Django Wexler to pochodzący ze Stanów Zjednoczonych autor, stawiający pierwsze kroki w literackim świecie. Jego debiutanckie dzieło nazywa się "Tysiąc imion" i rozpoczyna serię pt. "Kampanie cienia". Jako że autor inspirował się "Grą o tron" i "Kampaniami Napoleona", nie powinniśmy się dziwić, że należy ono do gatunku, który w kuluarach zwie się militarną bądź muszkietową fantasy. Jeśli więc lubicie lektury wypełnione po brzegi salwami muszkietów i szarżami kawalerii, przedstawiające zarazem historyczne realia z domieszką magii, "Tysiąc imion" z pewnością przypadnie wam do gustu.
Prezentowana na początku akcja opowiada o losach vordanajskich żołnierzy, przebywających w garnizonie znajdującym się w Khandarze – obcym dla nich państwie. Kapitan Marcus d'Ivoire dowodzi tą grupą, zaciekle broniącą się przed sporadycznymi atakami miejscowych. Jednym z szeregowych jest Winter Ihernglass, udająca mężczyznę kobieta, która zaciągnęła się do wojska, by uciec przed ponurą przeszłością. Ich wypełnione rutyną codzienne życie ulega gwałtownej zmianie w dniu, w jakim do garnizonu przybywa wysłany z Vordanu pułkownik Janus Bet Vhalnich na czele grupy świeżo zwerbowanych rekrutów. Młody książę z marszu obejmuje dowodzenie i szybko podejmuje decyzję, w myśl której wszyscy mają opuścić zajmowany dotąd Fort Valor, by stawić czoła mającej znaczną przewagę liczebną armii tubylców, z którą starcia Vordanajczycy unikali, jak tylko mogli. Lojalność Marcusa i Winter zostanie z czasem wystawiona na próbę, kiedy zaczną podejrzewać, że ambicje tajemniczego pułkownika sięgają nieziemskich mocy...
Jak można scharakteryzować "Tysiąc imion"? Django Wexler skonstruował całość na podstawie "Gry o tron" i każdy z rozdziałów zaczyna się imieniem bohatera, jakiemu został on poświęcony. O ile w przypadku twórczości George'a R.R. Martina imion tych jest kilkanaście, o tyle tu wydarzenia dotyczą głównie Marcusa i Winter, przeplatając się wzajemnie. Pozytywnie na odbiór lektury wpływa fakt, że bohaterowie ci zajmują odmienne pozycje w wojskowej hierarchii, dzięki czemu czytelnik może spoglądać na wszelkie zdarzenia to okiem dowodzącego batalionem kapitana, to jednego z wielu szeregowych. Co prawda Winter szybko awansuje na sierżanta, a niewiele później na porucznika, lecz wciąż prezentuje pozycję "niższą" niż Marcus. Odwrotnie jest w przypadku Janusa – którego losy poznajemy zwykle włącznie z tymi poświęconymi wspomnianemu kapitanowi – gdyż wtedy spoglądamy z perspektywy osoby dowodzącej całą resztą. Pomysł na takie przedstawianie akcji z pewnością zasługuje na pochwałę, tym bardziej, że narodził się w głowie autora mającego niewielkie doświadczenie.
Warto zwrócić uwagę, że charakter fabuły zmienia się z każdą przeczytaną stroną. Początkowo dominują wydarzenia o charakterystyce militarnej i na próżno szukać w nich magii. Oczami wyobraźni oglądamy rozgrywane na pustyni starcia, gdzie pierwsze skrzypce grają odpowiednio ustawione szyki uzbrojonych w muszkiety ludzi i szarżujący kawalerzyści, a o wyniku decyduje podjęta strategia. Jednak im bardziej zagłębiamy się w treść książki, odkrywając tym samym kolejne tajemnicze karty, tym bardziej całość nasiąka magiczną esencją, karmiąc nas irracjonalnymi motywami, tak fantastycznie pobudzającymi naszą ciekawość. Co ważne, Wexler rozgrywa swą powieść w taki sposób, by stale wodzić nas za nos i niejednokrotnie wyprowadzać na manowce. Nic mnie tak nie cieszy, jak zdarzenia, których nie da się przewidzieć.
W trakcie czytania "Tysiąca imion" poznajemy gorzej lub lepiej kilkanaście postaci. Każda z nich została odpowiednio opisana i odznacza się odmiennym charakterem. To nie tylko vordanajscy żołnierze jak Bobby, Graff czy Davis, ale również ich oponenci: Ręka Boga, Stalowy Duch bądź generał Khtoba. Ich różnorodność nadaje pozytywnych barw całości, a sama lektura wyraźnie rozpędza się z każdą następną stroną. Ostatnia część ma oszołamiające tempo, przez co z łatwością wciąga po uszy. Dopiero wtedy czytelnik zdaje sobie sprawę, że wszystko jest bardziej skomplikowane, a w dziele Wexlera tkwi większy potencjał, niż można by na początku oszacować. Zakończenie nie pozostawia złudzeń, że warto było do niego dobrnąć i sprawia, iż nie można doczekać się chwili, w której zacznie się czytać kolejny tom.
"Tysiąc imion" zostało spisane na 633 stronach, podzielonych na trzy części i 27 rozdziałów. Książka jest ładnie oprawiona, wybrana czcionka nie męczy oczu, a w tekście wyjątkowo rzadko zdarzają się literówki, toteż należy pochwalić osoby odpowiedzialne za korektę. Na jej początku została zamieszczona mapa Khandaru, dzięki której można dokładnie śledzić poczynania bohaterów i łatwiej sobie wszystko wyobrażać. Generalnie rzecz biorąc dobra robota ze strony wydawnictwa Rebis.
Jeżeli mam krótko podsumować tę lekturę, to muszę rzec, że z pewnością zadowoli ona nie tylko miłośników militarnych starć, strategii i niekonwencjonalnych pomysłów przechylających szalę zwycięstwa, ale również osoby lubujące się w czystym fantasy. Charakterne postacie, zaskakujące wydarzenia, zapach prochu strzelniczego, głośne wystrzały i lejąca się krew to coś, co gwarantuje, że książkę chce się czytać – mając przy tym dobrą zabawę na kilka wieczorów. Z niecierpliwością czekam na kontynuację i z lekkim sercem polecam wam tę część.
Dziękujemy wydawnictwu Rebis za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz