Historia Fallathanu

13 minut czytania

Koniec 1274

- Wszyscy dobrze zdajecie sobie sprawę z naszego położenia – Cesarz grzmotnął pięścią w stół, był zdenerwowany i nie krył tego – Zupełnie nie rozumiem tego rozprzężenia. Czy nie zdajecie sobie sprawy z zagrożenia? – kilku siedzących przy stole ludzi spoglądało przed siebie, niewrażliwych na żadne słowa. Zapadła chwila milczenia, którą przerwał młody, barczysty mężczyzna siedzący naprzeciw Cesarza.

- Daakarzy obiecali nam pokój, nie będą więcej najeżdżać naszych ziem, a my nie będziemy więcej wspierać twoich wojennych planów. – Cisza znowu zaległa w komnacie. Cesarz popatrzył na swoich zdradliwych sprzymierzeńców, splunął w ich stronę po czym wyszedł głośno zatrzaskując drzwi. Mężczyźni jeszcze długą chwilę siedzieli bez ruchu przekonując się że tak trzeba było postąpić. Jeszcze nie wiedzieli jak bardzo się mylili.

10 lat później

Daakarzy najechali Cesarstwo i zniszczyli doszczętnie kulturę Vanthijską. Samo miasto zburzyli a mieszkańców powiedli w niewolę. Cesarz i jego wierni rycerze bronili się w mieście do końca, dopóki ostatni z nich nie wyzionął ducha. I jeszcze wtedy umierając mieli nadzieję, że nadejdzie pomoc od sąsiadów, jednak nie doczekali się jej. Zdrajcy cicho siedzieli w swych zamkach, przerażeni wizją krwawej wojny z Barbarzyńskim ludem Daakar. Po złupieniu miasta, najeźdźcy ruszyli na pozostałe księstwa, które samotne padały jedno po drugim, aż nie ostał się nikt, kto mógłby zagrozić hegemonii barbarzyńców. Założyli oni na gruzach Vanthii nowe miasto, zwane Azeloth, które stało się stolicą wielkiego imperium.

Przez wieki podbite ludy znosiły władzę barbarzyńców . Jednak z czasem w sercach dawnych mieszkańców Cesarstwa zaczął się rodzić bunt. Znalazł się też człowiek, który dzięki swej charyzmie zjednoczył ludzi i powiódł ich ku zwycięstwu. Stał się pierwszym kontynuatorem Cesarstwa, Cesarzem i prawym wojownikiem. Działo się to w dwadzieścia pięć wieków od śmierci Cesarza Thorana. Tyle czasu potrzebowali mieszkańcy pradawnego Cesarstwa, by zrzucić z siebie jarzmo niewoli.

Nowy władca mądrze rządził młodym krajem, a z czasem pomógł wyzwolić okoliczne ziemie spod władzy Daakarów. Imperium barbarzyńców pogrążało się w chaosie i dość łatwo przyszło wyzwoleńcom pokonać ich armie. W kolejnych latach zupełnie wycofali się ze zdobytych kilkanaście wieków temu ziem, a ich imperium rozpadło się na małe kraje.

Chwila obecna...

Powoli świat cywilizowany podnosi się z upadku, tworzą się nowe miasta, wytyczane są nowe drogi, powstaje nowa historia. Wszystko co było kiedyś przepadło podczas Czarnych Dni. Wszelka historia przetrwała tylko w ustnej formie, powtarzana z pokolenia na pokolenie. Niewielu pamięta starych władców, stary porządek. Nadchodzi nowy ład, a wraz z nim nowa nadzieja.

Odbudowa Gildii Magów

W niespokojnych czasach musiała w końcu pojawić się zapowiedź odnowienia ładu i porządku. Niespokojna również była magia, której sprawy porzucone zostały na przeszło kilkanaście wieków. Niejasne były szczegóły upadku Gildii Magów, ani też losy jej Rady czy ostatniego Arcymaga. Siedziba, której ruiny znajdowały się daleko od Azeloth w opuszczonych lasach, również odeszła w niepamięć. W dobie chaosu, miecza, pożogi i ognia nikt nie zastanawiał się, co dzieje się z magicznym pierwiastkiem w ziemiach Fallathanu. Ta zaś przeinaczyła się, powróciła do swego pierwotnego stanu nie przywoływana przez nikogo, drzemała ukryta w samym środku rzeczy. Potem zaś, gdy nastały lepsze czasy, gdy księstwa i cesarstwo zrzuciły ze swoich barków ciężar Daakarów, magowie znowu powrócili.

