Fragment książki

12 minut czytania

Prolog

Jaffa

Nowi władcy Khandaru spotkali się w sali obrad gmachu sądu, w którym roiło się od sędziów pokoju dzierżących młotki i konstabli, pełniących teraz w Ashe-Katarionie funkcję władz cywilnych. Sala była mroczna, skryta głęboko w starożytnej wieży strażniczej miasta. Jaffa-dan-Iln jako prefekt policji był oficjalnym gospodarzem spotkania i starał się ją uporządkować, usuwając pokłady nagromadzonych przez dziesięciolecia śmieci, talii kart, kości i zagubionych papierów. Nie dało się jednak ukryć łat oraz plam na dywanach i nagich ścianach z piaskowca, pozbawionych wszelkich dekoracji poza tymi, które jakiś znudzony konstabl wyrył przybocznym kordem. Stół z taniego drewna był poplamiony, a krzesła niedobrane, ponieważ pościągano je ze wszystkich pomieszczeń. Jaffa poprzestawiał regały z książkami i inne meble, żeby zasłonić najbardziej obsceniczne graffiti.

Brzęk dzwonka na schodach zapowiedział przybycie pierwszego gościa. Generał Khtoba ostrożnie wszedł do komnaty, jakby zbliżał się do nieprzyjacielskiej pozycji. Był w mundurze – jasnobrązowych spodniach i kurtce narzuconej na biały podkoszulek, z naramiennikami obszytymi złotem, stosownie do jego rangi. Pospiesznie przyszyty na piersi szkarłatny trójkąt, obrócony podstawą do góry i tworzący szerokie „V”, symbolizował ogień Odkupienia. U boku generał nosił miecz filigranowo zdobiony złotem i srebrem, który skrzył się przy każdym ruchu. Za nim weszli dwaj dowódcy oddziałów pomocniczych, umundurowani podobnie, ale z mniejszym przepychem.

Generał ze źle skrywaną odrazą spojrzał na pomieszczenie, wybrał najmniej rozklekotane krzesło i usiadł, obdarzając Jaffę powitalnym pomrukiem. Oficerowie zajęli miejsca po bokach, jakby spodziewali się kłopotów.

– Witaj, generale – rzekł Jaffa. – Napijesz się czegoś?

Khtoba się nachmurzył. Miał twarz stworzoną do marsowych grymasów, krzaczaste brwi i wargi ocienione szerokimi, obwisłymi wąsami. Kiedy mówił, błyskał złotymi zębami.

– Nie – warknął. – Chciałbym to mieć za sobą. Gdzie ci przeklęci kapłani?

Dzwonek na dole znów zadzwonił, jakby w odpowiedzi na to bluźnierstwo. Na schodach rozległy się kroki i po chwili do sali zbitą gromadą weszli kapłani Rady Seraficznej.

Jaffa od dziecka wiedział, jak wyglądają duchowni – albo był to starzec brodaty i gruby, w jaskrawych zielono-fioletowych szatach, albo kobieta skromnie spowita w jedwabie. Ten nowy typ – czarno odziani młodzi ludzie o twardych spojrzeniach – niepokoił go. Nie było wśród nich kobiet, skromnych czy nie. Ich przywódca, o krótko ściętych włosach i z blizną pod okiem, zajął miejsce naprzeciw generała. Stadko akolitów stanęło za nim.

– Jestem Yatchik-dan-Rahksa – oznajmił bez wstępów. – Wyznaczony przez Rękę Boga, by prowadzić Miecze Niebios i dopilnować ostatecznego oczyszczenia naszej ziemi z obcej zarazy.

Jego imię oznaczało „Anioł Zwycięstwa”, co zdaniem Jaffy było właściwym określeniem. Sam Ręka Boga zapoczątkował tę modę przybierania imion aniołów, gdy nazwał się Vale-dan-Rahksa, Aniołem Zemsty. W tempie, w jakim rozrastała się rada, wkrótce zabraknie aniołów. Jaffa zastanawiał się, co to będzie, gdy skończą im się męskie, budzące lęk imiona i będą musieli nadawać sobie takie jak Anioł Siostrzanego Uczucia lub Anioł Robótek Ręcznych.

