Dość naiwny ze mnie facet. Wychodzę z założenia, że z każdego filmu, jaki się obejrzy, należy coś wynieść – a to dobrą zabawę, a to jakiś życiowy morał, a to swoją głowę pod pachą. Po seansie „Valhalla Rising” mądrość brzmi: nigdy nie pisz recenzji od razu po filmie. Jakież to wizje nie przeszły mi przez głowę podczas oglądania, czego to ja nie chciałem napisać! Dzień później jednak, kiedy na spokojnie usiadłem przed klawiaturą i w zasadzie zacząłem skrobać, pomysł i pierwsze, gorące opinie szybko uleciały. Obejrzałem więc film po raz drugi. No i piszę recenzję.
Przede wszystkim, „Valhalla Rising” jest filmem dla kogoś, kto myśli, używa wyobraźni i uważnie obserwuje to, co dzieje się na ekranie. Tutaj nic nie jest pewne, widz nie ma niczego podanego na tacy, poza jednym – samym Jednookim. Główny bohater filmu jest Wikingiem, niewolnikiem, niemową i nie ma jednego oka. W ciągu sześciu rozdziałów, na które podzielony jest film, wyzwala się z niewoli, zabija swojego ciemiężyciela i razem z chłopcem imieniem Are wyrusza w podróż, mającej ujawnić jego prawdziwe przeznaczenie. Tak wygląda fabuła w suchych, nieokraszonych niczym słowach.
Jak to wygląda na filmie? Wciąż nie potrafię wyrazić tego słowami. Oniryczna historia podróży Jednookiego, w którą wplecione są dziwne, wywołujące niepokój wizje. Obdarta z treści nie ma w sobie nic z fantastyki, jednak plenery, miejsca, przez które podróżują bohaterowie, wypowiadane słowa (a trzeba przyznać, że w tym filmie to rzadkość) oraz brutalne, realistyczne walki tworzą obraz, jakiego żaden miłośnik fantastyki nie powinien przegapić. Film w nierealny sposób pokazuje rzeczywistość i jest zrobiony w ten sposób, by to nasza wyobraźnia dopowiadała resztę.
Na czym to polega? To proste. Twórcy filmu pokazują nam krajobraz, z pozoru normalny, nie wyróżniający się w żaden (poza walorami estetycznymi) sposób. Zaraz potem pojawiają się oniryczne fragmenty wizji, sugerującej następne wydarzenia. Następnie wszystko spowija się mgłą, następuje najazd na twarz Jednookiego, który spogląda gdzieś daleko w przestrzeń, w jakiś dziwny sposób pokazując, że wie, co się za chwilę wydarzy, podchodząc do otaczającego go świata ze stoickim, przeczącym wszystkiemu spokojem. Całość w jakiś dziwny sposób przypomina opisywany kiedyś przez Łukasza Orbitowskiego na łamach Nowej Fantastyki „Malpertuis”, który jest filmem równie niepozornym, co głębokim. Tam całość kręciła się wokół Cassaviusa, który mimo że umierający i w dużej mierze bezradny, budził respekt i trwogę. Tutaj ta rola przypada głównemu bohaterowi „Valhalla Rising”, który przerażał mnie jak pewne konkretne strachy z dzieciństwa. Jakie i dlaczego? Już tłumaczę.
Kiedyś każdy bał się Buki z Muminków właśnie przez to, że szła powoli, nie wydając żadnego odgłosu. Dziecięca wyobraźnia dopisywała resztę; Buka nie musiała być straszna. Podobnie jest z Jednookim. On nic nie mówi, w myślach czytać mu nie sposób, zaś to wyobraźnia innych, przedstawionych na ekranie widza dorabia mu charakter, głos i osobowość. Wcielający się w tę rolę Madds Mikkelsen jest niesamowity. Gestami i mową ciała wyraża to, co potrzeba, zaś jego skandynawski wygląd świetnie wpasowuje się w graną przez niego postać. To on jest osią całej historii i mimo że drugoplanowi aktorzy, którzy grają u jego boku, robią to całkiem nieźle, jednak bledną przy głównym bohaterze. Jednooki idzie cały czas naprzód, bez słowa każąc innym wybierać. U niego nie ma ostrzeżenia, pełnego zgryźliwości dialogu bądź monologu o uśmiechach. On zabija bez słowa, z zimną krwią i skutecznością, nie przykładając do tego większej wagi. Alegoryczny wydźwięk filmu każe przyrównywać go do Odyna, który prowadzi wojowników ku Valhalli.
Film prezentuje się niesamowicie. Piękne plenery, serwowane nam przez twórców tylko dodają obrazowi tajemniczą, nierealną atmosferę, przywodzącą na myśl wiersz Goethego „Król Olch”. Tam perfekcyjnie normalny świat jawił się dziecku jako baśniowa kraina. Tutaj to my jesteśmy tym dzieckiem, to nam pokazuje się normalny świat, który jednak na normalny nie wygląda. Historycznie uzasadniona podróż Wikingów do Ameryki przedstawiona jest jako wędrówka do samego piekła, a te – tak jak w „Jądrze Ciemności” Conrada jest piękne, ciche i zabójcze.
„Valhalla Rising” to film, który można interpretować na tysiąc sposobów. Każdy w tym filmie odnajdzie coś swojego, część opowieści, którą zrozumie i odczuje inaczej. Całość stanowi niesamowity obraz, zgrabne połączenie gry aktorskiej, zdjęć oraz cichej, stanowiącej bardzo subtelne i nastrojowe tło muzyki. Nie waham się polecić tego filmu każdemu, kto chce choć na chwilę zrobić sobie przerwę od „Avatarów”, „Starć Tytanów” i innych napakowanych akcją i efektami filmów. „Valhalla Rising” zmusza do myślenia.
Komentarze
Zdecydowanie podpisuję się pod recenzją i polecam każdemu, kto chce wycisnąć mózgiem kilkaset kilo bardzo dobrego kina.
Dodaj komentarz