I tak w pierwszych miesiącach 4275 roku z inicjatywy dwóch osób doszło do spotkania znaczących person w magicznym półświatku. Zanim jednak wydarzenie to miało miejsce owe dwie maginie już na samym wstępie ustaliły jedno – dobro magii ponad wszystkim. Mając to w świadomości doszło między nimi do długiej, acz ważnej rozmowy – chaosowi musi stać się zadość. I tak odkryte legendy i mity o dawnej Gildii Magów powróciły, by ujrzeć światło dzienne, ba, by znowu weszły w życie wraz ze swym splendorem, tak przez magów wielbionym, a zarazem pozostawiając po sobie skromną nutę, świadczącą o tym, że nawet w takich sprawach istnieje harmonia. Od tego właśnie się zaczęło.

Czwartego miesiąca 4275 roku w posiadłości Mithluin na zaproszenie Lirienn ver Shaydn oraz Convairë Vith przybyła jeszcze piątka magów, by zdecydować w końcu o losach magii. O jej przeznaczeniu i charakterze. Coraz częściej w ich rozmowach przewijało się hasło "Gildia" oraz "Rada", a nade wszystko "odbudować".

Kryzys w Azeloth, 4268 rok

Gromady krasnoludów nie były zadowolone – zamęt, jaki dział się pod Careogrodem, który to raz zdobywany, to raz zwycięski nad Daakarami przysparzał zmartwień. Powrót do księstwa był niemożliwy przez szalejące na tych ziemiach oddziały wroga. Krasnoludy z Carogrodu, w tym członkowie zamożnych rodów: Hawk-en-Nibin , Raughall i Sigin-Tarag, zamieszkiwali w Azeloth jako kupcy. Niestety, ciągłe rekwirowanie skarbów i surowców, którymi handlowali szybko podniosło temperatury także wśród brodaczy. Ojcowie rodów na obczyźnie uznali więc za stosowne opuszczenie miasta wcześniej niźli Daakarowie oskubią ich z ostatnich oszczędności. Nocą kończącą rok 4268 podnieśli wszystkie swe ceny do niebotycznych sum – barbarzyńcy, jak i pozostali mieszkańcy, zmuszeni byli mimo to do kupowania...

Pierwszego dnia nowego 4289 roku krasnoludy przekupiły barbarzyńskiego zbrojmistrza i potajemnie – za cenę bliską kilku milionom sztuk złota, jaką przekazali niczym łapówkę – dostali się do zbrojowni i zabrali wszelką jej zawartość.

Miesiąc później

Krasnoludów już nie było w Azeloth – podobnie jak dostępu do zbrojowni, które ponoć były od teraz "tajne i dostępne tylko dla władcy". W rzeczywistości ich zawartość była już w rękach armii powstańczych, a same krasnoludy czekali zwycięstwa buntowników i pomocy w walce o Careogród – tak się miało stać w krótkiej przyszłości...

Bitwa o Azeloth, 4270 rok

Oddział dywersantów przekradał się przez kanały. Znali dokładnie swoje zadanie, dostać się do pałacu, zabić przebywającego tam gubernatora Daakarów, a potem uderzyć w dzwony na pałacowej wieży, dając tym samym sygnał wojskom rebeliantów. Drużyna składała się z pięciu istot: dwóch elfów i trzech ludzi.

- Panowie, nadeszła chwila prawdy – rzekł dowódca, elf Adamir Iavas powoli wchodząc po drabinie. Spojrzał na swoich ludzi, zmęczonych tą cichą wojną. To miała być ich ostatnia wielka akcja, która napełniała ich serca nadzieją. Nadzieją na lepsze czasy.

Tymczasem w lesie na zachód od Azeloth kryła się armia rebeliantów. Turgon dokonywał ostatniej kontroli oddziałów. Musieli być gotowi, nie było czasu na wahania, czy podejmowanie złych decyzji. Gdy tylko dywersanci dadzą sygnał, nie będzie odwrotu. Wiele godzin spędził układając plany przejęcia Azeloth. Wiedział, że daakarskie wojska mają słabość, którą jest nadmierne oddanie dowódcy. Bez niego, wojska zaczynają panikować, co daje ogromną szansę na zwycięstwo.