– To oczyszczanie powinno się zacząć kilka tygodni temu. – Khtoba się zjeżył. – Ci przeklęci Vordanajowie byli jak owoc w naszych rękach, dojrzały do zerwania, ale pozwolono im uciec. Teraz przegnanie ich będzie kosztowało życie wielu wiernych.

– Głęboko wierzący zawsze są gotowi oddać życie za Odkupienie – odparł kapłan. – Sądzę jednak, że przecenia pan trudności, generale.

– Przeceniam? – Khtoba zmarszczył brwi. – Może więc spróbujecie wspiąć się na mury Sarhatepu bez osłony moich dział.

Yatchik uśmiechnął się anielsko.

– Mury nie są przeszkodą dla woli Nieba.

– Zatem słudzy Niebios nauczyli się latać?

– Panowie – przerwał im Jaffa. – Zanim zacznę, powinienem przypomnieć, że nie wszyscy członkowie rady są obecni.

– Och, oczywiście – burknął generał. – Zaczekajmy, co ma do powiedzenia banda pedofilów i złodziei.

– Bogowie cenią wszystkie swoje dzieci – zauważył Yatchik. – I chwała czeka wszystkich, którzy służą Odkupieniu.

Zanim Khtoba zdążył odpowiedzieć, po raz trzeci rozbrzmiał dzwonek. Ostatni członek rady po schodach wszedł bezszelestnie, a do komnaty zaledwie z cichym szmerem jedwabiu. Był weń spowity od stóp do głów: luźną szatą ściągniętą w pasie oraz kostkach rąk i nóg na desoltajską modłę oraz czarną jedwabną szarfą owiniętą wokół głowy. Jego twarz skrywała słynna maska – prosty owal szczotkowanej stali z dwoma kwadratowymi otworami na wysokości oczu.

Był to Malik-dan-Belial, Stalowy Duch, wódz plemion pustynnych. Zdobył tę zaszczytną pozycję na długo przed rozpoczęciem Odkupienia. Pustynni jeźdźcy Ducha od lat byli cierniem w boku księcia i Vordanajów, sam Duch zaś był bohaterem setek przekazywanych szeptem opowieści. Mówiono, że naprawdę nie ma twarzy, tylko czarną jak inkaust otchłań za stalową maską, i że oddał swoją duszę demonowi w zamian za zdolność widzenia przyszłości.

Nikt nie wstał na jego powitanie, obowiązek ten spadł więc na Jaffę. Podniósł się z krzesła i skłonił.

– Maliku – powiedział. Duch nigdy nie przyjął innego imienia czy tytułu. – Witamy. Usiądź, proszę.

– Omawialiśmy plany ostatecznego zniszczenia Vordanajów – rzekł Yatchik. – Może zechciałbyś wyrazić swoje zdanie?

– Za późno – odparł Duch. Jego głos był jak szmer jedwabiu trącego o stal, chrapliwy, z wyraźnym akcentem mieszkańców pustyni. – Flota raschem przybyła, z zaopatrzeniem i okrętami wojennymi.

– Nic o tym nie słyszałem – powiedział Khtoba. – Skąd masz te informacje?

Duch zmierzył generała pustym, mrocznym spojrzeniem.

– Statki znalazły się w zasięgu wzroku wczoraj wieczorem.

Khtoba usiadł, zaciskając wargi. Stalowy Duch zawsze w niewytłumaczalny sposób wiedział więcej, niż powinien. Człowiek na szybkim wierzchowcu i dysponujący kilkoma innymi, regularnie zmienianymi, mógł przebyć sto mil dzielące Sarhatep od tego miasta drogą wzdłuż brzegu morza, ale ludzie Khtoby bacznie ją obserwowali i niczego takiego nie zameldowali. To oznaczało, że posłaniec Desoltajów pokonał ten dystans na skróty przez zarośla i piaski Mniejszej Desol lub że Stalowy Duch rzeczywiście ma jakieś magiczne moce na swoje rozkazy.

