Są takie filmy, które są tak złe, że aż dobre. Zazwyczaj pełne są scen i motywów, na które w angielskim mówi się cheesy i nie mogę znaleźć jeszcze polskiego odpowiednika tego zwrotu. Tandeta ma wydźwięk zbyt negatywny, szmira i chała też. Zazwyczaj mówię, że takie sceny są absurdalne – bo są. Wyciągnięte kompletnie z czapy, bez żadnego osadzenia w rzeczywistości, ale za to z doskonale widocznym mrugnięciem puszczonym w kierunku widza – kiedy scena jest wyreżyserowana w filmie w taki właśnie sposób, bo coś jest kiepskie, a producent i reżyser zwyczajnie machają na to ręką i kręcą to, co mają. Zwyczajnie nie wierzę, że ktoś robi takie rzeczy poważnie – mam zbyt dużo wiary w ludzkie poczucie humoru. Taką właśnie sceną jest pamiętny fragment dialogu z pewnego kultowego filmu z 1995 roku – po nazwie recenzji możecie się już domyślić, że chodzi mi o pierwszą filmową adaptację komiksu o bezwzględnych sędziach, którzy oprócz sądzenia, przeprowadzają też doraźne egzekucje. Dwóch panów, przy czym jeden z częściowym paraliżem szczęki, krzyczą na siebie o rozpoczęciu rewolucji, a potem jadą już jak chcą, zwyczajnie drąc na siebie pysk w przerażającym zbliżeniu. Krzyczą jedno słowo – cudowne amerykańskie The Law, czyli po prostu Prawo.
Oczywiście chodzi mi tutaj o niepowtarzalnego "Sędziego Dredda", z Sylvestrem Stallonem w roli głównej i Armandem Assantem w roli krzyczącej. Film ten, mimo że nie daje rady jeśli idzie o kiepski scenariusz, cheesy (no właśnie!) efekty specjalne i aktorstwo, błyszczy jako perła niespodziewanych okrzyków padających z ust Sylvestra i jego przeciwnika. Podobnie sprawa się ma chociażby w "Street Fighterze", z równie niesamowitym co Sylvester, Jean-Claudem.
To, że film wywiera wrażenie na mnie i na mojej filmowej paczce do dzisiaj, zauważyć chyba nietrudno – ot, w naszym opisywanym na forum playthrough pierwszej części "Baldur’s Gate", integralną połową naszego Dynamicznego Duo był Sędzia Sylwester, który przy pomocy buzdyganu niósł po Zapomnianych Krainach nic innego jak The Law. Robił to niezwykle skutecznie, dodam, i zazwyczaj raz.
Komu do głowy przyszło, żeby zrobić remake tego filmu, nie wiem. Podobnie jak w przypadku "Conana", "Pamięci Absolutnej" i nadchodzącego "Robocopa", byłem i jestem do tego typu przedsięwzięć nastawiony negatywnie – to jednak filmy, które odcisnęły piętno na mojej młodości i młodości mojego pokolenia; podobnie jak tona innych dzieł kina akcji lat 80. I 90 – i przez to, że oglądałem to z rozdziawioną japą jako dzieciak mam teraz straszny problem z tym, że ktoś waży się na tykanie tych małych, prywatnych świętości. Jednak wielcy przemysłu kinowego mojego zdania nie podzielają i postanowili zrobić sędziego Dredda po raz kolejny. Szybko więc zapowiedziano remake, nakręcono remake, a potem ja obejrzałem ten remake i recenzuję ten remake.
Zazwyczaj w recenzji filmu piszę o fabule, a dopiero potem o postaciach. Tutaj ciężko jest rozegrać to w ten sposób – przez półtorej godziny seansu wyczekiwałem na wrzaski o The Law, a dostałem wiecznie wściekłego faceta w hełmie, których chodził i strzelał, leżał i strzelał, siedział i strzelał, a wreszcie płynął przez powietrze w zwolnionym tempie i strzelał. Dodatkowo jeszcze czasami mówił do pistoletu; to nasz wątek miłosny w filmie – zdradzę, że kończy się wielkim zaskoczeniem, gdy pistolet odmawia Sędziemu wierności i złośliwie marnuje całą amunicję. W bogatej aktorskiej plejadzie dostajemy jeszcze dobrą panią, złą panią, murzyna i chuderlawego hakera. Przewija się tam ktoś jeszcze, ale zbyt zajęty czekaniem na jakiś monolog o Prawie, zwyczajnie pominąłem ich ze względu na małą przydatność dla scenariusza. Reżyser też powinien, ale tego nie zrobił.