- Popatrz, chłopie, jaki piękny wschód słońca... – rzekł jeden z strażników, którzy strzegli placu pałacowego – Byłbym teraz w karczmie z kuflem najlepszego krasnoludzkiego piwa w ręku, gdyby nie Ci chędo...- urwał w połowie zdania, spojrzał na swoją pierś, z której wystawał grot strzały, po czym upadł na wznak. Jego towarzysz ledwie zdążył się odwrócić, nim dosięgła go druga strzała. Elf opuścił swój łuk i spojrzał na Adamira.

- Co z resztą?

- Bronią murów, nie spodziewali się, że przedrzemy się do środka. Została tylko straż pałacowa – mruknął idąc w stronę pałacowych drzwi. Daakarów nigdy nie uważał za wyjątkowo inteligentnych czy przewidujących. Byli zbyt pewni siebie. Otworzył drzwi powoli, nikogo za nimi nie było. Na schodach również było pusto, co pozwoliło oddziałowi dostać się na drugie piętro niepostrzeżenie.

- Tu się rozdzielimy – szepnął Adamir – Mornirze, Ty z Fremirem pójdziesz dać sygnał, my powinniśmy do tego czasu poradzić sobie z Daakarami – Mornir był drugim elfem w oddziale. Zasalutował dowódcy, po czym rzekł – Tak jest, panie – Adamir tylko skinął głową.

- Powodzenia.- Po chwili grupy się rozdzieliły. Elf z jednym z ludzi poszli na górę, a Adamir ze swoją grupką poszedł w lewo.

Turgon skończył kontrolę i podszedł do swych synów.

- No proszę, proszę. Nieźle wyglądacie w zbroi – uśmiechnął się lekko, po czym poważnym tonem dodał – Uważajcie na siebie, trzymajcie się blisko reszty!

- Ojcze, o nas się nie martw. Nawet Tarn już się nauczył, że oddzielanie się od grupy nie jest dobrym pomysłem – Zaśmiał się cicho, a jego brat go szturchnął.

- Zamknąłbyś się, choć raz – mruknął obrażony.

- Mam nadzieję, mam nadzieję – Turgon mruknął i spojrzał z nadzieją na odległe od lasu Azeloth.

Daakarski gubernator obudził się, słysząc hałas. Zdecydował się wstać i sprawdzić co się dzieje. Zdążył tylko otworzyć drzwi, zobaczyć dwóch martwych gwardzistów i trzech rebeliantów stojących przed nim. Nie miał nawet okazji krzyknąć, gdy miecz jednego z nich przebił go. Krew trysnęła na kamienną posadzkę.

- Teraz czekamy tylko na dzwon – mruknął elf, patrząc odruchowo na sufit. Po chwili usłyszał bicie. – Zaczęło się, teraz pytanie brzmi, komu bije ten dzwon?!

Turgon usłyszał dzwon i natychmiast wydał stosowne rozkazy. Po chwili już wszyscy jego oficerowie przekazywali je swoim oddziałom. Tysiące okutych butów rytmicznie uderzyło o ziemię. Zaczęło się. Kapitan Dergil, który właśnie kontrolował posterunki na murach, pierwszy dostrzegł wojska rebeliantów wyłaniające się z lasu. Przez chwilę ilość zbrojnych zaparła mu dech w piersi, jednak szybko otrząsnął się i krzyknął do adiutanta:

- Biegnij do dowództwa, wróg u bram!! Niech przyślą tutaj zaraz kogoś!! – drugi raz nie trzeba było powtarzać, ruszył biegiem jak poparzony, nawet nie oglądając się za siebie. Usatysfakcjonowany kapitan odwrócił się w stronę swoich podkomendnych, którzy z niepokojem obserwowali armię gromadzącą się pod murami.

- A WY NA CO CZEKACIE!! DO BRONI!! BIĆ NA ALARM!! I NIECH KTOŚ UCISZY TE DZWONY!! – znowu posypały się kopniaki.

Adamir spotkał się z Mornirem na placu. Razem ukryli się między budynkami czekając na rozwój wydarzeń. Swoje już zrobili, teraz wszystko w rękach Turgona i jego ludzi.