– Będziemy potrzebowali potwierdzenia – oświadczył generał. – Jeśli mówisz prawdę, moi posłańcy powinni do jutra przynieść tę wiadomość.

– Nawet jeśli, to nic nie wiemy o ich zamiarach – rzekł Yatchik. – Może postąpią rozsądnie i wrócą do swoich krajów.

Khtoba pokazał zęby.

– W takim wypadku straciliśmy okazję do zemsty na cudzoziemcach i pieskach Exoptera.

– Wystarczy, że zostało osiągnięte Odkupienie – odezwał się kapłan. – Nie musimy rozlewać więcej krwi, niż to konieczne.

Jaffa widział przed pałacem wielkie doły, do których wrzucano ciała. Zapewne Yatchik stwierdziłby, że te zabójstwa były konieczne.

– Oni nie opuszczą naszych brzegów – oznajmił Duch. Generał i duchowny spojrzeli na niego. – Wyładowują sporo broni, zapasów i ludzi.

– Ilu ludzi? – warknął Khtoba, zapomniawszy, że z niechęcią przyjął informacje przyniesione przez Desoltaja.

– Trzy tysiące, może cztery.

– Co oni chcą osiągnąć takimi małymi siłami? – prychnął generał. – Czyżby byli tak szaleni, by wierzyć, że pokonają Odkupienie? Tylko moje oddziały pomocnicze są od nich liczniejsze.

Duch wzruszył ramionami.

– Może chcą jedynie utrzymać Sarhatep – podsunął Yatchik. – Jeśli tak, mogą je sobie zatrzymać. Na tym brzegu nie ma niczego godnego uwagi.

– Nie można pozwolić, żeby zatrzymali ten przyczółek – rzekł Khtoba. – Musimy nasączyć piasek krwią Vordanajów i odesłać ich królowi statek pełen odciętych głów. On musi zrozumieć, że wysyłanie przeciwko nam wojsk jest głupotą.

– A zatem ruszycie na nich? – zapytał Yatchik, sprytnie jak wąż.

Khtoba zamarł. Jaffa dostrzegł pułapkę: generał bardziej obawiał się kapłanów niż cudzoziemców. Gdyby jego wojska wymaszerowały z miasta i wykrwawiły się w bitwie, nie miał żadnej gwarancji, że zostałby przyjaźnie powitany po powrocie.

– Moi przyjaciele – powiedział Jaffa – w mieście panuje niepokój. Nie wszyscy zaakceptowali Odkupienie. Być może raschem będą tylko czekali, a jeśli tak, to proponuję, żebyśmy robili to samo.

– Tak. Moi ludzie są potrzebni do utrzymywania porządku – orzekł Khtoba.

Tak naprawdę żołnierze z oddziałów pomocniczych bardziej zagrażali porządkowi publicznemu, niż pomagali utrzymać spokój, ale Jaffa wiedział, że nie należy o tym wspominać. Yatchik uśmiechnął się.

– W takim razie, generale, nasze zapatrywania są zgodne.

Khtoba mruknął coś pod nosem pojednawczo. Jaffa zwrócił się do Ducha.

– Czy możemy liczyć, że będziesz nas informował o ruchach nieprzyjaciela?

Malik-dan-Belial skinął głową.

– Ale nie wierzę, żeby pozostali w Sarhatep – powiedział.

– Dlaczego? – spytał generał, chcąc jak najszybciej zakończyć tę naradę.

– Wśród tych paru tysięcy jest jeden, który ma prawdziwą moc. Abh-naathem. Tacy ludzie nie przeprawiają się przez ocean bez celu.

– A zatem Vordanajowie przysłali nam czarownika? – Khtoba prychnął. – Zobaczymy, czy zaklęcia uchronią go przed armatnimi kulami.

– Boska moc pokona wszelkie czary raschem – orzekł Yatchik. – Ci, którzy wierzą w Odkupienie, nie muszą się bać zaklęć ni demonów.