To zwykły, realizowany ze standardowym nowoczesnym rozmachem (czyt. mnóstwo scen, które rzekomo wyglądają x razy lepiej w 3D, podczas gdy w 2D są dziwne i mało potrzebne) akcyjniak, który nie wymaga żadnego myślenia i jest prosty jak cep. Na całe szczęście akcja zamknięta jest do jednego budynku, który, mimo bijącego po oczach nieprawdopodobieństwa ze strony fizycznej i architektonicznej, tworzy ciekawy, klaustrofobiczny klimat zamkniętej strefy, sprowadzającej jakiekolwiek ewentualne rozterki moralne bohatera do zwykłego „albo ja, albo oni”. Pan Sędzia, by wykonywać swoje sędziowskie obowiązki, eksploatuje ten koncept do maksimum.
Dlatego przez większość filmu będziemy obserwować eksplozje, iskry, wystrzały i hektolitry komputerowej krwi (kiepskiej, dodam), które błyskają po ekranie, pchając akcję do przodu. W pewnym momencie pojawia się nawet nawiązane do słynnego, Sylvestrowego „I am the Law” z wersji sprzed 18 lat, ale brakuje mu polotu i wydźwięku – jak zresztą całej roli zagranej przez Karla Urbana. Wiecznie wściekły facet, którego kojarzę głównie z "Kronik Riddicka", jest człowiekiem jednej miny – tutaj nawet zasłaniają mu twarz do połowy, by mógł ją eksponować. Wiecznie wściekły strzela do ludzi i uczy przy okazji Prawa i Moralności młodą panią rekrut, która zostaje mu przydzielona na siłę i jak to zwykle w takich filmach bywa, w ten czy inny sposób jest specjalna.
Przeciwko nim staje Lena Headey, jako mama. Nie Twoja mama, nie moja mama, a ma-ma, bezlitosna pani gangster, której powinien się bać każdy inny gangster. Aktorka już w "Grze o Tron" kreuje swoje emploi jako zimnej, bezlitosnej suki, a tutaj ma okazję dodać do tego jeszcze element brutalności. Nienawiść do tej postaci (podobna do tej, którą pałają do jej serialowego syna) w "Grze o Tron" jest całkowicie uzasadniona – jej rola tam jest rewelacyjna, a postać, jak na martinowską kreację przystało, dopracowana do ostatniego szczegółu. Tutaj mamy jej nie lubić na podstawie trzech zdań odczytanych z komputera i dlatego, że jest no… Zła. Nawet bezsensowny pokaz pazurków, jakim jest ostrzał (spektakularny!) całego piętra za pomocą kaemów, nie sprawił, że miałem do tej postaci jakikolwiek inny stosunek oprócz ambiwalentnego.
Jeśli miałbym wybrać jedną rzecz, która w całym "Dreddzie" przyprawiała mnie o ochotę wymierzenia temu filmowi sprawiedliwości, to były to scenki w zwolnionym tempie. Kwestią rozwinięcia, nieco jeszcze o fabule – całość kręci się tutaj wokół narkotyku, który dla biorącego spowalnia czas. Pomijając już kolejną fizyczną niemożliwość takiej sytuacji (jak spowolnić czas dla jednej jednostki) sceny kręcone w ten sposób są zwyczajnie za długie i w sztuczny sposób przeciągane. Otwierał mi się nóż w kieszeni, kiedy przez dobre dwie czy trzy minuty musiałem obserwować strzelaninę kręconą w ten sposób. Niczemu to nie służyło – ani to efekciarskie, ani ciekawe, ani fajne. Gdyby nie te sceny, film byłby chyba o 10 minut krótszy i oszczędziłby sobie i mnie kiepsko dołożonych efektów pocisku przebijającego ludzki policzek. Ble.
I… To w zasadzie tyle. Aktorstwo przeciętne, żeby nie powiedzieć słabe, fabuła przeciętna, muzyka gdzieś w tyle i zupełnie nie wpadająca w ucho, zdjęcia w porządku, ale nic rewelacyjnego, podobnie scenografia. W porównaniu do poprzedniego remake’u, który w ostatecznym rozrachunku też wypadał przeciętnie, muszę powiedzieć, że Dredd Dreddowi nierówny i w tym starciu prawa z prawem, zwycięsko wychodzi pierwsza wersja.
Oczywiście nie jest to film najgorszy – do poziomu Uwe Bolla czy bezmyślnych slasherów klasy B, czy C jeszcze mu daleko, a jeśli ktoś chce się odmóżdzyć przy lekkim akcyjniaku, to jest to pozycja zdecydowanie dla niego, ale ten film nie umywa się do innych przedstawicieli swojego gatunku w żaden sposób; nawet nie ma w nim dobrych one-linerów, no.
Z mocą nadaną mi przez THE LAW, uznaję ten film za winny bycia słabym i skazuję go na dożywotnie bycie gniotem. Z efektem natychmiastowym. Innymi słowy – nie polecam.
