Fragment książki

11 minut czytania

Asystentka pisarza fantasy – fragment

Jak według was powinien wyglądać pisarz fantasy? Oczyma wyobraźni widzicie mężczyznę z białą brodą Merlina i długimi smukłymi palcami, które iskrzą magią w zetknięciu z klawiaturą, albo pulchną kobietę z obfitym biustem i włosami tak długimi, że pokrywają cały pokój, oplatając wszystko jak macki zaklęcia wiedźmy.

Zamiast tego wyobraźcie sobie Ashmoleana, mojego pisarza fantasy, u którego pracowałam ponad rok. Jeśli nawet kiedyś posiadał jakąś magiczną moc, to kryła się ona głęboko za jego oczami, gdyż jego wygląd kojarzył się raczej z innymi gatunkami literackimi. Niczym jedno ze stworzeń doktora Moreau, przypominał skutek eksperymentu, który wymknął się spod kontroli – olbrzymiego leniwca, którego DNA pocięto, torturowano razem z kodem genetycznym człowieka, a następnie połączono za pomocą taśmy klejącej i zszywaczy. Miał potężny brzuch, krótkie, włochate ręce, a jego tył zrekompensował sobie brak przeciwwagi w postaci ogona imponującą szerokością. Głowa była jak mięsna dynia z wyciętym grymasem. Cienie okalały puste okna oczu, a na czaszce było równie mało włosów co gontów na dachu domu Usherów. Nawet jego osobowość stanowiła zagadkę, która mogłaby skłonić Holmesa do porzucenia ukochanej kokainy na rzecz fajeczki z crackiem. Jedyne, co było „fantastyczne”, następowało, gdy siadał przy komputerze. Wtedy zaczynał tłuc w klawisze, jakby wbijał gwoździe w drewniany krzyż, wpatrując się w ekran wzrokiem złej czarownicy, pytającej: „Kto jest najpiękniejszy w świecie?”.

Trafiłam do Ashmoleana za sprawą ogłoszenia w lokalnej gazecie. „Poszukiwana asystentka biurowa niezainteresowana literaturą i pozbawiona pomysłów”. Podczas rozmowy kwalifikacyjnej powiedział mi, że potrzebuje kogoś, kto nie będzie myślał, tylko sprawdzał źródła. Nie spełniałam żadnego z tych kryteriów, ale miałam siedemnaście lat i zaledwie średnie wykształcenie, a ta praca wydawała mi się bez porównania ciekawsza od sprzedawania hamburgerów, więc skłamałam i udawałam jak najmniej bystrą. Ashmolean na chwilę przestał pisać, co robił podczas całej naszej rozmowy, po czym zmierzył mnie wzrokiem.

– Witaj w Kreegenvale – powiedział.

Wbrew opisowi w ogłoszeniu lubiłam czytać i myśleć. Już w pierwszych klasach, gdy inne dzieci wychodziły na podwórko z piłkami i kijami do baseballa albo hokeja na trawie, ja zabierałam książkę i siadałam pod dębem na drugim krańcu boiska, gdzie odgłosy pobliskiego lasu zagłuszały zgiełk rywalizacji, w którą społeczeństwo rozpaczliwie próbowało mnie wciągnąć. Podejrzewam, że w szkole średniej mogłabym cieszyć się powodzeniem, gdyż niektórym chłopcom podobały się moje długie włosy i szczupła figura, ale jedyne uniesienia, które mnie interesowały, znajdowałam w powieściach Cervantesa i Dickensa. Czasami chodziłam na randki, ale fabuły spotkań w kręgielniach i na tylnych siedzeniach samochodów zawsze wydawały mi się nieeleganckie, a zakończenie można było przewidzieć już od pierwszej strony.

Być może moje życie nie mogło potoczyć się inaczej, skoro wychowałam się jako jedyne dziecko w domu, w którym miarą sukcesu była większościowa opinia zewnętrznego świata. Moich rodziców przez całe życie motywowano do osiągania sukcesów w szkole, pracy oraz życiu osobistym. Ojciec, szanowany prawnik kontraktowy, nigdy o niczym nie dyskutował, a kiedy do mnie mówił, zawsze zamykał oczy, pociągał się za lewe ucho i przedstawiał jakąś uświęconą tradycją strategię obliczoną na przezwyciężenie problemu, z którym do niego przychodziłam. Z kolei matka, mimo że była zapracowaną księgową, zawsze twierdziła, że chce zostać pisarką. Jej ulubionym autorem nie mógł być nikt inny jak Nabokov. Początkowo czytałam, żeby sprawić im przyjemność, ale potem okazało się, że nie potrafię przestać.