Duch tylko wzruszył ramionami.

Gdy słońce chowało się za horyzontem, prefekt wszedł do slumsów Ashe-Katarionu, bez swojego malowanego płaszcza i urzędowej laski. Miał na sobie strój zwykłego kupca – brązową opończę ściągniętą sznurem – oraz ciężką pałkę zawieszoną na biodrze.

Władza mianowanych przez księcia prefektów jedynie formalnie obejmowała niektóre części miasta i ta dzielnica była jedną z nich. Niegdyś pomiędzy pilnującymi przestrzegania prawa a łamiącymi je istniało nieoficjalne porozumienie: przestępcy działali po cichu i starannie, pilnując, by ciała wyławiane z rzeki nie należały do osób bogatych czy wpływowych, w zamian zaś prefekci przymykali oczy na ich działalność.

Ta umowa została złamana wraz z rozpoczęciem Odkupienia, tak jak wszystkie inne niepisane reguły, dzięki którym starożytne miasto funkcjonowało. Niektóre slumsy praktycznie się wyludniły, gdy zdesperowani biedacy uciekli pod sztandary Odkupienia. Inne zmieniły się w warowne obozy, a na skutek ataków i kontrataków przez wiele dni na ulicach leżały trupy rozdzierane przez zdziczałe psy.

Tak więc Jaffa trzymał dłoń na pałce i posyłał groźne spojrzenia umorusanym malcom obserwującym go z bram i zaułków. Nieliczni dorośli mijali go spiesznie i ze spuszczonymi oczami, zajęci swoimi sprawami. Ta nędzna dzielnica, z powodów znanych jedynie historykom nazywana Wiszącym Ogrodem, należała do tych, które były świadkami największego wybuchu gorączki Odkupienia. Domostwa opuszczone przez ludzi podążających za świętym płomieniem szybko zajęła spora populacja bezdomnej młodzieży, szukającej miejsca do spania, w którym nie niepokoiliby nikogo złodzieje, alfonsi czy konstable. Wśród tych dzikich lokatorów byli i tacy, którzy chcieli się ukryć przed nowymi władcami Ashe-Katarionu.

Jaffa zszedł z głównej ulicy, na której spod twardo ubitej gliny sporadycznie wystawały kamienie, w wąski meandrujący zaułek, który doprowadził go do placyku o nieregularnym kształcie.

Tu część starożytnej architektury Ashe-Katarionu przetrwała napór lat i nienasycony apetyt na obrobiony kamień. Pośrodku placu stała duża, nieczynna fontanna, strzeżona przez nadgryzionego zębem czasu kamiennego bożka o rękach szeroko rozłożonych w geście błogosławieństwa i niemal zupełnie zatartych rysach twarzy. Resztę dziedzińca pokrywały nierówne kamienne płyty, a ze szpar pomiędzy nimi sterczała twarda jak drut trawa.

To tutaj, w tym zapomnianym przez wszystkich miejscu, czekali ostatni prawdziwi słudzy bogów. Jaffa podszedł do wiklinowego fotela stojącego obok fontanny i osunął się na kolana, pochylając głowę.

– Witaj, dziecko. – Głos był szeleszczący, słaby i suchy, niczym głos samej pustyni.

Pomimo wiosennego ciepła siedząca postać była okryta płaszczem z kapturem; jej dłonie spowijały białe bandaże.

– Święta Matko – rzekł Jaffa, nie odrywając oczu od kamiennych płyt bruku. – Mam wieści z narady.

– Wygląda na to, że przychodzisz nie tylko z wieściami. – Kobieta wydała suche kaszlnięcie, choć może to był śmiech. – Onvidaerze, przyprowadź mi naszego gościa.

Jaffa usłyszał za plecami przestraszony pisk i szuranie sandałów. Prefekt pozostał w kornej pozycji. Pot wystąpił mu na czoło.

– Niewymownie mi przykro, Matko. Nie sądziłem...

