miano Najlepszego Konwentu Roku. Atrakcyjny program, bardzo dobre prelekcje, mnóstwo gości specjalnych i naprawdę świetna organizacja, to główne zalety poznańskiego zjazdu. Niemniej, Pyrkon nie jest pozbawiony wad. Przede wszystkim razi problem akredytacji. Czy to naprawdę taki duży kłopot otworzyć trzy czy cztery różne punkty, w których można by było przejść „inicjację”? Również, jeśli stoi jak byk w informatorze, że budynek jest objęty ciszą nocną, to tak powinno być i przydałoby się następnym razem rozstawić paru ochotników do rozdawania kuksańców co bardziej niereformowalnym krzykaczom. Te i parę mniejszych błędów, jak zbyt małe sale prelekcyjne czy różnego rodzaju obsuwy czasowe nie są w stanie przesłonić pozytywnych stron konwentu. Tak więc, Pyrkon 2010 będę wspominał jako najlepszy zjazd na jakim kiedykolwiek byłem i kto wie, może za rok też się pojawię.
Komentarze
A Matt grając w planszówki zawsze ma taką znudzoną, zjaraną minę?
Jak jeszcze kiedyś miałem krótkie włosy (na 1szym pyrkonie moim), to jakoś nikt się dziwnie nie gapił. Wg mnie to sranie w banie, że jest taka tendencja. Przyjeżdża tam multum ludzi, przeróżne typy. Już nie mówiąc o tym, że ktoś, kto ma długie włosy nie musi być metalem. ;p
Poza tym wg mnie bardziej rzucała się w oczu mnogość najróżniejszych ludzi, często mniej lub bardziej przyciągających uwagę swoim niezwykłym wyglądem. Przy takich osoba z krótkimi włosami nie robi szału : p
Dodaj komentarz