Wczoraj wyniosłam w końcu śmieci. Tak proszę państwa, po półtora miesięcznej walce wewnętrznej ze swoim lenistwem, wyrzuciłam w końcu przepchany worek śmieci. Długo się dziwiłam, że nic z niego nie wylazło. Z jednej strony cieszę się, że tak nie było i nigdzie nie zalęgły się mrówy, ale z drugiej strony naprawdę się dziwie.
Czytam aktualnie Metro 2033 i, gorąco wszystkim ową książkę polecając, dochodzę do wniosku, że ewolucja nie opiera się tylko na zwykłej... ewolucji. To znaczy, rozwój komórek i bodźce środowiskowe nie są jedynymi rzeczami, jakie wpływają na ewolucję, a nawet śmiem twierdzić, że mają na nią jeszcze mniejszy wpływ niż sądzimy. Tu chodzi też o uczucia, zapamiętajcie jedno: lubię pomidory. Nie wierzycie mi? Otóż wyjaśnię wam o co mi chodzi.
W przepchanym worku, który stał sobie pod zlewem, znajdowały się przeróżne śmieci – poczynając od resztek jedzenia, wielokrotnie suszone worki od herbaty (bo student musi oszczędzać), po starą szczoteczkę do zębów i zwykły zabazgrolony papier, którego stan raczej nie nadawał się na makulaturę. W takim worku rozumiecie, w pokoju cieplutkim, a zarazem blisko wilgoci (bo przecież pod zlewem), z pewnością po półtorej miesiąca powinno się coś rozwinąć. Nic się nie rozwinęło. Poza pająkiem Stefanem w kącie, nie zauważyłam w pokoju żadnych nowych lokatorów, więc albo Stefan jest cholernie efektywny w tym co robi, albo w worku na śmieci (który tak właściwie nie był workiem, a zwykłą siatką) faktycznie nic się nie rozwinęło. Unosiły się z niego tylko dziwne opary, które zapachem przypominały mi lakier do włosów, a że mnie na takowy nie stać, to nawet cieszyłam się z tego wyobrażając sobie, że owe opary utrwalą mi fryzurę.
I teraz właśnie dochodzę do sedna: w mojej lodówce ciągle się coś mnoży. Dbam o kuchnię tak, że zazwyczaj się błyszczy, a lodówkę czyszczę regularnie i wypełniam świeżymi produktami – żywnościowymi oczywiście. W tej cholernej lodówce jednak już po tygodniu marchewka czy taki pomidorek, zaczynają mi się psuć i szybko pojawia się na nich biały meszek, który jeszcze szybciej niż się pojawił, przerodzić się może w coś chodzącego... albo wijącego się. Doszłam ostatnio w takim wypadku do wniosku, że na ewolucję bodźce środowiskowe nie mają wielkiego wpływu. Taki chodzący meszek, który potem straszy mnie po nocach, że zalęgnie mi się w gębie, jeśli zjem takiego tygodniowego pomidorka, w niskiej temperaturze rozwinąć się nie powinien! A jednak się rozwija. Wnioskuję więc, że ewolucja jest kolejną rzeczą, której wypowiadam wojnę skoro ma miejsce tam, gdzie nie powinna. Jest to tylko kolejna rzecz, która chce mi uprzykrzyć życie psując to, co lubię. Bo kiedy ja z czystego lenistwa, dla takiego meszku i przyszłych jego form chodzących, zapewniam idealne kondycje środowiskowe (ciepło i wilgoć zarazem), a on przerodzenia się w organizm biologicznie bardziej zaawansowany odmawia, to owa 'ewolucja' musi wyczuwać, że żeby mi życie uprzykrzyć, powinna zajść tam, gdzie ja jej właśnie naprawdę nie chcę – więc na pomidorze! Rozumie to ktoś? Wiem, że Wy też tak macie. To nie może się dziać tylko mnie!
Skoro już mówimy o ewolucji, to jestem pewna, że takie duchy, jak w filmie zrecenzowanym przez Medivha, na pewno kiedyś się pojawią. To samo dotyczy się krasnoludów i elfów, o którym informuje nas Lionel. Takie rzeczy po prostu muszą się rozwinąć, kiedy już dojdzie do apokalipsy (a to przecież już za rok), a jak nie, to jestem pewna, że my je sami wyhodujemy... Resztę możecie obejrzeć sami (podziękujcie tylko jeszcze Al Mahdiemu i Wiktulowi), a ja lecę do kuchni, bo chyba coś właśnie zaczęło się ruszać w lodówce!
- [Filmy] "Trzynaście duchów"
- [Filmy] "Valhalla: Mroczny wojownik"
- [DA 2] O templariuszach, jeźdźcach, straży miejskiej i Koterii
- [Da 2] O krasnoludach, elfach i qunari
- [DA 2] Anders
Komentarze
Dodaj komentarz