– Wstań, dziecko – weszła mu w słowo zakapturzona kobieta. – Nic się nie stało. Teraz zobaczymy, jaka rybka wpadła w naszą sieć.

Jaffa wstał i odwrócił się, osłabły z ulgi. Zobaczył młodą, piętnasto- lub szesnastoletnią dziewczynę, chudą i kościstą. Skórę miała umazaną brudem slumsów, a na sobie tylko podarte spodnie i kamizelkę. Włosy zwisały jej w grubych, tłustych strąkach.

Onvidaer, zaledwie kilka lat starszy od niej, był szczupły i muskularny, o miedzianoszarej skórze Desoltaja i owalnej twarzy cherubina. Miał na sobie tylko przepaskę biodrową, podkreślającą jego szerokie ramiona i potężnie umięśnioną pierś. Jedną ręką ściskał dziewczynę za ramię, unieruchamiając bez trudu, w drugiej zaś trzymał sztylet o wąskiej klindze.

– Śledziła Jaffę – oznajmił. – Od jakiegoś czasu. Jednak nikomu się nie meldowała.

– Taka obdarta ulicznica – chrapliwie wyszeptała kobieta. – Zastanawiam się, do której rodziny należy.

– Do żadnej – odezwała się dziewczyna, mierząc ją wyzywającym spojrzeniem. – Nic nie zrobiłam, przysięgam. Wcale go nie śledziłam.

– No, no, pohamuj swój gniew. Na twoim miejscu błagałabym o litość.

– Nie wiem, kim jesteś... i czy w ogóle kimś.

– Szybko dowiemy się prawdy. – Zakapturzona głowa obróciła się. – Wezwijcie Akataera.

Od muru za plecami starej kobiety oderwał się olbrzymi cień, przybierając postać ogromnego, łysego mężczyzny w skórzanych spodniach i napierśniku. Mruknięciem potwierdził otrzymany rozkaz i ruszył na tyły placu, tam gdzie bramy ziały pustką dawno opuszczonych mieszkań.

– A teraz, dziecko, powiedz, kto cię przysłał – indagowała stara kobieta.

– Nikt mnie nie przysłał! – żachnęła się dziewczyna, szamocząc się w uścisku Onvidaera. – I nie jestem dzieckiem.

– Wszyscy ludzie są dziećmi bogów – stwierdziła łagodnie staruszka. – Kobiety również, nawet małe ulicznice. Bogów cieszą wszystkie ich dzieci.

– Puśćcie mnie. – W głosie dziewczyny słychać było rozpaczliwą nutę, której Jaffa starał się nie słyszeć. – Proszę. Nikomu nic nie powiem...

Zamilkła, gdy olbrzym wrócił w towarzystwie chudego chłopca w wieku jedenastu lub dwunastu lat, w białej szacie. Chłopiec był łysy jak jego ogromny towarzysz, miał poważną minę i jasnoniebieskie oczy. Skłonił się przed staruszką, uprzejmie ukłonił się Jaffie i spojrzał na dziewczynę.

– Dowiemy się, co ona wie – oznajmiła stara kobieta. – Onvidaerze.

Dziewczyna z przerażeniem spojrzała na sztylet.

– Proszę. Nie musicie mnie ranić. Ja nic nie wiem... przysięgam...

– Ranić cię? – Stara znów parsknęła suchym jak pergamin śmiechem. – Biedne dziecko. Nie zamierzamy cię ranić.

Jaffa zobaczył, że w oczach dziewczyny zabłysła nadzieja.

W tej samej chwili Onvidaer z szybkością atakującego węża uniósł jej rękę nad głowę i wbił długi, cienki sztylet w jej lewy bok, pod pachą. Wąskie ostrze weszło gładko między żebra. Dziewczyna szarpnęła się, szeroko otworzyła oczy, a potem ugięły się pod nią nogi. Bezwładnie jak kukiełka obwisła w uścisku mężczyzny. Głowa opadła jej na pierś, tłuste włosy zasłoniły twarz.

– Nie mam ochoty sprawiać nikomu bólu – powiedziała stara. – Onvidaer jest bardzo zręczny.