Czytywałam dzieła wybitnych i prawie wybitnych pisarzy, stylistów i strukturalistów, a także Ashmoleana. Jego książki wypełniały półki stojące wzdłuż ścian gabinetu. Pisał opowiadania, nowele, powieści, a od czasu do czasu nawet wiersze. Każde słowo, które narodziło się z elektronów na ekranie jego komputera, służyło rozwojowi kariery Glandara, Władcy Miecza z Kreegenvale. Na tych tysiącach stron znalazło się więcej mieczy niż pomieściłoby się na stadionie.

Ten szorstki osiłek o muskułach jak góry, ścięgnach jak łańcuchy i duchu niepokornym jak stado dzikich rumaków zabijał smoki, wiedźmy, elfy, olbrzymów, gadające małpy oraz mnóstwo nieudolnych, jednowymiarowych wojowników, których jedynym celem istnienia było paść pod jego ostrzem niczym letnie zboże. W przerwach między potyczkami Glandar chędożył, a czasami najpierw chędożył, a potem wymachiwał mieczem. Jego wrogowie zawsze mieli przewagę liczebną, lecz nigdy go nie pokonali. Nikt w całej krainie nie potrafił pić ani zaspokajać uwodzicielskich Syren z Gwaten Tarn tak dobrze jak Glandar i nikt inny nie nudził mnie aż do granic narkolepsji.

W porównaniu z literaturą, którą zazwyczaj czytywałam, dzieła Ashmoleana sprawiały wrażenie nieistotnej i schematycznej tandety. Cokolwiek by mówić o Glandarze, jego wymachiwanie mieczem sprawiało mnóstwo radości czytelnikom. Mój pisarz był bogatszy niż król piratów z Ravdish. Po czwartej powieści mógłby dać sobie spokój i żyć w luksusie do końca swoich dni dzięki pieniądzom, które zarobił na wczesnych przygodach Glandara. Jednakże Ashmolean kontynuował swoje dzieło, mimo że – jak dowiedziałam się z pewnego niezwykle przenikliwego artykułu – już dawno opuściła go żona, a dzieci nigdy nie wpadały z wizytą. Dom pisarza sypał mu się na głowę, lecz on pracował niestrudzenie, tłukąc w klawisze z pośpiechem i determinacją, jakby kogoś reanimował. W Kreegenvale nigdy nie działo się nic nowego. Wcześniej czy później musiało dojść do walki, którą Glandar kończył jakąś maksymą wojownika. Najbardziej przypadły mi do gustu słowa: „Trzeba stale podsycać chęć do bitwy”.

Krytycy uwielbiali Glandara. „Dziękujmy Bogu za Ashmoleana”, napisał jeden z nich. Recenzując Duchołapa z Kreegenvale, słynny krytyk Hutton Myers stwierdził: „Ashmolean rozmywa granicę między literaturą głównonurtową i gatunkową za pomocą efektownego pisarstwa, które pozwala czytelnikowi zanurzyć się w świecie naznaczonym walką Dobra ze Złem”. Inni pisarze zamieszczali entuzjastyczne komentarze na ­okładkach jego książek, prześcigając się w pochwałach. O ile dobrze pamiętam, to P.N. Smenth napisał: „Kocham Glandara bardziej niż własną matkę”.

Moje zadanie polegało na pomaganiu Ashmoleanowi w unikaniu niekonsekwencji podczas opisywania fantastycznego świata. Nic nie wyprowadzało go z równowagi bardziej niż zadawane podczas spotkań z czytelnikami pytania w rodzaju: „Jak to możliwe, że Stribble Flap Lubieżny zapłodnił złośliwą Wiedźmę z Bagien Deffleton w Glandar błaga o śmierć, skoro Glandar odciął temu opryskliwemu krasnoludowi członka w Nieświętej Bitwie o Świętość?”.

