Zdążyłem przyzwyczaić się już do faktu, że wiele filmów z dawnych lat, szczególnie horrorów, doczeka się prędzej czy później remake’u. Nie inaczej jest z „Trzynastoma Duchami”. Jednakże przyznać się muszę, że nie udało mi się obejrzeć pierwowzoru z 1960 roku, więc nie miałem żadnych oczekiwań, czy film pobije go na głowę bądź chociażby mu dorówna. Niestety większość produkcji wzorowanych na starszych dziełach jest raczej słaba, tak więc również w tym przypadku nie nastawiałem się na żadne cuda. Na plus przemawiało to, że nakręcono kilka parodii filmu, co jest zdecydowanie jakimś wymiernikiem jego popularności. Jedną z produkcji, gdzie ciągnięto przysłowiowego łacha z duszków, była druga część „Strasznego Filmu”. Oparłem się także na pochlebnych recenzjach znajomych, którzy ostatecznie przyciągnęli mnie do seansu.
Dobre złego początki
Film zaczyna się naprawdę ciekawie. Rzecz rozgrywa się nocą na szrocie. Poznajemy dwie interesujące osobistości – Dennisa Rafkina, człowieka będącego medium oraz znanego biznesmena Cyrusa, który okazuje się być także łowcą duchów. Panowie są właśnie w trakcie łapania dwunastego ducha do kolekcji. Dżentelmen ten o ksywce „Łamacz”, z powodu gruchotania kości swoich ofiar, zjawia się po chwili i jak w każdym szanującym się filmie grozy, zaczyna siekać drużynę biznesmena. Zjawa zostaje zamknięta w specjalnej klatce, ale w zamieszaniu ginie sam Cyrus.
Akcja przenosi się kilka miesięcy w przód. Trafiamy do mieszkania siostrzeńca Cyrusa, Arthura. Ma on dwójkę dzieci, lecz jego żona spłonęła niedawno w pożarze domu. Ogień pochłonął niemal wszystko, co mieli, tak że teraz z trudem wiążą koniec z końcem. Nic dziwnego więc, że gdy do ich drzwi zapukał prawnik Ben Moss i oznajmił, że są jedynymi spadkobiercami wuja, nie posiadali się z radości. A było z czego się cieszyć. Biznesmen zostawił im wielki, pięknie umeblowany dom ze szklanymi ścianami oraz majątek. Jak nietrudno się domyślić, dzieło życia wuja okazuje się być jedną wielką pułapką, w której zamknięte są wszystkie złapane duchy. Arthur, jego rodzina i przypadkowo znajdujący się tam medium Dennis, będą musieli zmierzyć się z niebezpieczeństwem.
Muszę przyznać, że to wszystko brzmi naprawdę ciekawie. Niestety od tego miejsca natrafiamy na widowiskowy niewypał wprost z II Wojny Światowej…
A miało być tak pięknie…
Zapowiadany jako megaprzerażający horror, film okazał się niczym innym jak wielką ściemą. To, co miało straszyć, bawi i śmieszy. Duchy wyglądają plastikowo, a krew trąci sztucznością na kilometr. Sytuacji nie poprawiają sami twórcy, którzy widocznie nie mogli zdecydować się czy chcą widza straszyć, czy rozśmieszać. Potwierdzeniem tego jest postać Maggie – czarnoskórej niani, której przytrafiają się różne śmieszne sytuacje, a i czasem mniej lub bardziej zabawne wypowiedzi. Moim zdaniem film bez tej postaci byłby dużo wiarygodniejszy. Prawdopodobnie została ona wprowadzona, aby rozładowywać napięcie. Problem w tym, że napięcia żadnego nie ma i podczas seansu można spokojnie rozmawiać ze swoimi towarzyszami, nie obawiając się o przegapienie istotnego momentu akcji.
Dziwi fakt, że dane jest nam poznać wszystkie duchy, lecz tylko kilka z nich ukazanych jest „w akcji”. Czyżby twórcom zabrakło pomysłów? Naprawdę nudne robią się sytuacje, w których widzimy po raz kolejny tę samą zjawę, szatkującą bohaterów na sałatkę warzywną. W pewnym momencie spokojnie można powiedzieć – „o, ten teraz poharata jej twarz brudnym pazurem”. Do tego nawet motyw, gdzie budowane jest napięcie i nagle zza rogu wyskakuje duch, robiąc głośne „BU!”, jest zrobiony kiepsko, gdyż ogranicza się jedynie do tej drugiej części. Szkoda.
Reżyserzy nie ustrzegli się błędów merytorycznych. Pokazana jest scena, w której nasi protagoniści szukają syna Arthura. Ojciec krzyczy wniebogłosy, a Dennis spokojnie mówi mu, że to bezcelowe, bo szyby, z których zbudowany jest dom, są całkowicie dźwiękoszczelne. Chwilę później dwie postacie zostają oddzielone taką właśnie szybką i słyszą się doskonale.
Nie zachwyca także gra aktorska. Niby jest śmiech, niby jest płacz i strach, ale wszystko to jakieś takie bezosobowe i nijakie. Aktorzy nie potrafili przekonać mnie o prawdziwości swoich uczuć. Moim zdaniem najlepiej w produkcji wypadł Matthew Lillard, grający medium Dennisa Rafkina. Najlepiej w produkcji, wcale nie oznacza dobrze. Po prostu wyróżniał się na tle reszty szaraczków. Co prawda, większość czasu zabiera mu wykrzywianie twarzy w różnych dziwnych minach, lecz daje to chociaż jakieś pozory emocji.
Do minusów zaliczyłbym także muzykę. Podczas filmu kompletnie nie zwróciłem na nią uwagi, a i po seansie żaden utwór nie zajął podświadomie moich myśli. Generalnie ścieżka dźwiękowa wydaje się ciągle taka sama, bez żadnych zmian w tonacji.
Do dna!
Jakkolwiek źle by mówić o tej produkcji, to dna ona jednak jeszcze nie osiągnęła. Jest kilka rzeczy, które ratują film przed kompletną porażką. Przede wszystkim brawa należą się kamerzystom za pracę w naprawdę trudnych warunkach. Myślę, że nie jest prostą sprawą nakręcić cokolwiek w budynku stworzonym z szyb, gdzie dookoła z pewnością czai się mnóstwo reflektorów i fleszów, gotowych odbić się od ich powierzchni. Do tego całkiem przyjemnie ogląda się, jak ludzie rozmawiają w jakimś pomieszczeniu, a na zewnątrz kołyszą się drzewa.
Z wypowiedzi większości internautów można wyciągnąć wnioski, że podobała im się kreacja Shawny Loyer, która wcieliła się w postać Złej Księżniczki. Jest ona jednym z duchów i jedynym elementem jej ubioru jest… nóż trzymany w ręku. Mnie osobiście niezbyt to ruszyło, gdyż nie gustuję w zimnokrwistych pociętych panienkach. Ale każdy lubi inne rzeczy i nic mi do tego ;)
W filmie uświadczymy także kilka ciekawych scen. Jedną z nich jest kąpiel dziewczyny. Nie byłoby w tym nic ekstraordynaryjnego, gdyby nie fakt, że nagle w łazience pojawia się zjawa wyżej wymienionej Złej Księżniczki. Która z nich opanuje wannę?! Tego wam już nie zdradzę.
(Un)lucky 13
13-stka w tytule okazała się jednak pechowa dla tej produkcji. Mamy do czynienia z przeciętnym filmem, nawet jak na klasę B. Jeżeli nie nastawiamy się na nic ambitnego, ani przerażającego, spokojnie polecam sięgnięcie po „Trzynaście Duchów”. Mózg się zbytnio nie napracuje, a i można się rozerwać. Spragnionym mocnych wrażeń poleciłbym bardziej Muminki, gdzie Buka daje ostro popalić białym stworkom, a całą resztę zapraszam do oglądania „Kacpra”. Załapiecie się nawet na walory edukacyjne.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz