"Mój świat to ogień i krew"
Wiktul: Już jakiś czas temu przestałem pałać nienawiścią do idei rebootów, remake'ów, prequeli i innych dziwadeł, służących do opakowywania chciwości producentów w sentyment do kultowych tytułów. Zastąpiło ją lekkie znudzenie i przyrodnicza ciekawość – czy nowy wytwór hollywoodzkiej odgrzewalni kotletów będzie porażką rozmiarów "Godzilli", flakami (z olejem) "Dredda" czy może solidnie wyremontowanym "Robocopem"? Do nowej przygody Szalonego Maxa siadałem bez obaw i nadziei, przekonany, że nikt już nie skrzywdzi mnie bardziej niż Ridley Scott w swym ostatnim "dziele".
Tokar: Skok na kasę!
Zakrzyknąłem, kiedy tylko dowiedziałem się, że Miller zamierza odkurzyć prochy starego Maxa i na powrót przywrócić im blask. Mając w pamięci fatalny mariaż z hollywoodzkimi producentami, jaki zaserwował nam w przypadku oderwanej od klimatu "Kopuły Gromu", a także brakiem zainteresowania projektem "Na drodze gniewu" w okolicach 2009 roku i rozpaczliwym poszukiwaniu wytwórni, która by go sfinansowała, spodziewałem się najgorszego. Tym bardziej, że twórca sagi o "Wojowniku Szos" zachowywał wstrzemięźliwość niczym ortodoksyjna zakonnica w podawaniu informacji związanych z kolejnymi przygodami eks-policjanta, natomiast jedyne wieści, jakie dochodziły z planu filmowego, traktowały o klęskach żywiołowych oraz innych kataklizmach.
Zaskakiwał mnie więc Twój spokój. Kiedy szargają reputację kultowego bohatera, którego wpływ na pop-kulturę jest niewątpliwie spory, to boli zawsze. Jakby wycinali serce łyżką i to do tego bez żadnego znieczulenia.
Tym większa ulga, że wspomniane obawy okazały się zupełnie nieuzasadnione.
W: Czy sam autor odnawianego tytułu zdoła ponownie pokazać pazur, czy też – wzorem Scotta – inną część ciała? Trzydzieści lat dzielące pana Millera od ostatniego "Mad Maxa", poświęcone w dużej mierze przeuroczym filmom o świnkach i pingwinkach, mogło budzić wątpliwości. Jednak solidnie skrojone trailery przekonały mnie, że ten reżyser będzie umiał ponownie opowiedzieć swą autorską historię. Dlatego też zdziwiłem się nieco pierwszymi minutami filmu, w paru sloganach usiłujących stworzyć ekwiwalent wprowadzenia, zbędnego dla "koneserów", a chyba niezbyt czytelnego dla "nowicjuszy" (o ile tacy znaleźli się na sali). Też odniosłeś wrażenie, że ktoś wcisnął przycisk "Fast Forwarding"?
T: Absolutnie, ale o to w tym wszystkim chodzi! W świecie naszego protagonisty nie ma czasu na oddech i spokojną refleksję nad upadłym społeczeństwem. Boskie przykazania spaliły się w apokaliptycznym ogniu, więc niepodzielnie rządzi tutaj tylko jedno prawo – uczyń wszystko, aby przetrwać kolejny dzień. Zabijaj z zimną krwią. Zostaw niewinnych na pastwę losu. Zwiń im cały dobytek lub sprowadź ich do rangi przedmiotu, służącego czysto egoistycznemu celowi. Wykorzystaj każdy moment słabości drugiej osoby i zdepcz jej wolę przetrwania, bo inaczej ona niechybnie uczyni to z tobą. Kalkuluj błyskawicznie, działaj impulsywnie. W tej wysokooktanowej rzeczywistości stagnacja jest największym wrogiem. Życie bohatera to ciągły wyścig. Pościg za niezbędnymi zapasami, jak również ucieczka przed potężniejszymi lub... demonami przeszłości.
Plik wideo nie jest już dostępny.
Dlatego prolog nowego "Mad Maxa" nie mógłby być lepszy. To kompleksowy zgniot całego uniwersum – jego historii, specyfiki, zasad oraz niuansów – pozbawiony patetycznych lub ckliwych nut, które zawsze zacierały silnik sławetnego Interceptora.
W: Gdy tempo akcji normuje się, a fabuła ulega skrystalizowaniu, robi się naprawdę DOBRZE. Momentalnie odżywa nasza fascynacja tym brudnym, zdegenerowanym, apokaliptycznym światem, który z rozdziawionymi gębami i niepełnym zrozumieniem oglądaliśmy przez całe dzieciństwo. Te same zakazane ryje, zdehumanizowane społeczności, pył, rdza i ryk silników na bezkresnych pustkowiach. George Miller nie tyle odtwarza, co po prostu kontynuuje swoją opowieść, posługując się identyczną, co trzydzieści lat temu stylistyką i niemal identycznymi środkami. Graficy komputerowi mieli tu nieporównanie mniej pracy niż pirotechnicy, nie mówiąc już o kaskaderach. I całe szczęście, bo dzięki temu jesteśmy nie tylko bliżej akcji, lecz i nie mamy zastrzeżeń co do autentyczności nowego "Mad Maxa". Znów mordujemy się wymyślną bronią zrobioną z odpadów w niekończącym się wyścigu infernalnych machin, godnych ekranizacji "Brutal Legend". Sadomasochistyczny sen złomiarza trwa w najlepsze, w dużej mierze dzięki dobremu montażowi Johna Seale'a i fenomenalnej ścieżce dźwiękowej Toma Holkenborga (aka Junkie XL). To właśnie pierwsze utwory pojawiające się wraz z trailerami wzbudziły moją ciekawość, zaś w trakcie seansu okazały się jednym z największych atutów "Drogi gniewu". Aż ciśnie się na usta stwierdzenie, że nowy "Mad Max" nakręcono tak bardzo wedle "starej szkoły", że aż nie nadaje się na topowy blockbuster...
T: Ha, wręcz zawstydza dzisiejsze wysokobudżetowe dzieła, sprowadzając je do rangi niewinnej zabawy w piaskownicy. Kto myślał, że najnowsza część "Szybkich i wściekłych" to pełnoprawny zastrzyk adrenaliny prosto w serce, będzie musiał szybko zrewidować ten pogląd.
Scenerie, charakteryzacja oraz nieszablonowe popisy kaskaderskie, wprowadziły w euforię wymagającą publikę festiwalu w Cannes. Po seansie trudno nie podzielić ich entuzjazmu i po cichu liczę, że taki pokaz kreatywności zostanie w przyszłości nagrodzony nominacjami do Oscarów. Każda kolejna grupa wykolejeńców, którą poznajemy, ma własny charakter oraz specyficzny pazur. To nie zwykli bandyci w łachmanach i losowi psychopaci, lecz odrębne bandy. Ich ubiór i zachowania odzwierciedlają metodę przetrwania na nuklearnych pustkowiach. Fanatyzm religijny oraz samobójcze oddanie ludzi Wiecznego Joe, cwani, a zarazem tchórzliwi motocykliści lub pokryte rdzą łupieżcze wozy Myszołowów. To i więcej zasługuje na kilkuminutowe oklaski.
Pod względem technicznym to perfekcyjny mariaż klasycznych rozwiązań z dobrodziejstwami współczesnej technologii. Finezyjny montaż oraz precyzyjnie przemyślane sekwencje akcji w rytm rozpalonych do czerwoności silników, świszczących kul oraz ciężkiej muzy, gwarantują dwugodzinny trans, którego nie doświadczyliśmy w kinie od dawna.
W: Z oceną gry aktorskiej mam pewien problem, bo trudno powiedzieć, że ktokolwiek faktycznie "zagrał" coś w tym filmie, jednak na miarę scenariusza odtwórcy głównych ról spisali się bez zarzutu. Na pytanie, czy Tom Hardy spisał się lepiej od Mela Gibsona, odpowiadam krótko: nie, nawet nie próbował i chwała mu za to. Jego Max jest po prostu inny, świetnie dopasowany do tej odsłony przygód Wojownika Szos. Podobieństwo w stylizacji tytułowego bohatera oraz kreacji Hardy'ego do innej, analogicznej koncepcyjnie, jest jednak ogromne. Mówię tu o postaci granej przez Kevina Costnera w "Wodnym Świecie". Nie wiem, czy zgodzisz się tu ze mną, że Hardy świadomie wykorzystał rolę Costnera (tak bardzo przecież oskarżanego o "zżynkę" z filmu Millera), lecz podobieństwo w sposobie mówienia czy mimice uderzyło mnie z siłą rozpędzonej, pancernej ciężarówki. Tę analogię (podobnie jak inne, których da się wyliczyć wiele, od konstrukcji fabuły począwszy, na dynamice akcji skończywszy) można zapewne wytłumaczyć na kilka sposobów – przynależnością do tego samego gatunku, wspominanymi zarzutami o wcześniejszy plagiat lub moją chorą wyobraźnią. Grunt, że bez względu na inspirację, Tom Hardy wypada dobrze, do spółki z Charlize Theron wytrzymując ciężar nałożony na nich przez twórców i widzów.
T: Czy "nowy" Max jest inny? Polemizowałbym z tym. Ten bohater w gruncie rzeczy, po tragicznej utracie rodziny, stał się wyalienowanym wędrowcem. Samotnikiem, niezbyt wylewnym i oszczędnym w kwestii demonstracji uczuć. Hardy jest arcymistrzem mimiki oraz mowy ciała, stąd też idealnie wpasował się w postać mruka, który zdecydowanie wyżej stawia czyny nad błahe słowa. Theron kolejny raz potwierdza, że świetnie sprawdza w roli silnych i niezależnych kobiet – to postapokaliptyczna amazonka oraz spełnienie feministycznego snu w jednym. W ogóle ciężko przyczepić się tutaj do gry aktorskiej. Charyzmatyczna kampowość Wiecznego Joe'go, będąca odzwierciedleniem kunsztu Hugh Keays-Byrne'a, jest niezaprzeczalna, natomiast prostoduszność Nuxa (Nicholas Hoult) budzi uśmiech na twarzy. Nawet żeński kwartet panien w opałach specjalnie nie przeszkadza, bo i nikt nie ukrywał, że grają one tutaj raczej rolę ładnego obrazka, charakterystycznego dla tego typu kina.
W: Nie wydało Ci się, że od pewnego momentu film stał się niejako pastiszem samego siebie? Nie mam tu oczywiście na myśli całej koncepcji, umyślnie przerysowującej wizję tego, czym staną się resztki ludzkości po sprowadzonej przez nią samą zagładzie. Świetnie ogląda się kolejnych absurdalnych degeneratów w ich schizoidalnych wehikułach, a groteskowy basista, godny ekipy Marylina Mansona, wycinający przez pół filmu piekielną solówkę na swej ziejącej ogniem gitarze zasługuje na oscarową nominację. Jednak mniej więcej od połowy wszystko było i działo się trochę "za bardzo", bardziej nawet niż w momentami slapstickowym "Pod Kopułą Gromu". Absolutnie wszyscy przeciwnicy Maxa i Furiosy to narkotyczne zombie, wojujące po kozacku z metalowymi prętami w głowach, tudzież potworne, dyktatorskie bio-manekiny, zawstydzające nawet chłopaków od Monty Pythona. Ogląda się to świetnie, obraz zyskuje uwielbiany przeze mnie, purnonsensowy koloryt, ale traci nieco łączność z poprzednimi odsłonami, które nie składały się wyłącznie z bezrozumnych Morloków, dowodzonych przez demonicznego antagonistę w niekończącej się sekwencji pościgu. A może po prostu moja pamięć przegrywa już z wyobraźnią?
T: Oho... Ktoś tutaj chyba zapomniał o szalonym Nocnym Jeźdźcu lub dzikiej bandzie samozwańczego lorda Humungusa. Raczej stwierdziłbym, że Miller twórczo rozwija pomysł autorskiego świata. Nie doszukiwałbym się tutaj jakiejkolwiek innej ideologii czy hołdu dla akcyjniaków ubiegłego wieku. Reżyser zwyczajnie robi swoje, starając się sprzedać własną wizję nowemu pokoleniu odbiorców. I robi to z prawdziwą klasą.
W: Tak czy inaczej, "Mad Max: Na drodze gniewu", okazał się nie tylko świetnym powrotem / odnowieniem / kontynuacją (niepotrzebne skreślić) kultowego dzieła gatunku postapo, lecz przede wszystkim świetnym filmem akcji, wybornie zrealizowanym (nie licząc dosłownie paru źle dorysowanych teł), bijącym ostro po twarzy ćwiekowaną rękawicą dzisiejszą szkołę tworzenia superprodukcji. Jedynym poważnym zarzutem, który wysunę pod adresem scenariusza, jest sposób ukazania szaleństwa Maxa, bardzo mocno rozmijający się zarówno z prezentowaną na ekranie estetyką, jak i ogólnie rozumianą oryginalnością. Motyw małych dzieci służących jako straszydła lub źródło psychicznych zaburzeń jest już tak wtórny po latach eksploatacji na potrzeby badziewnych horrorów, że dla zasady powinien odleżeć w lamusie przynajmniej tyle, ile leżały tam zombie, zanim wygrzebały się z lat siedemdziesiątych do światła ich współczesnego renesansu. Cały film mógłby spokojnie obejść się bez tych nic nie wnoszących migawek, podobnie jak mógłby zrobić to Max Toma Hardy'ego, z pewnością nie tracąc nic na swej tytułowej nienormalności, której dzięki dziecięcym upiorkom bynajmniej mu nie przybyło i której odrobinę brakowało do dopełnienia wizerunku twardego, nieobliczalnego sukinsyna. Najważniejsze natomiast, że choć wielu z was, tak jak choćby ja i Tokar albo obecni ze mną w kinie znajomi zapewne różnie będziecie oceniać ten film pod różnymi kątami, znakomita większość wyjdzie z niego zadowolona. Ode mnie 8 / 10.
T: Nie zgadzam się. Motyw dziecka jest może wyświechtany, ale to jeden z nielicznych pomostów łączących stare części z tą nową. Ten wątek był konieczny i został całkiem dobrze wkomponowany w scenariusz, tłumacząc motywy protagonisty oraz jego przemożną chęć odkupienia. Czasem trzeba wykorzystać zgrane ruchy, aby osiągnąć pożądany efekt, więc dla mnie Miller wyszedł tutaj z twarzą. Jak już chcesz się czepiać, cwaniaczku, to dlaczego nie wspomnisz o wielkim finale? Koniec jest jednak zbyt słodki i brakuje mu tej charakterystycznej łyżki dziegciu, do której przyzwyczaiły nas przygody Wojownika Szos. Choć wielu może się z tym nie zgodzić, bo historia zbiera swoje krwawe żniwa – również po tej "dobrej" stronie.
Nie zmienia to jednak faktu, że Max Rockatansky powrócił i jak na możnowładcę kina akcji przystało, pokazał młodzieży, gdzie jej miejsce oraz ile jeszcze musi się nauczyć. Dziadek dowiódł swojej werwy na nowo definiując słowo "intensywność" w kinematograficznym słowniku. Ode mnie 9/10 jak nic.
Komentarze
Dodaj komentarz