Przygoda z "Zagubionymi" trwała sześć lat. Serial bez pardonu wbił się na rynek ze znakomitym pomysłem, świetnie wykreowanymi postaciami, a przede wszystkim – masą tajemnic, na których rozwikłanie widzowie najbardziej czekali przez ten długi okres. Produkcja zaliczała swoje wzloty i upadki, denerwowała jednym z gorszych trójkątów miłosnych wszech czasów czy piętrzeniem zagadek, dając w zamian zbyt mało odpowiedzi. Po najsłabszym sezonie 4, nastąpił rewelacyjny sezon 5, który oglądałem z zapartym tchem. Cofnięcie niektórych bohaterów do czasów Dharmy było genialnym posunięciem, dostarczającym właśnie tych emocji, których nie mogły nam dać uprzednio serwowane futurospekcje. Jednocześnie zdałem sobie sprawę, że taki poziom będzie naprawdę ciężko utrzymać. Twórcy "Zagubionych" zostawili sobie masę tajemnic do rozwikłania w ostatniej serii, a apetyt na nią był naprawdę spory. Jak też postanowili oni poprowadzić fabułę zakończenia?
Poprzedni sezon zakończył się sporym cliffhangerem – zaobserwowaliśmy wybuch bomby po uderzeniu jej przez Juliet, lecz rozbłysk białego światła był ostatnim widokiem, jaki dane nam było ujrzeć. Trzeba było troszkę poczekać, żeby dowiedzieć się, czy plan rozbitków z cofnięciem niefortunnej katastrofy się powiódł. Jednak odpowiedź na to pytanie jest niejednoznaczna. Z jednej strony mogę wam powiedzieć – nie udało się. Nasi bohaterowie po eksplozji zwyczajnie wrócili do teraźniejszości, gdzie będą musieli poradzić sobie z całym syfem powstałym po zabójstwie Jacoba przez "Locke'a". Co ciekawe jednakże, w międzyczasie wracamy do scen z lotu Oceanic 815. Znów śledzimy wydarzenia bezpośrednio poprzedzające rozbicie się samolotu, ale z jedną różnicą... Po turbulencjach nic się nie dzieje, a maszyna bez problemu ląduje na płycie lotniska w Los Angeles. Także w związku z tym oglądamy dwa wątki – wyspowy, gdzie protagoniści w sumie nie za bardzo wiedzą, co teraz robić, oraz "dziwnospekcje", czyli dalsze losy niedoszłych rozbitków, ale ukazane tak, jakby wyspa nigdy nie istniała.
Niestety, muszę was rozczarować. Dla mnie sezon 6 "Zagubionych" to najgorsza część serii i to nie w znaczeniu – najsłabsza, ale ciągle niezła. Zakończenie serialu jest rozczarowaniem na całej linii, szczególnie w porównaniu do znakomitego sezonu 5. Już od samego początku inteligencja widza wystawiana jest na próbę cierpliwości. Niby zaczyna się ciekawie, bo w końcu trafiamy do tajemniczej świątyni, ale rzeczy się tam odgrywające wołają o pomstę do nieba. Okazuje się, że budowli tej broni jakiś Japończyk – Dogen – i wozi się, jakby sam był Jacobem. Nikt nigdy o nim nie wspominał – ani Ben, ani Richard, ani nawet Juliet. Co więcej, nie następuje żadna interakcja między nim, a wspomnianymi postaciami, w związku z czym nie za bardzo wiemy, kto tak naprawdę rządzi na tej wyspie. Jest to pierwszy z wielu elementów, które wydają się wymyślone na potrzeby tego sezonu i są zupełnie niezwiązane z poprzednimi wydarzeniami. Co więcej, chłopaki ze świątyni wciskają jakieś kity naszym protagonistom, mające pokazywać, jacy to nie są oświeceni, ale większość z nich to stek bzdur dowodzący, że sami nie mają pojęcia, co robią na wyspie...
Liczyliście na ujawnienie odpowiedzi na najpopularniejsze pytania? Cóż, przeliczycie się zupełnie jak ja. Po obejrzeniu ostatniego odcinka czułem się zwyczajnie oszukany. Początkowo niby odkrywamy zagadki – pokazują nam wspomnianą świątynię, bardzo ciekawą latarnię czy cały posąg na plaży, nie tylko jego stopę – ale koniec końców okazuje się, że to w ogóle nie trzyma się kupy i sytuacja jeszcze bardziej się gmatwa. Chcieliście dowiedzieć się, kim jest Jacob, skąd się wziął? Tu mogę was minimalnie uspokoić – to akurat się wyjaśnia, ale jednocześnie piętrzy przed nami dwa razy więcej pytań niż wcześniej! Aż chciałoby się obejrzeć swoistego prequela do prequela... W pewnym momencie odniosłem wrażenie, że twórcy serialu mieli jedynie jasno zaplanowaną historię Dharmy – w momencie, gdy w związku z nią wszystkie karty zostają odkryte w sezonie 5, zaczyna się radosna twórczość scenarzystów, czyli ściema goni ściemę. "Może się nie zorientują" – tak wyobrażam sobie słowa głównej osoby nadzorującej "Zagubionych" po obejrzeniu zakończenia.
