Lockout

4 minuty czytania

lockout

Po obejrzeniu "Lockoutu" odbyłem ze znajomymi dość ciekawą dyskusję – kończą się we współczesnej kinematografii dobre pomysły na filmy science – fiction. Jeśli miałbym wymieniać ciekawe filmy sf z kilku ostatnich lat, to wspomniałbym pewnie o rewelacyjnym, przytłaczającym "Moon" z Samem Rockwellem i o "Pandorum", które reprezentuje lżejsze, ale wciąż hardkorowe podejście do tematu.

W tak zwanym międzyczasie twórcy filmowi podają nam na tacy mnóstwo prób stworzenia czegoś, co osiągnie sukces na miarę pierwszych filmów kina nowej przygody, często bez skrupułów powielając jego schematy albo zwyczajnie je kopiując, nazywając to remakiem, albo – bo remake się wytarł – rebootem. W ten sposób uraczono nas nową "Pamięcią Absolutną", "Conanem", "Dreddem", zrobiono trzecią część "Facetów w Czerni", a wielkimi krokami nadchodzi do nas "Robocop", a ja jestem wręcz pewien, że za jakiś czas usłyszymy coś o nowym "Terminatorze", tym razem już z prawdziwym Arnoldem, nie jego cyfrową kopią.

"Lockout" Jamesa Mathera, podobnie jak "Uprowadzona", przyciąga przede wszystkim nazwiskiem autora scenariusza – stworzył go bowiem jedyny i niepowtarzalny Luc Besson, którego bardzo lubię za "Leona Zawodowca", a trochę mniej za "Nikitę" i "Piąty Element". W ciągu ostatnich dziesięciu lat pan Besson jednak zamiast pracować dalej nad ciekawymi filmami, zabrał się za poważne pisanie scenariuszy – i to takich, które sprawiają, że fani jego filmów zaczynają lekko nie dowierzać, że to ta sama osoba, która nakręciła "Leona".

lockout

Nasze europejskie, można powiedzieć, rodzime sci-fi nakręcone jest na bardzo amerykańską modłę. Bazowo w "Lockoucie" mamy europejskich aktorów, wcielających się w Amerykanów, którzy ratują Amerykę i Amerykanów przed złymi Irlandczyko/Szkotami (!?). Brzmi intrygująco? Nie powinno. Fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa i łączy w sobie elementy typowego akcyjniaka z lat 80. z elementami kina nowej przygody – robi to, mówiąc konkretniej, w postaci głównego bohatera, dżentelmena nazwiskiem Snow. Nie jest to bynajmniej Jon Snow, nie, nie – ani to bękart, ani Czarny Strażnik, a jego pierwsze imię jest obiektem żartów tak śmiesznych, że moje boki ze śmiechu zerwały się i wyjechały za granicę.

lockout

Pan Snow próbuje w swojej postaci zawrzeć sympatyczną łobuzerskość Hana Solo i jednoosobową zdolność pokonania wszystkiego Johna Rambo. Każda sytuacja w filmie komentowana jest przez niego w sposób, którego nauczył się chyba oglądając filmy akcji ze Schwarzennegerem za młodu – moda na jednolinijkowce skończyła się już dawno i jego komentarze zamiast wprowadzać dystans postaci do całej akcji dziejącej się na ekranie, kończyły nieco jak żarty Karola Strasburgera na początku "Familiady" – z raczej wymuszonym śmiechem widza.

lockout

Wcielający się w główną rolę Guy Pearce zdecydowanie bardziej pasował mi do ról nie do końca normalnych, upojonych władzą, śliskich facetów – typu króla Edwarda z "Jak Zostać Królem", Weylanda z "Prometeusza" czy Charliego Rakesa z "Gangstera" – niż do roli napakowanego badassa, który biega, strzela i bije kobiety po pysku. Wciąż jednak Pearce to aktor dobry, więc i z tego zadania wywiązał się dobrze – znacznie lepiej niż Colin Farrell w "Pamięci Absolutnej", jeśli by mnie ktoś pytał.