Komentarze
Nie sądziłem, że sędzia Dredd może być słaby. Słabość ta jest tu rozumiana jako całokształt - słabe teksty, słaby charakter, słaba kreacja, słaby wygląd. Nie bardzo rozumiem, dlaczego ten film nazywa się tak, jak się nazywa. Przecież można było nakręcić anonimowe byle co o facetach w nocnikach biegających bez sensu po jednej piwnicy i strzelających do wszystkiego wkoło. Dlaczego jednak nazywać to Dreddem? Tu nie ma Dredda, nic z remake'u wersji poprzedniej, nic z adaptacji komiksowego uniwersum. Ot, skrzyżowanie "Szklanej Pułapki" bez okien z "Icy Tower", bo i tutaj skaczą po kolejnych "LEVELACH" w głupich czapkach, a co jakiś czas pojawiają się gwiazdki.
Świat przedstawiony... nie jest przedstawiony. Nie ma w nim kontekstu, nie wiadomo czym jest ani po co. Z jednej strony bawimy się w motyw pt. "Wszyscy wiemy o co chodzi, każdy to zna, nie tracimy czasu na wprowadzenia". Z drugiej przebiega równoległa zabawa w "Nie nie, wcale nie robimy kolejnego Dredda, wcale nie robimy tego TAK JAK Stallone lub ZUPEŁNIE NIE TAK JAK Stallone, to całkowicie inna historia". Efektem jest nic. Kompletne. Na początek facet w dziwnym wdzianku jedzie na tandetnym motocyklu przez zwykłe miasto i zwykłe ulice. Ani krztyny nastroju, żadnego związku z klimatem MegaCity "oryginalnego" Dredda, podobnie jak z czymś, co miałoby być zupełnie nową, zupełnie odwrotną interpretacją tegoż. Już "Equilibrium" było mroczniejsze od tego.
Bezsensowne spowolnienia, mające służyć nie wiadomo czemu, nie są ani ciekawe, ani spektakularne. Nic tu nie jest z resztą ciekawe ani spektakularne. Cały film nakręcono naprawdę w jednym wnętrzu, przestawiając od czasu do czasu krzesło, rurę lub trupa. Detale? Brak. Tandetny pancerz, wspominany tandetny motocykl (damn! Sędzia Dredd walczył na nim z LOBO! Jak można było zrobić coś takiego?), pistolet, w którym brakuje jedynie karaoke. Główna postać - nie nie, wcale nikt tu nie udawał Sylwestra, przecież to zupełnie inny film. Zupełnym przypadkiem bohater musiał być więc pokryty pancernym zarostem i krzywić pół swej twarzy tak, że aż czekałem, kiedy pęknie.
Śliczna panienka z okienka - po co? Dlaczego? Tego nikt nie wie.
Brzydka panienka - dobra aktorka bez grama roli. Na może 10 linijek tekstu przypadło dobre 30 minut krzywienia się do kamery. Nie jest ciekawa, nie jest straszna, groźna, jedynie nieestetyczna. Statystuje nie wiadomo komu nie wiadomo do czego, tak samo, jak absolutnie wszyscy w całym filmie.
Ktoś zapomniał o muzyce, bo tej w ogóle brak, podobnie jak nastroju czy napięcia, które wobec tego nie miały jak się pojawić. To slasher, od początku do końca, w dodatku od początku do końca nudny. Nic się tu nie dzieje, nie pojawiają się żadne emocje, ani w umyśle widza, ani na twarzach, nazwijmy to, aktorów. Oto jeden z tych filmów, których nie muszę pauzować, gdy wychodzę do kuchni czy toalety - nic mnie nie ominie. Kolejna sprawa - tępota głównego bohatera. Jakkolwiek szalenie jednowymiarowa jest to postać, debilizm nie jest jednym z jej przymiotów. Jednakże w tym filmie dzieje się inaczej. Tak zatem nie uchowała się nawet konwencja - zarówno komiksowa, jak i ta ze "Stallowej" adaptacji, jakakolwiek ona nie była. Ot, facet w zbroi z giwerą biega po piwnicy, bez powodu znęca się nad aresztowanym świadkiem, bo inni faceci do niego strzelają, więc okazując emocje prawdziwego dresiarza łamie wszelkie kodeksy, których przestrzegania powinien być mechanicznie wręcz nauczony. Na koniec zaś ryzykuje życie wszystkich mieszkańców 200poziomowego bloku, mogąc jednym strzałem swego rakieto-pistoletu obezwładnić przestępczynię, jedynie po to, by pokazać, jak wielkim jest twardzielem.
Słabo. Na maksa.
Motyw z pięciem się w górę bloku niczym ksiądz po kolędzie przypomina mi taki inny film, w którym policjanci zostają uwięzieni w budynku obsadzonym przez bandziorów. Zrobiono nawet uroczą przeróbkę w wykonaniu plastelinowych kotków. No ale to tyle z dygresji.
Nowemu Dreddowi dam obiektywne 5/10, bo trzeba pamiętać, że są gorsze filmy.
PS wkurzyli mnie, że nie pokazali nawet twarzy Dredda. Aż musiałem sobie na filmwebie przypomnieć, jak wygląda Urban. Karl, nie Jerzy.
Dodaj komentarz