Spójrzmy prawdzie w oczy – brak premiery kinowej filmu „Moon” to chyba jedna z największych wpadek rodzimych dystrybutorów ostatnich lat. Dzieło Duncana Jonesa zostało ciepło przyjęte przez widzów na całym świecie, a przez krytyków okrzyknięte „najlepszym filmem sci-fi ostatniej dekady”. To właśnie człowiekowi znikąd, nieskażonemu tandetą hollywoodzkiego kina, udało się stworzyć dzieło inteligentne i zapierające dech w piersiach. Dodać też należy, że dokonał tego za paczkę fistaszków, jeżeli porównać pieniądze włożone w film (5 milionów dolarów – zazwyczaj tyle wynosi gaża jednego aktora) do budżetu typowego amerykańskiego blockbustera. Dlaczego więc tytuł ceniony za granicą nie zyskał aprobaty rodzimych wydawców? Wniosek jest prosty i każdemu znany – "film się nie sprzeda, bo typowy niedzielny kinomaniak zwyczajnie na nim uśnie."
Jednakowoż nie dla nich został stworzony „Moon”, lecz dla pasjonatów gatunku, którzy zaraz po zakończeniu seansu będą szafować arcydziełami fantastyki naukowej, które dla Jonesa były wyraźną inspiracją – i to się czuje. Lem, Dick, Asimov, Clarke, Kubrick… mógłbym tak wymieniać dalej, ale po co? Nie będę psuć zabawy, bo każdy, kto zdecyduje się na zakup biletu i pójście na seans, samodzielnie odkryje odpowiednie analogie. Zaraz, zaraz… „Zakup biletu”? „Pójście na seans”? Czyli „Moon” finalnie pojawił się w rodzimych kinach? Poniekąd tak, bo film jest wyświetlany… tylko w warszawskiej „Kinotece”! Co odbiło ludziom odpowiedzialnym za dystrybucję i promocję (o premierze dowiedziałem się przez absolutny przypadek), Bóg jeden raczy wiedzieć.
Tak czy siak, jako dumny mieszkaniec stolicy oraz pasjonat gatunku, postanowiłem spełnić swój patriotyczny obowiązek i wybrać się na seans. Chciałem się ostatecznie przekonać, czy „Moon” faktycznie zasługuję na taki szum oraz gloryfikację.
„Gdzie teraz jesteśmy? Były czasy, kiedy słowo „energia” źle się kojarzyło. Kiedyś włączenie światła było trudną decyzją. Miasta pozbawione prądu. Niedobory żywności. Samochody spalające paliwo. Lecz taka była przeszłość.”
Głównym bohaterem filmu jest niejaki Sam Bell (Sam Rockwell), zdawałoby się niczym niewyróżniający się pracownik firmy energetycznej „Lunar Industries”. Kieruje on wydobyciem Helu-3, ekologicznego paliwa przyszłości, którego złoża znajdują się po ciemnej stronie Księżyca. Jest samotny, z daleka od rodziny i cywilizacji (satelita komunikacyjny został zepsuty i każda transmisja nadawana jest ze sporym opóźnieniem), jego jedyny partner to GERTY (któremu głosu użyczył sam Kevin Spacey) – robot obdarzony sztuczną inteligencją. Jak się jednak okazuje, jego trzyletnia „kosmiczna banicja” powoli dobiega końca i już za dwa tygodnie powróci na Ziemię, gdzie czeka na jego ukochana żona oraz malutka córeczka.
Niestety ostatnie dni na stacji nie są sielanką i widać, że długoletnia izolacja odbiła swoje piętno na zdrowiu Sama. Pojawiają się migreny, zawroty głowy, nudności, halucynacje i ogólne rozkojarzenie. Dokładnie w czasie jednego z takich „momentów słabości” dochodzi do poważnego wypadku, który wywróci jego postrzeganie świata o 180 stopni i podda wiarę Sama bezlitosnej próbie…
Główny nacisk w filmie położono na opowiadaną historię – refleksje, do jakich ona skłania, oraz przekaz, jaki za sobą niesie. To opowieść o alienacji, poszukiwaniu samego siebie i walce ze swoimi słabościami. Jones stara się nam zadać pytanie, ile jest warte ludzkie życie i czy naprawdę nasza cywilizacja zmierza w dobrą stronę? Czy kierujemy się prostą ścieżką do dehumanizacji i całkowitego zatracenia ludzkich odruchów? Czy człowiek może być postrzegany wyłącznie jako zwykłe narzędzie, które, gdy się zepsuje, śmiało można wyrzucić do śmietnika i zastąpić kolejnym? I czy naprawdę chcemy znać odpowiedzi na te pytania? Bo im dłużej człowiek się nad tym zastanawia, tym bardziej pragnie zostać w błogiej nieświadomości „Matrixa”. Sama historia, choć jest przewidywalna i scenariusz za szybko odkrywa wszystkie karty, jest znakomicie opowiedziana, spójna i, przede wszystkim, wciąga. Paradoksalnie, dużą zasługą tego jest niewielki budżet „Moon”, który nie pozwolił zamydlić oczu widzowi zalewem efekciarstwa i wybuchów, czym posiłkują się współcześni reżyserzy mierzący się z tematyką fantastyczno-naukową. Spowodowało to, że reżyser nie mógł sobie pozwolić na zlekceważenie warstwy fabularnej, bo każda ewentualna nielogiczność, byłaby widoczna gołym okiem.