Jaffa na moment zamknął oczy, w myślach powtarzając słowa modlitwy. Kiedyś na widok czegoś takiego zemdliłoby go. Ongiś nawet próbował wymierzyć książęcą sprawiedliwość Matce i wszystkim, którzy jej służyli, zburzyć ich sekretne świątynie i ujawnić ich nieprawości. Teraz, gdy zobaczył, jacy ludzie zajęli jej miejsce, zaczął jej służyć. Teraz mógł patrzeć na śmierć takiej ulicznicy jedynie z lekkim dreszczem zgrozy. W końcu tyle było śmierci. I jedną z nauk, które Odkupiciele boleśnie długo dawali Ashe-Katarionowi, było to, że są gorsze rzeczy niż szybkie zakończenie życia.

Matka kiwnęła kościstym palcem.

– Teraz, Akataerze.

Chłopiec skinął głową. Onvidaer chwycił drugą rękę dziewczyny i trzymał ją tak, że kolanami prawie dotykała bruku. Akataer wsunął jedną dłoń pod jej zwieszoną głowę i uniósł ją, po czym spojrzał w wytrzeszczone, niewidzące oczy ofiary i odgarnął strąki włosów. Potem pochylił się ze skupieniem rzemieślnika i delikatnie pocałował dziewczynę. Wepchnął język między jej zwiotczałe wargi. Zapadła długa chwila ciszy.

Kiedy skończył, położył dłoń na jej policzku i uniósł powiekę z szybko zasnuwającego się bielmem oka, które zaczęło się nań gapić z niemym zdumieniem. Chłopiec znowu się nachylił, wystawił język i delikatnie dotknął jego końcem oka zabitej. Powtórzył te czynności z drugim okiem, a potem cofnął się i wymamrotał pod nosem kilka słów.

W źrenicach dziewczyny zaszła jakaś zmiana. Jej ciało poruszyło się, jakby Onvidaer lekko nim potrząsnął. Teraz jej oczy powoli same się zamknęły, a potem szybko otworzyły. Zamiast białek, tęczówek i źrenic wypełniał je zielony ogień. Jej wargi rozchyliły się i z kącika ust uniosła się smużka dymu. Stara kobieta mruknęła coś zadowolona. Skinieniem przywołała do siebie Akataera i gestem posiadaczki poklepała go po głowie spowitą w biały bandaż dłonią, po czym skupiła uwagę na stworzeniu, które przed chwilą było normalną dziewczyną.

– A teraz otrzymamy kilka odpowiedzi – oznajmiła triumfalnie.

– To jest Matka – rzekł Akataer wysokim, czystym głosem. – Nakazuję ci odpowiadać na pytania i mówić prawdę.

Zwłoki znów się poruszyły, wypuszczając z ust następną smugę dymu. Zielono płonące oczy patrzyły bez zmrużenia.

– Śledziłaś Jaffę – powiedziała stara, wskazując na niego. – Tego człowieka.

Przez długą chwilę na placu było cicho. Kiedy trup przemówił, z jego ust znów wymknął się dym, jakby palił fajkę. Przesączył się przez włosy i dziwną chmurą zawisł nad głową. Głos dziewczyny był jak przeciągły syk rozżarzonych węgli wrzuconych do wiadra z wodą.

– Taaak...

Jaffa przełknął. Miał nikłą nadzieję, że Matka się myli, chociaż to by oznaczało, że śmierć dziewczyny była niepotrzebna. To jednak mało prawdopodobne. Matka zawsze miała rację.

– A kto kazał ci go śledzić? Kim są twoi panowie?

Kolejna chwila ciszy, jakby trup się zastanawiał.

– ...Orlanko... – powiedział wreszcie z niechęcią. – ...Konkordaaat...

– Cudzoziemcy – stwierdziła stara. Prychnęła, jakby chciała splunąć, ale zabrakło jej śliny. – A czego szukali ci raschem?

– ...Imion... – wyjęczał trup. –...chcą... znać... Imiona...