Wojska buntowników weszły właśnie w zasięg daakarskich łuczników. Na komendę wszyscy unieśli tarczę idąc powoli do przodu. Zawisła nad nimi chmura strzał, które wystrzelone z daakarskich pozycji po woli opadać poczęły raniąc i zabijając. Mimo zmasowanego ostrzału, buntownikom udało się dopchać do bramy taran, który rozpoczął swoją monotonną pieśń. Raz po raz wielki pień wzmocniony metalem uderzał w bramę miasta Azeloth. W tym czasie wojska buntowników rozpoczęły szturm na mury, na które po drabinach zaczęli wspinać się wojownicy, osłaniani z dołu przez elfickich łuczników.

Wszystko to trwało nie więcej niż 15 minut. Akcja planowana przez wiele miesięcy szła nadspodziewanie gładko. Oczywiście do czasu...

Rebelianci wdarli się juz na mury i poczęli rozlewać się niczym wezbrany strumień po umocnieniach miasta. Daakarowie cofali się w nieładzie, nie wierzyli w zwycięstwo, ich główne dowództwo zostało wybite do nogi, gubernator również leżał martwy. Poszczególne oddziały otrzymywały sprzeczne rozkazy, dochodziło do spięć między oficerami a cała struktura dowodzenia posypała się niczym domek z kart.

Była wśród Daakarów jeszcze jedna osoba, która potrafiła zapanować nad tym chaosem. Stary szaman imieniem Durga. Zebrał on wokół siebie najwaleczniejszy żołnierzy i sprawnie organizował obronę na odcinku, na którym dowodził. Zdawał sobie jednak sprawę iż miasto jest stracone, dlatego rozpoczął przygotowania do rzucenia zaklęcia teleportuj, dzięki któremu byłby w stanie uratować siebie i swoich ludzi. Rozpoczął inkantację w momencie, gdy rebelianci uderzyli na jego skromne siły. Barbarzyńcy bronili się desperacko, wszak nie mieli już dokąd uciekać. Zdawali sobie oni sprawę z klęski, jednak nadal zacięcie stawiali czoła rycerstwu. Siła Barbarzyńców jest powszechnie znana, dlatego nawet osłabione oddziały stanowią ogromne zagrożenie. Do walki z ludźmi Durga stanął także i Turgon z synami. Rzucili się oni niczym drapieżne ptaki na swoją ofiarę, zabijając, raniąc i kalecząc. Nagle wiatr wzmógł się, a tuż przed nimi wybuchła kula niebieskiej energii, która poczęła wirować i wsysać do środka powietrze. Turgon dostrzegł, jak szaman Daakarów wskakuje w powstały wir, a za nim znikają w nim kolejni wojownicy. Z przerażeniem dostrzegł także, że do wiru wchodzą jego ludzie, rządni krwi Barbarzyńców. Nie zdążył ich powstrzymać, gdy wir nagle zawył i zapadł się w sobie pozostawiając głuchą ciszę. Turgon z dziwnym przeczuciem rozejrzał się szukając wzrokiem synów. Dostrzegł tylko smutne wyrazy twarzy swoich ludzi, którzy opuścili głowy. Nikt nic nie powiedział. Milczeniem zakończyła się bitwa o Azeloth.

29 Kahal’a 4275 roku

Carvel wszedł do komnaty nadwornego alchemika Farennlandu szybkim krokiem. Spojrzał na niego i rzekł:

– Witaj, mości alchemiku, potrzebna mi dziś Twa rada. Pożądam pewnej trucizny, lecz nie jednej z tych popularnych. Musiałaby zabić ofiarę dopiero po pewnym czasie. Potrzebne mi przynajmniej sześć godzin nim pierwsze objawy wystąpią. – Alchemik spojrzał na niego i przytakując lekko, wyjął coś z jednej swoich szafek.

– Oto trucizna mojej własnej roboty. Spełnia wszystkie Twoje wymagania i do tego sprawia wrażenie naturalnej dolegliwości. Lecz ostrzegam, działa tylko na ludzi. – uśmiechnął się lekko i podał mu dwie fiolki – W większej, panie, masz truciznę, w mniejszej – antidotum, tak w razie gdybyś zmienił zdanie. Trzeba je spożyć przed upływem sześciu godzin. – Carvel wziął fiolki i uśmiechnął się.

– Dziękuję, Twe rady jak zwykle okazały się bezcenne.

Kilka dni później, Pałac Cesarski

Sekretarz Turgona zapukał do Komnaty Cesarskiej, gdy usłyszał:

– Wejść! – otworzył drzwi i podszedł do Cesarza spokojnym krokiem.