„Gdzie jesteśmy teraz? Jak sprawiamy, że świat staje się lepszy? Że pustynie kwitną? Obecnie jesteśmy największym na świecie producentem energii fuzyjnej. Energia Słońca, uwięziona w skale, zbierana przez maszyny po drugiej stronie Księżyca. W tej chwili dostarczamy wystarczającą ilość czystego Helium 3, aby zaspokoić potrzeby energetyczne niemal 70% ludności planety.”
Jednym z mocniejszych punktów filmu jest osoba Sama Rockwella, który wcielił się w rolę naszego astronauty. Specyfika filmu spowodowała, że aktor musiał udźwignąć na swoich barkach cały film i ukazać wachlarz różnorakich, skrajnych emocji. Przyznam z ręką na sercu – sprostał temu zadaniu jak nikt inny i muszę stwierdzić, że takiego pokazu kunsztu aktorskiego już dawno moje oczy nie widziały. Stworzył prawdziwie przejmującą kreację, której absolutnie nie mamy dość. Dosłownie czuje się emocje, jakie targają bohaterem, jakby to właśnie widz siedział na tej odległej stacji i osobiście brał udział w przedstawionej historii.
Rockwella wspomaga wspomniany GERTY. Mimo chłodnej i siermiężnej budowy (żaden android pokroju C3PO, tylko wielkie pudło ze stali), jest to postać mająca „duszę” i charyzmę. Śmiało można go porównać do zdrowej i niezbuntowanej wersji HALa 9000. Ciepły głos, bardzo rozwinięty podsystem „emocjonalny” i nietypowa forma ekspresji (mały ekranik wyświetlający emotikony) czynią go postacią równą człowiekowi, która w mig zyskuje naszą sympatię. Jednak największym z bohaterów jest sam Księżyc – chłodny, spokojny, magiczny i skrywający wiele sekretów, mimo iż jest tuż obok, na wyciągniecie ręki.
Pomimo wspomnianego na początku skandalicznego budżetu scenografia oraz efekty specjalne nie zostały potraktowane po macoszemu. Ba! Sam się nie mogłem nadziwić, że z takimi pieniędzmi można zrobić podobne cuda! Choć jest oszczędnie, to wiarygodnie i klasycznie, a „Moon” okazał się ożywczym zefirkiem w dobie przesytu wirtualnych sztuczek oraz nadmiernego używania „green screena”. Pietyzm w tym aspekcie zadowoli nawet największego filmowego malkontenta. Jeżeli chodzi o oprawę muzyczną, to skutecznie intensyfikuje klimat każdej sceny, co również zasługuje na spore uznanie.
„Kto by pomyślał? Energia, której tak bardzo potrzebowaliśmy, jest nad naszymi głowami. Potęga Księżyca. Potęga naszej przyszłości.”
Przyszedł czas na ostateczne podsumowanie i chyba nie będzie zaskoczeniem werdykt, że film zrobił na mnie kolosalne wrażenie, pomimo moich ogromnych oczekiwań względem niego. To znakomite klasyczne kino fantastyczno-naukowe, pozbawione współczesnej, kiczowatej otoczki. Jednak „stara szkoła” nie jest dla każdego i jeżeli nie czujesz się zbyt dobrze w tych „klimatach”, to z pewnością będziesz narzekał na przegadanie i brak efektów specjalnych w „Moon”. Pasjonaci dzieł Tarkowskiego czy Szulkina będą się jednak czuć jak u siebie w domu. Jest skromnie, filozoficznie, refleksyjnie i klimatycznie, a tego w ostatnich latach zdecydowanie brakowało. Polecam z całego serca.
Komentarze
Do połowy, kiedy jeszcze nic nie było wiadomo film mnie trzymał, ale od drugiej części wiało nudą. Całość była łatwa do przewidzenia i jedynym znakiem zapytania było to jak bohater osiągnie swój cel.
A to już mnie mało kręciło...
Dodaj komentarz