Ashmolean nigdy nie odwracał się od komputera, tylko wykrzykiwał do mnie polecenia przez ramię. „Mary, sprawdź, czy koń bez grzywy kiedykolwiek był w Krainie Mgieł”, wołał, a ja wstawałam ze składanego krzesełka, na którym siedziałam z książką w dłoni, zapoznając się z dawnymi przygodami, po czym przetrząsałam półki w poszukiwaniu odpowiednich tomów, w których mogła się znajdować ta informacja. Koń bez grzywy odwiedził Krainę Mgieł dwukrotnie – po raz pierwszy, gdy towarzyszył przygłupiemu kuzynowi Glandara, Blandarowi, a później wspólnie z kawalerią słynnego wojowniczego szkieletu, Kościanego Oka.

Początkowo był to uciążliwy proces, musiałam bowiem poznać świat Kreegenvale, tak jak nowy taksówkarz zapoznaje się z miastem za granicą. Jednakże po pewnym czasie, dzięki zabieraniu książek do domu i ślęczeniu nad nimi nocami, a także tempa, z jakim potrafiłam pochłaniać tekst, jako osoba dobrze oczytana, udało mi się odwiedzić niemal wszystkie zakamarki tej mitycznej krainy i zapewne wiedziałam lepiej niż Ashmolean, gdzie można dostać najsmakowitszą pieczoną goleń żółtego smoka w królestwie albo ile kosztuje eliksir zmniejszający.

Jedyną tajemnicą, pomimo upływu czasu, pozostawał dla mnie sam Ashmolean. Zawsze opryskliwie wydawał mi polecenia i nigdy nie dziękował, nawet za trudne do odszukania informacje. Kiedy wstawał ze swojego tronu przed komputerem, żeby udać się do ubikacji (pił jedną kawę za drugą), nawet nie zaszczycał mnie spojrzeniem. W dniu wypłaty, w drugi i czwarty poniedziałek każdego miesiąca, pieniądze czekały na mnie w kopercie na siedzeniu składanego krzesełka w głębi gabinetu. Była to nędzna suma, ale kiedy próbowałam wspominać o podwyżce, wołał: „Milczeć, los Kreegenvale wisi na włosku!”. Nierzeczywista natura mojej pracy sprawiała, że wciąż wracałam i poświęcałam jej tak wiele czasu, od poniedziałku do soboty włącznie.

Kiedy wychodziłam po południu, często zastanawiałam się, co Ashmolean robi, gdy nie pisze. Nie miał telewizora i nie dzwonił do niego nikt poza jego agentem. Przez większość czasu ukrywał się przed fanami, nie licząc oficjalnych spotkań z czytelnikami, ale słyszałam, że nawet wtedy nie podpisywał książek i z nikim nie rozmawiał po zejściu ze sceny.

Było dla mnie zagadką, kiedy robi zakupy, pranie albo zajmuje się którąkolwiek z innych przyziemnych czynności, które dla nas wszystkich są oczywistością. Wydawało się, że nie jest w pełni człowiekiem, stanowi jedynie instrument, za którego pomocą Glandar może powiadomić świat o swoich poczynaniach. Jedynym, co dowodziło, że jest żywą istotą, był fakt, że puszczał wiatry. Po każdej z tych długich, miękkich eksplozji, które sprawiały, że ponownie zaczynałam rozważać zalety sprzedawania hamburgerów, na chwilę przerywał pisanie i mruczał pod nosem słynny bojowy okrzyk Glandara: „Śmierć niewiernym”.

W tamtym czasie trudno było o osoby mniejszej wiary niż moi rodzice. Zastanawiali się, dlaczego pomimo znakomitych stopni nie poszłam do college’u. „A masz chłopaka?”, wciąż pytała matka. „Już najwyższy czas”, powtarzała. Ojciec upierał się, że marnuję życie i potrzebuję prawdziwej pracy, takiej ze świadczeniami socjalnymi. Mogłam im tylko powiedzieć, co czuję. Nie byłam gotowa na to wszystko, o czym mówili, chociaż miałam pewność, że kiedyś taki dzień nadejdzie. Praca dla pisarza fantasy dawała mi namiastkę tamtego uczucia, którego doświadczałam, gdy siedziałam samotnie na skraju boiska z dala od zgiełku, a zarazem pozwalała mi udawać, że robię coś użytecznego.

Pewnego dnia, półtora roku po rozpoczęciu przeze mnie pracy u Ashmoleana, gdy pisarz bębnił w klawisze, tworząc swoje najnowsze dzieło, Glandar, Zabójca Bezprawia, a ja siedziałam na swoim rozkładanym krześle, przeglądając nowelę Fontanna Marzeń z Kreegenvale, która ukazała się w marcu 1994 roku na łamach „Zadziwiających Krain Iluzji”, nagle stukanie klawiszy ustało. Ta niespodziewana cisza zwróciła moją uwagę skuteczniej, niż gdyby Ashmolean wyjął z szuflady rewolwer i strzelił w sufit. Uniosłam wzrok i zobaczyłam, że Ashmolean zakrywa dłońmi twarz.

– Mój Boże – wyszeptał.

– Co się stało? – spytałam.

Obrócił się razem z krzesłem, wciąż nie opuszczając maski utworzonej z palców.

– Oślepłem – odrzekł.

Z przyzwyczajenia podeszłam do półek z książkami, początkowo myś­ląc, że znajdę tam rozwiązanie problemu. Dopiero po chwili dotarła do mnie waga jego słów i poczułam ogarniającą mnie panikę.

– Mam wezwać karetkę? – spytałam, zbliżając się o krok.

– Nie, nie – odparł, odsuwając dłonie od twarzy. – Oślepłem na Kreeg­envale. Nie widzę, co teraz zrobi Glandar. Cały świat zniknął.

Po raz pierwszy popatrzył mi prosto w oczy, a ja wyczułam, jak bardzo się boi. W tej samej chwili przypomniałam sobie, że gdzieś wyczytałam, iż jego prawdziwe nazwisko to oczywiście nie Ashmolean, tylko Leonard Finch.

– Może powinien pan odpocząć – zaproponowałam.

Pokiwał głową i zgarbił się na krześle; przypominał dziecko, które zabłądziło w centrum handlowym.

– Wracaj do domu – odpowiedział.

– Przyjdę jutro – obiecałam.

Machnął rękami, jakby moje słowa pogarszały jego stan. Chciałam go spytać, czy zapłaci mi za resztę dnia, ale nie miałam odwagi zawracać mu głowy.

Portret pani Charbuque – fragment
Piękne dzieło

Pani Reed przez cały wieczór ustawiała się bezpośrednio pod lub tuż obok swojego nowego portretu, co wprawiało mnie w zakłopotanie. Miała na sobie tę samą czarną suknię oraz naszyjnik z brylantów, w których dla mnie pozowała. Zważywszy na te okoliczności, nie dało się uniknąć porównań między dziełem Boga a moim. Śmiem twierdzić, iż pierwowzór Najwyższego w zestawieniu z moją malarską wizją okazał się poniekąd niedoskonały. Pan w swej niewątpliwej mądrości nie szczędził rozmachu, tworząc nos pani Reed, jak również uznał za stosowne zostawić wyraźną szparę pomiędzy jej przednimi zębami, tymczasem ja zwarłem szeregi i złagodziłem najbardziej charakterystyczne cechy jej wyglądu do pięknej normalności. Używając bladego odcienia różu oraz oszczędnie operując światłocieniem, nadałem jej skórze młodzieńczy blask i elastyczność, wyraźnie cofając czas, lecz nie na tyle, by zmiany wydały się groteskowe.

Być może pani Reed nie zdawała sobie sprawy z tych rozbieżności, albo była ich świadoma, lecz uważała, że stojąc tak blisko swojego szlachetniejszego wizerunku, pomiesza ułudę z rzeczywistością w umysłach swoich przyjaciół i krewnych. A może liczyła na jakąś nadnaturalną przemianę zachodzącą między ciałem a płótnem, niczym w najnowszej powieści Wilde’a Portret Doriana Graya. W każdym razie wyglądało na to, że promienieje radością. Pozostali goście uczestniczyli w tym krępującym spisku, starając się ignorować prawdę. Na szczęście, pan Reed z okazji odsłonięcia obrazu wydał fortunę na dobrego szampana i szczodrze nas nim częstował.

Wśród około pięćdziesięciorga gości znalazło się wielu, którzy postanowili podejść do mnie i pochwalić moje dzieło, co zapewne przyprawiłoby mnie o kwaśny grymas, gdyby nie alkohol.

– Piambo, zachwycająco przedstawił pan złotą rybkę w akwarium na stoliku obok pani Reed. Mogę policzyć wszystkie łuski.

– Więdnące nasturcje w porcelanowym wazonie wyglądają jak żywe.

– Nikt tak jak pan nie potrafi oddać fałd na sukni, a te brylanty, jakże one lśnią.

Grzecznie im dziękowałem, wiedząc, że w nadchodzącym roku zrobię dla niektórych z nich to samo, co teraz zrobiłem dla pani Reed. Gdy wydawało mi się, że wreszcie zostałem sam, zbliżył się do mnie Shenz, mój przyjaciel, który również parał się szlachetną sztuką portretu. Był to niski mężczyzna z krótko przystrzyżoną, spiczastą bródką. Zasłynął jako wyznawca doktryny prerafaelitów oraz autor portretów pomniejszych luminarzy klanu Vanderbiltów. Ukrywając szelmowski uśmiech za dużym cygarem, przyjrzał się obrazowi wiszącemu po drugiej stronie rozległego salonu.

– Piękne dzieło, Piambo – powiedział, po czym lekko obrócił głowę i podniósł na mnie wzrok.

– Napij się jeszcze szampana – szepnąłem, a Shenz cicho się roześmiał.

– No i bardzo bezpieczne – dodał.

– Przyjmuję zakłady, czy ludziom bardziej podoba się złota rybka, czy nasturcje.

– Ja obstawiam nos – odrzekł. – Genialna oszczędność farby.

– Myślę, że Reed podziela twoje zdanie. Wyjątkowo hojnie mi zapłacił.

– Nic dziwnego. Twoja magia sprawiła, że jego żona całkiem zapomniała o nierozważnym epizodzie z młodą sprzedawczynią z Macy’s. Na nic by się zdała fortuna, którą ostatnio przyniosły mu fabryki obuwia; tylko twoje zdolności mogły ocalić jego małżeństwo i dobre imię.

– Bóg jeden wie, że do naszych zadań należy nie tylko malowanie. Kto będzie twoją następną ofiarą?

– Dziś wieczorem zobowiązałem się uwiecznić korpulentne potomstwo Hatstellów. Dwa utuczone potworki, które być może nafaszeruję laudanum, żeby spokojnie pozowały. – Przed odejściem uniósł kieliszek z szampanem i zaproponował toast. – Za sztukę – rzekł, gdy zetknęły się delikatne krawędzie kryształów.

Kiedy Shenz się oddalił, usiadłem w kącie obok donicy z paprocią i zapaliłem cygaro, tworząc zasłonę dymną, za którą zamierzałem się schować. Wypiłem zbyt dużo szampana i kręciło mi się w głowie. Oślepiało mnie światło odbijające się od ozdobnego żyrandola zwieszającego się nad środkiem podłogi oraz blask biżuterii, którą nosiły piękniejsze połowy nowobogackich nowojorskich par. Od czasu do czasu ponad szum morza gości wybijały się urywki rozmów i po chwili dotarły do mnie wieści dotyczące zarówno otwarcia kolumbijskiej wystawy w Chicago, jak i najnowszych przygód ubranego w koszulę nocną dziecięcego bohatera Down Hogan’s Alley, najnowszej historyjki obrazkowej drukowanej w „New York World”.

Niejasno zdawałem sobie sprawę, że nie tylko chcę, ale wprost muszę się stąd wydostać. Zrozumiałem, że ostatnio więcej czasu spędzam w luksusowych salonach, odurzając się alkoholem, niż przed sztalugą. Nagle morze gości się przemieściło, a ja skupiłem wzrok i wypatrzyłem panią Reed, która samotnie wpatrywała się w swój portret. Widziałem ją od tyłu, ale zauważyłem, jak powoli podnosi rękę i dotyka swojej twarzy. Potem gwałtownie się odwróciła i odeszła. Po chwili widok zasłoniła mi kobieta ubrana w zieloną suknię, której kolor przypomniał mi, że zmagam się z mdłościami. Zgasiłem cygaro w donicy z paprocią, po czym chwiejnie wstałem. Na szczęście nie musiałem zbytnio się zagłębiać w rozbawionym tłumie, żeby znaleźć pokojówkę i poprosić o płaszcz i kapelusz.

Planowałem szybką i dyskretną ucieczkę, ale kiedy ruszyłem w stronę schodów prowadzących ku frontowym drzwiom, dopadł mnie Reed.

– Panie Piambo! – zawołał. – Chyba nas pan nie opuszcza?

Odwróciłem się i zobaczyłem, że gospodarz lekko się chwieje i spogląda na mnie spod przymkniętych powiek. Na jego ustach gościł charakterystyczny wąski uśmiech, który mógł uchodzić za objaw serdeczności, jeśli ktoś nie dysponował bystrym okiem portrecisty. Reed był przystojnym i nowoczesnym mężczyzną. Nosił bokobrody i wąsy, a jego twarz mogłaby wyjść spod dłuta Saint-Gaudensa. Niewątpliwie miał także olbrzymie szczęście, ale kiedy uważniej mu się przyjrzałem, dostrzegłem w nim fabrykę nieszczerości.

– Jest pan moim honorowym gościem – rzekł, podchodząc i kładąc mi dłoń na ramieniu.

– Proszę o wybaczenie, panie Reed – szepnąłem – ale próbowałem sam wypić pańskiego wybornego szampana. Tak bardzo kręci mi się w głowie, że muszę zaczerpnąć świeżego powietrza.

Roześmiał się donośnie, zwracając na siebie uwagę okolicznych gości. Zażenowany, zerknąłem na tłum, który również ryknął śmiechem, chociaż nie wiedział, co tak rozbawiło gospodarza, i zobaczyłem, jak Shenz kręci głową i przewraca oczami, dając mi tajny sygnał, że on również uważa Reeda za skończonego osła.

– Niech pan przynajmniej pozwoli, że zawołam żonę. Na pewno chciałaby panu podziękować i się pożegnać.

– Dobrze – odrzekłem.

Reed zniknął, a ja zostałem, wpatrzony w długie schody prowadzące ku drodze ucieczki. Po kilku chwilach wrócił z żoną.

– Pan Piambo ma coś pilnego do załatwienia w innej części miasta, kochanie – wyjaśnił. – Dlatego jest zmuszony wyjść. Pomyślałem, że zechcesz mu podziękować za portret.

Pani Reed się uśmiechnęła, a ja skupiłem wzrok na szparze między jej zębami. Spędzając kolejne dni w jej towarzystwie, doszedłem do wniosku, że jest niemal całkowicie pozbawiona osobowości. Była posłuszną i grzeczną modelką, ale nigdy nie próbowałem poznać jej prawdziwej natury, ponieważ jej mąż dobitnie mi wyjaśnił, że to nie dusza pani Reed ma stanowić temat portretu.

Kiedy zbliżyła się o krok, zamierzając pocałować mnie w policzek, nagle na jej twarzy mignęło coś innego niż otępienie, do którego przywykłem. Potem jej usta musnęły moją skórę, a zanim się cofnęła, usłyszałem jej szept, cichy jak odgłos mokrego pędzla ślizgającego się po płótnie.

– Obyś sczezł. – Gdy ponownie się odsunęła, tak że widziałem jej całe oblicze, na jej ustach znów gościł uśmiech. – Dziękuję, panie Piambo – powiedziała.

Reed objął ją ramieniem i stanęli razem, jakby pozowali do obrazu przedstawiającego małżeńskie szczęście. Nagle obudziła się we mnie zdolność zaglądania w ludzkie dusze, którą wypracowałem przez lata pracy z modelami, a którą ostatnimi czasy ignorowałem, by tworzyć to, co Shenz nazwał bezpiecznymi obrazami, i ujrzałem bladą, śmiertelnie zmęczoną kobietę w szponach wampira. Odwróciłem się i uciekłem, lekko potykając się na schodach. Towarzyszyło mi dręczące uczucie, jakiego może doświadczać człowiek, który nie pośpieszył na pomoc dziecku tonącemu w lodowatej rzece.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...