No właśnie, a jak wygląda grande finale, czyli zakończenie historii rozbitków? Doskonałe słowo do podsumowania tego to – nijako. Z pewnym zażenowaniem chłonąłem mimochodem tony patosu wylewające się z ekranu, które jednak niczego nie wyjaśniały. Po ostatniej scenie na usta cisnęły się słowa – "no fajnie, ale CO Z TEGO?!". Gdzie się podziały te wszystkie brakujące sceny, które miały wyjaśnić większość tajemnic? Bardzo lubię zakończenia otwarte, ale tutaj przekroczony został pewien poziom absurdu – to nie otwartość, to czarna dziura. Twórcy zbytnio zagmatwali się w swoich zagadkach – brnęli w coraz większy chaos, dzięki czemu serial faktycznie był ciekawszy, ale musieli przez to polec na końcu drogi, bo sami już nie wiedzieli, co też powymyślali przez te sześć lat. Zapomnijcie o takich kwestiach, jak przeklęte liczby, powód wybicia członków Dharmy przez Innych czy porywanie dzieci – nigdy nie poznacie na to odpowiedzi. Scenarzyści uraczą was za to kilkoma zupełnie bezsensownymi wyjaśnieniami niektórych wydarzeń. Aż wam witki opadną.
Nie będę się aż tak pastwił nad tym, bądź co bądź, świetnym serialem. Sezon 6 także ma swoje ciekawe momenty. Doskonale obmyślono odcinek całkowicie poświęcony Richardowi Alpertowi – a przynajmniej tę jego część, wyjaśniającą kim jest i jak się znalazł na wyspie. Parę ostatnich scen jest niestety bezsensowną papką. Zaskakująco, dużo lepiej oglądało mi się wątki z alternatywnej rzeczywistości, w której nigdy nie doszło do katastrofy samolotu Oceanic 815. Tam czuć prawdziwego ducha "Zagubionych" – skoro maszyna się nie rozbiła, to pasażerowie się nie znają. Skoro nie ma wyspy, to członkowie Innych są zupełnie... inni. Niby przypadkowe spotkania poszczególnych bohaterów wyzwalają ten dreszczyk emocji, za który tak pokochałem serial. Niestety, nie było to w stanie uratować tej serii. Teraźniejsze wydarzenia wieją tak okropną nudą, że aż czeka się na przerzucenie wątku w to drugie uniwersum.
Aktorsko nic się nie zmieniło. Po tylu odcinkach obsada nabrała wprawy i automatycznie czuła, jak ma odgrywać poszczególne postacie. Szczerze powiedziawszy, najgorszym bohaterem, jaki kiedykolwiek gościł w "Zagubionych", był Jacob, w którego wcielił się Mark Pellegrino. Była to najbardziej irytująca i źle poprowadzona postać, jaką można sobie wyobrazić. Kreowany na wielkiego myśliciela i tego, co wszystko wie, przez tyle sezonów, a na końcu okazuje się zwyczajnym pompatycznym durniem. O ile do aktora nie mam jakichś wielkich uwag, o tyle do scenariusza jego roli jak najbardziej. Dużo lepiej poradził sobie antagonista dowodzącego wyspą, tajemniczy mężczyzna w czerni, którego zgrabnie odegrał Titus Welliver. Cieszy powrót paru nieodżałowanych postaci, bo dzięki nim oglądanie zakończenia serialu było nieco mniejszymi katuszami. Jeżeli miałbym wybrać najlepszych bohaterów, to zdecydowanie postawiłbym na "Locke'a" (Terry O'Quinn) i oczywiście jak zwykle Desmonda (Henry Ian Cusick).
Podsumowując, 6 sezon "Zagubionych" to niezwykła kaszana. Kilka ciekawych momentów przysłania ogrom bezsensowności, wrażenie kręcenia serialu na kolanie, w pośpiechu i moc niewyjaśnionych tajemnic. Ja naprawdę czułem się na koniec zwyczajnie oszukany. Szkoda, bo aż żal zostawić dobrą opowieść z tak beznadziejną klamrą. Bez bólu można sobie darować – koniec 5 sezonu jest o wiele lepszym zakończeniem.
Komentarze
Ta "alternatywna rzeczywistość" to dla mnie była to pewna wersja czyśćca, przynajmniej tak to odebrałem po spotkaniu w tej świątyni w ostatnim odcinku.
Z tego co pamiętam twórcy obiecali dodatkowy odcinek z Benem i Hugo, który miał odkryć więcej tajemnic. Czy coś o tym wiadomo?
Dodaj komentarz