Wiła się w uścisku Onvidaera i zielony płomień rozjarzył się jeszcze bardziej. Akataer niespokojnie spojrzał na staruchę, która machnęła ręką, jakby znudzona całym tym zajściem.

– Uwolnij ją – nakazała.

Chłopiec z wdzięcznością skinął głową i wymamrotał jeszcze kilka słów. Nagle trup zwiotczał i zielony płomień zgasł. Oczodoły dziewczyny wypełniała czarna masa zwęglonych tkanek, a po dziedzińcu rozszedł się smród spalonego ciała.

– Dobrze się spisałeś, Akataerze – pochwaliła chłopca starucha. – Wracaj do swych komnat. Onvidaerze, pozbądź się tego.

– Matko, nie rozumiem. – Jaffa zmarszczył brwi. – Co mówiła o imionach? Chcą wiedzieć, jak się zwiemy?

– Nie musisz rozumieć, dziecko – odparła stara. – Zapomnij o tej sprawie i powiedz mi, co się działo na naradzie.

Jaffa przypomniał sobie sarkastyczną uwagę Khtoby o czarach Vordanajów i zastanawiał się, czy generał potraktowałby to tak beztrosko, gdyby tu był. Czy kula armatnia zabiłaby Matkę? Patrząc na jej kruchą, okutaną postać, doszedł do wniosku, że nie.

Odkaszlnął i zaczął mówić: podsumował wyniki rozmowy i przekazał swoje wrażenia. Stara kobieta uważnie słuchała, przerywając tylko raz, gdy Jaffa mówił o Yatchiku-dan-Rahksie.

– Nic nie mówił o Feor? – zapytała.

– Nie, Matko. Widocznie wciąż jest więźniem albo...

– Ona nie umarła – rzuciła staruszka. – Wyczułabym jej śmierć. Nie, oni wciąż ją przetrzymują. Mów dalej.

Kiedy skończył, zapadła długa cisza. Dłonie starej kobiety ani na chwilę nie przestały się poruszać. Trzymała je na podołku, z palcami splecionymi jak węgorze, raz po raz szarpiąc opatrunki, jakby sprawiały jej ból.

– Abh-naathem – rzekła. – To ostrzeżenie, choć ten nadęty głupiec Khtoba i parweniusze uzurpujący sobie imiona aniołów są zbyt głusi, aby je usłyszeć. Desoltajowie pamiętają starą magię.

Jaffa milczał. Nie jemu osądzać takie sprawy.

– Dziecko, teraz chcę usłyszeć od ciebie prawdę, a nie to, co twoim zdaniem mnie ucieszy – zwróciła się do niego.

– Tak, Matko. – Jaffa się skłonił.

– Czy Vordanajowie ponownie zajmą miasto?

Spojrzał na nią zaskoczony.

– Matko... nie jestem żołnierzem. Nie mogę...

– Jeśli jesteś w stanie orzec – zachęciła go, niemal łagodnie. – Czy to możliwe?

Znów zapadła cisza.

– Odkupiciele zebrali wielu jezdnych – rzekł w końcu, głośno myśląc. – Ale są słabo wyszkoleni i uzbrojeni głównie w wiarę. Pomocnicze oddziały Khtoby są lepsze, lecz...

– Nie ufasz Khtobie. – W głosie starej kobiety słychać było rozbawienie.

– Ten człowiek sprzedałby własną matkę za odrobinę władzy – stwierdził Jaffa. – Co zaś do Stalowego Ducha i jego Desoltajów, to zrobią, co uznają za korzystne, a kto wie, co to będzie? – Wzruszył ramionami. – Gdybym był dowódcą Vordanajów, nie próbowałbym zająć miasta. Jeśli jednak bogowie uśmiechną się do niego i odwrócą od nas... tak, to jest możliwe.

Stara kobieta pokiwała głową w zadumie.

– Dam ci wiadomość do przekazania – oświadczyła. – Musisz zataić ją przed Khtobą i radą oczywiście. Myślę jednak, że już czas spotkać się z tym Stalowym Duchem.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...