Ot, dziwny splot okoliczności. Wczoraj (a technicznie rzecz biorąc, dziś) w telewizji leciał film o Conanie Barbarzyńcy. Nie, nie obejrzałam go, tyle co parsknęłam nad sztucznymi pazurami pewnej kobiety (na pierwszy rzut oka może to nieźle wygląda, ale na drugi... nie ma to jak w pełni naturalne, panterze "narzędzia" do"upiększania" twarzy) i poszłam spać. Ale, ale, nie o Conanie jednak mamy tu bajkę, lecz o jego krewniaku. Solomonie, konkretniej rzecz ujmując. Opowiedział ją Secrus, debiutując na naszych łamach (lecz zapewniam – jest to wojownik wprawiony w recenzenckich bojach), toteż serdecznie zapraszam do lektury!
Kroczy powoli i z dystynkcją, w posępnym, czarnym płaszczu, mężczyzna wysoki i chudy. Rondo kapelusza bez piór oblewa cieniem jego bladą, beznamiętną twarz. Wzrok taksuje namacalne znamiona upadku ludzkości, której zgroza rzeźbi mefistofeliczne rysy twarzy wędrowca. Mówi o sobie: człowiek bez ziemi – samotny podróżnik dzierżący w dłoni czarnoksięski, plemienny kostur voodoo o magicznej mocy, z wysłużonym rapierem w skórzanej pochwie u pasa, w towarzystwie dwóch pistoletów i dirka.
Czytaj dalej...