– Mości Panie, Carvel z Farennlandu znów przybył. Mówi, że chciałby jeszcze raz przedyskutować porozumienie. – Cesarz westchnął głośno.

– A więc muszę go przyjąć. Zorganizuj wystawną kolację i wezwij tu Adamira Iavasa. Jego rady mogą mi się znowu przydać.

Wieczorem, w jednej z prywatnych komnat Cesarza, w miejscu, w którym zawsze przebiegały negocjacje przy stole usiedli Cesarz, książę Farennlandu i elfi oficer z czasów rewolucji. Carvel natychmiast spojrzał na elfa.

– Turgonie, cóż ten elf tu robi? – spytał się – To miała być prywatna rozmowa. – Cesarz spokojnie zaś odparł.

– Adamir jest moim przyjacielem z czasów rewolucji i jednym z moich najlepszych nieoficjalnych doradców. Stwierdziłem, że dobrze będzie jeśli i tym razem mi doradzi. – Adamir tylko przytaknął, zaś Carvel pokręcił głową.

– Jak sobie życzysz, mości Cesarzu. W każdym razie, przybyłem tu, gdyż na moje granice napadła banda jaszczurek, a Ty, mości Turgonie nawet nie wysłałeś mi jednego oddziału. – Turgon westchnął głośno.

– A czemu bym miał to zrobić, Carvelu? Jest to wojna między dwoma niepowiązanymi z Cesarstwem księstwami, a Cesarstwo się nie angażuje. – Książę spojrzał na niego oburzony.

– Jeśli nam się nie uda ich pokonać, to napadną Was, gwarantuję. – w tym momencie, po raz pierwszy odezwał się elf.

– Nawet gady nie są na tyle głupie, żeby napadać Cesarstwo. Ty przybyłeś tutaj, tylko po to by wciągnąć Cesarstwo w wojnę Twojego księstwa. Zapominasz jednak, że jesteśmy neutralni. – Turgon jedynie przytaknął na słowa Adamira, w końcu elf miał rację. Carvel jednak był nieugięty.

– Może najlepsze Farennlandzkie wino nam pomoże zmienić zdanie? – Cesarz spojrzał na niego.

– Nie sądzę, ale nalać możesz, Carvelu. – mruknął. Książę nalał wina wszystkim, wznieśli toast i popili.

Negocjowali jeszcze przez następną godzinę, przy trzydziestym „nie” Carvel w końcu zrezygnował.

Gdy tylko wyjechał z Azeloth, wyjął małą fiolkę i wypił jej zawartość. Teraz już się nie musiał martwić o truciznę, Turgon prawdopodobnie już spał, a gdy się obudzi... Będzie już za późno. Adamir w sumie okazał się błogosławieństwem dla Carvela. W końcu był świadkiem, że Carvel pił dokładnie to samo wino, zresztą, elf również je pił.

Rano z Komnaty Cesarskiej dało się usłyszeć głośny kaszel. Roderick, sekretarz Cesarza natychmiast wezwał nadwornego lekarza. Diagnoza przeraziła wszystkich, Cesarz został otruty i zostało mu tylko kilka godzin życia.

- Rodericku, wezwij mi tu Adamira Iavasa. – rzekł kaszląc – I podaj mi pergamin.

Po ledwie pół godziny koło Cesarza siedział już Adamir.

- Panie... – szepnął tylko, widząc to jak wyglądał jego władca. Widać było, że dużo czasu mu już nie zostało.

– Adamirze... Kończy się już moje życie i potrzebuję pomocy Twej. Moich synów nadal nie ma, a ktoś musi rządzić Cesarstwem. Adamirze, Tyś zawsze był mi pomocny i zawsześ mi służył radą. Dlatego też, zostaniesz moim Namiestnikiem. Będziesz opiekował się koroną, dopóki moi potomkowie się o nią nie upomną. – kaszel po chwili sprawił, że Turgon musiał przestać mówić. Adamir spojrzał na niego i tylko szepnął:

– Oczywiście, Panie, zrobię jak każesz. – Turgon uśmiechnął się lekko, mimo iż to graniczyło z grymasem bólu i rzekł:

– Wierzę w Ciebie Adamirze. A teraz idź, idź się przygotuj do roli którą podejmiesz. – Adamir ukłonił się.