Ale o co w zasadzie chodzi? Kim jest ten Snow i po co on jest w tym filmie? Ciężko powiedzieć. Pierwsze pół godziny zawiązujące akcję jest nudne, niezrozumiałe i nieciekawe. To tak, jakby oglądać "Snatcha" albo "Infiltrację" od środka – widz jest rzucony w wir wydarzeń i w dupie odnajdź się człowieku. Wreszcie, po męczącym wstępie, dowiadujemy się, że jest księżniczka – tutaj córka prezydenta USA, zamek – tutaj odosobnione więzienie (na orbicie!) o zaostrzonym rygorze i zły czarodziej/rycerz/ktokolwiek – tutaj para przestępców – jeden chłodny i kalkulujący, a drugi szalony, nieprzewidywalny, o fizjonomii Vaasa z "Far Cry 3".

lockout

W końcu na ekranie rozpoczyna się szalona bieganina po korytarzach, z obowiązkowym epizodem w kanałach wentylacyjnych, z obowiązkową walką w nieważkości i wreszcie z obowiązkowym wybuchem za plecami bohaterów. Tutaj jest tym śmieszniej, że bohaterowie powtarzają w tym czasie wyczyn Feliksa Baumgartnera, tylko jeszcze z większej wysokości i bez kombinezonów. Skoro już o tym mowa, porozmawiajmy o efektach i scenografii – te pierwsze są paskudne. Dosłownie, paskudne. Twórcy w ogóle się nie przyłożyli i jeśli korzystali z CGI, to zatrudnili do niego kogoś zupełnie niekompetentnego. Sztuczność bije po oczach i odbiera "Lockoutowi" to, co było najsilniejszym elementem "Pamięci Absolutnej". Samo więzienie zaś wygląda okej – choć to wszystko. Zdjęcia i scenografia nie porywają w żaden sposób – to solidna rzemieślnicza robota, która pokazuje to, co nakazał reżyser – i to wszystko. Podobnie sprawa ma się z muzyką – jest boleśnie typowa dla tego rodzaju filmów i nie wyróżnia się w żaden sposób.

Czy "Lockout" ma jakieś plusy? Petera Stormare i szalonego Irlandczyka. Ten pierwszy to jeden z moich ulubionych aktorów drugoplanowych – szczególnie w filmikach do "Red Alerta" trójki i jego pamiętnego "Noooo! We musn’t disrupt the space time continuum!". Tutaj jako bezwzględny polityk i szef bezpieki sprawdza się nad wyraz dobrze – ma niewielką rolę, ale czyni z niej w swój własny, szczególny sposób, dzieło sztuki. Drugi plus to wariat – grany przez nieznanego mi wcześniej Josepha Gilguna, szalony Irol bez jednego oka pijący substytut mleka (czyżby uchylenie kapelusza Leonowi?) i strzelający do przypadkowych osób w przypadkowy sposób, był co najmniej przyjemny do oglądania – dzięki niemu sztampowa galeria filmowych "bad guys" wzbogaciła się przynajmniej o jeden promyczek nieprzewidywalności.

lockout lockout

Szkoda, że Luc Besson nie pisze już filmów w swoim dawnym stylu. Kino akcji z lat 80. powinno zostać w swojej epoce i pojawiać się w nowych filmach raczej jako obiekt nostalgicznej tęsknoty, niż wskrzeszony na siłę trup na kółkach, oddający hołd przeszłości w sposób tak całkowicie ją powielający, że aż niesmaczny. "Lockout" to kolejny przykład na współczesny film sf, który mógł zostać zrealizowany kilkukrotnie lepiej i ciekawiej. Zamiast tego dostaliśmy slasherową papkę, która od niedawno recenzowanego przeze mnie "Dredda" różni się miną i podejściem głównego bohatera. Obie postawy należą jednak do przeszłości.

Ocena Game Exe
3
Ocena użytkowników
9 Średnia z 2 ocen
Twoja ocena

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...