Chaos na kółkach
Trzydzieści sześć lat temu na ekranach kin pojawił się pierwszy film opowiadający o przygodach Mad Maxa. Momentalnie stał się klasykiem i mimo że był w gruncie rzeczy westernem osadzonym w niedalekiej przyszłości, wpisał się na stałe w kulturę masową, a w jego kolejnych częściach niektórzy doszukiwali się rozważań na temat ludzkiej kondycji, świata oraz odniesień do aktualnych wydarzeń. Mimo wszystko, w czasie wypełniającym lukę między "Kopułą Gromu", ostatnią częścią oryginalnej trylogii, a filmem, który niedługo zagości na ekranach polskich kin – opatrzonym podtytułem "Na drodze gniewu" – nie było ciszy. Wzlot, upadek i odrodzenie sagi "Fallout" czy seria "Borderlands" w świecie gier, marka "Metro" wśród książek i niezliczone tytuły filmów dodały wiele pomysłów, a także motywów postapokaliptycznych.
I tym, dyskusyjne, należałoby rozpocząć rozmowę o nowym Maxie. Film ten nie rości sobie praw do przedefiniowania gatunku ani nie ma ambicji zostać drogowskazem dla potomnych. Wręcz przeciwnie, w duchu pierwszego obrazu z Melem Gibsonem, serwuje rozrywkę, którą zapamiętamy na długo. Od pierwszych minut produkcja dostarcza wiele sugestii, że świat stworzony na jego potrzeby jest znacznie większy niż jego część pokazana w filmie. Zgodnie z komunałami postapo, mamy więc cichego bohatera z tragiczną przeszłością, pustynną osadę rządzoną przez tyrana i jego psychopatycznych pomagierów, wojnę o zasoby ropy oraz wody, twardą wojowniczkę w wielkiej ciężarówce, a także skąpo odziane dziewczęta. Zawiedzie się jednak ten, który myśli, że jest to film o Wojowniku Szos. Grany przez Toma Hardy'ego bohater jest niemalże postacią drugoplanową, podczas gdy w świetle reflektorów błyszczy głównie Imperator Furiosa, postać tak ciekawa, jak mylące jest jej imię. Wbrew pozorom, uważam, że ta decyzja wyszła produkcji na dobre, a mieszanina silnych i słabych przedstawicieli obojga płci stanowi odejście od skrajności, miłe w czasach, gdy wyrazista postać żeńska stała się nowym "dobrym murzynem".
Akcja rozpoczynająca się natychmiast po czołówce zdominowała film. Widzieliście zwiastun? Tym razem jest on szczery. Przez prawie cały czas bohaterowie jadą przez pustynię wielką ciężarówką, walcząc z jakimś rodzajem napastników. Urozmaicone sekwencje starć i pościgów sprawiają, że widz się nie nuży, chociaż muszę przyznać, iż po pewnym czasie zamiast patrzeć na wypruwanie flaków na pierwszym planie, szukałem ciekawych smaczków na drugim. Tam czeka na widza prawdziwa uczta dla oczu, ponieważ praca scenarzystów, projektantów pojazdów i kostiumów jest godna najwyższej pochwały. Obrzydliwe, pełne grozy i socjopatycznej inwencji monster trucki, udekorowane są według upodobań kierowcy – każdy z nich jest na swój sposób oryginalny. Raz widzimy jeża na kółkach, potem znów połączenie koparki i czołgu albo udekorowane wnętrznościami samochody-wahadła. W pamięć zapada ciężarówka propagandowa, której kluczowym elementem jest przymocowany na stałe psychol, bezustannie wyrzynający na gitarze elektrycznej z podlufowym miotaczem ognia. Poważnie. Oddechów jest niewiele i chociaż film ma również wolniejsze momenty, cały czas czekamy aż na ekranie znowu zagoszczą wybuchy i zniszczenie. W rzeczy samej elementów romansowych mogłoby nie być – piszę to przekornie, ponieważ w zasadzie jest to prawda – widzowie mogą doszukiwać się iskierek uczucia tu i ówdzie, ale w gruncie rzeczy sam nie jestem pewien, czy romans w filmie był w ogóle obecny.
Bez uszczerbku dla fabuły tytuł mógłby się też obyć bez samego Mad Maxa, lecz byłoby to zadziwiająco złym pomysłem. Kapitalny Tom Hardy wspiął się na wyżyny kunsztu aktorskiego. Przez pierwsze dwadzieścia minut obcujemy z Maxem – asocjalnym dzikusem, nie będąc nawet pewni, czy rozumie ludzką mowę. Hardy ma może w filmie dwadzieścia linijek dialogów, nie licząc mruknięć czy półsłówek, ale poprzez świetną grę pokazuje, jak głęboko przemyślana jest postać Maxa. Tuż obok niego postawiłbym Nicholasa Houlta, który ze sztampowej postaci zrobił prawdziwą perełkę. Nieco słabiej wypada Charlize Theron, lecz jest to głównie wina tego, jak została napisana postać – trudno jest obarczać ją za błędy w scenariuszu. Miłą niespodzianką okazał się stary znajomy z pierwszego Mad Maxa (Hugh Keays-Byrne), rozczarowaniem "kobieta-wargi" (Rosie Huntington-Whiteley). Na wyróżnienie niewątpliwie zasłużyli aktorzy trzecioplanowi i kaskaderzy, których wygląd, szaleńcza odwaga oraz chore okrzyki przyprawiają o ciarki na plecach.
Wielu widzów z różnych kin wspominało, że film był dużo głośniejszy niż zwykle. Rockowe dudnienie nie ustaje ani na moment, a natężenie wybuchów potęguje nastrój wszechogarniającego chaosu. Świetnie spisuje się utrzymana w stylu psychometalu ścieżka dźwiękowa, która tak dobrze pasuje do przedstawianych scen, że czasem trudno ją zauważyć. Praca kamery również satysfakcjonuje – nie ma wielu kiksów, ale też nie warto liczyć na Oskara w kategoriach montażowych. Co ciekawe, twórcy nie wpadli w pułapkę nadmiaru efektów komputerowych, być może ze względu na budżet. Porównując do nowych "Avengersów" – miłe zaskoczenie.
Nie jest to film aspirujący do miana sztuki, dostarcza rozrywki, dobrych wrażeń i nie dorabia do tego przedszkolnej ideologii (vide "Elizjum"). Największym niedociągnięciem produkcji jest jego własna campowa i rozbuchana do ekstremum stylistyka. Twórcy naprawdę starali się zaszokować widza, do tego stopnia, że po trzecim martwym noworodku i zezwierzęconym społeczeństwie w oku pojawia się klasyczna znieczulica – sceny, które mogłyby stać się puentą filmu, mijają bez echa. Tak jak i "Mad Max: Na drodze gniewu", o którym trudno będzie pamiętać za jakiś czas, podobnie jak mało kto dziś wspomina "Riddicka" albo ten-film-o-obcych-w-Los-Angeles. Satysfakcjonujące, ale bez dużego wydźwięku jest zakończenie, które wpierw wydawało mi się proste i przewidywalne, lecz później doszedłem do wniosku, że w świecie Mad Maxa innego zwyczajnie być nie mogło.
Cynicznie waham się, czy rekomendować pójście do kina. Z jednej strony film zawiera świetne sekwencje akcji, które warto zobaczyć na wielkim ekranie, a zarobki z kin zachęciłyby twórców do stworzenia kolejnej części. Z drugiej jednak, czuję, że bawiłbym się równie dobrze w gronie znajomych, popijając piwo i jedząc pizzę na własnej kanapie, gdzie widzowie obdarzeni wrażliwszym żołądkiem mają pod ręką miskę albo chociaż papierową torebkę. Niewątpliwie na bilet do kina wysupłać powinni fani oryginału, jak również miłośnicy serii "Borderlands" oraz uniwersum "Warhammer 40k". Jeśli zaś szukasz rozważań na temat kondycji człowieka po apokalipsie lub po prostu nie przepadasz za typowym kinem rozrywkowym, uczyń to, co zrobiłeś, gdy w kinach gościł "Pacific Rim".
Komentarze
Edit: poszedłem dziś, obejrzałem i dostałem to, czego chciałem - WYBUCHY! LASKI!
Tom Hardy jak dla mnie lepszy od Gibsona. Fabularnie szału nie ma, a z postaci dalszych to tylko Furiosa i główny antagonista byli w miarę interesujący. Niemniej film bardzo dobry.
8/10
Dodaj komentarz