– Żegnaj, panie. – rzekł jedynie, po czym wyszedł. Turgon kilka godzin później umarł pogrążając mieszkańców w żałobie.

Następnego dnia, przed Pałacem Cesarskim ustawiono stos. Adamir szedł w orszaku, stał wraz z Roderickiem za noszami z ciałem Cesarza. Powolnym krokiem, zmierzali po schodach by pożegnać ostatecznie Turgona. Cały tłum milczał, wielu ludziom łzy spływały po licach. Gdy ciało wniesiono już na samą górę stosu, Roderick wziął pochodnie i rzucił ją w drewno.

- Niech spoczywa w pokoju – rzekł tylko, po czym pozostawił tłum sam sobie. Ludzie jeszcze przez długie godziny milczeli, aż wieczorem nie ogłoszono, że zaprzysiężony zostanie Namiestnik.

Obywatele Cesarstwa, bardzo szybko zebrali się w Sali Tronowej, gdzie czekali już Roderick z Adamirem. Elf nie odczuwał stresu, był spokojny. Spokojniejszy od sekretarza. Człowiek wstał i rozejrzał się po tłumie.

- Witam Was obywatele. Wybaczcie mi, iż przerwałem Waszą żałobę, ale sytuacja jest wyjątkowo trudna. Cesarz umarł... Nasz młody kraj jest niestabilny, i potrzebuje władcy. Turgon pomyślał o tym przed śmiercią, wyznaczył namiestnika, który w jego imieniu sprawował będzie władzę do póki nie odnajdą się jego synowie. Turgon był przekonany, że nic im nie jest i pewnego dnia powrócą, by władać jego krajem, miejscem któremu oddał swoje serce i duszę. – Roderick wziął głęboki oddech, po czym kontynuował – Wybrał on swego przyjaciela Adamira Iavas, który od teraz stanie się Namiestnikiem Cesarstwa.

Adamir wstał, spokojnie i spojrzał po sali.

- Obywatele, moi przyjaciele – zaczął swoim spokojnym głosem – Cóż mogę rzec, jestem zaszczycony tym, że przybyliście tutaj. Wiem, jaki to dla Was trudny czas, bo dla mnie też nie jest on łatwy. Wszyscy ufaliśmy Turgonowi, widzieliśmy w nim bohatera, pomijaliśmy to, że był człowiekiem. Niestety, jak się okazało, był człowiekiem, był śmiertelny. Bez niego nic nie będzie takie same, choćbyśmy wszystko robili tak jak On. Wiem, że nie jestem Nim, nie jestem bohaterem, jednak zrobię wszystko, by zachowywać się jak bohater. Turgon zaufał mi, ufał że będę kontynuował jego dzieło i gwarantuję Wam, że się nie zawiedzie. Niech żyje Cesarstwo! – dopiero w ostatnim zdaniu, pojawiły się jakiekolwiek emocje. Adamir usiadł, zbierając pokaźny aplauz.

Po zakończeniu ceremonii Adamir wyszedł i spojrzał na Rodericka.

– Dziwne, że Turgon nabawił się tej choroby akurat w dzień po wizycie Carvela, trzeba będzie to sprawdzić. – rzekł – Znajdź mi jakiegoś porządnego szpiega i wyślij go do Dardoom. Chcę wiedzieć, czy to rzeczywiście była zwykła choroba.

11 Cresaim`a 4275 roku

Słońce świeciło jak zawsze wysoko na niebie nad Azeloth. Normalny dzień, który każdego napawałby optymizmem. Niestety, nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Sędzia najwyższy, Rotherw, całą noc i ranek spędził na przemyśleniach. Trapiła go myśl o ostatnich porażkach i o zmianach we władzy. Żaden z doradców nie miał wystarczających kompetencji, by mu pomóc.

Gdy wszelkie racjonalne sposoby zawiodły, postanowił szukać u korzeni problemów. Wyruszył jeszcze tego samego, dnia. Celem jego podróży były tereny dawnej Arcanii, gdzie niegdyś władał Alucard, jego przodek. Podobno właśnie tam ukrył potężny artefakt: Tajemne Ostrze Arcanii, którego użył, by powołać do życia wojowników prastarego miasta.

Podróż zajęła mu cztery dni, podczas których prawie na śmierć zajeździł swego konia. Znalazł się w miejscu, gdzie najprawdopodobniej Alucard miecz ów przechowywał. Szczątki, bo tylko tak można było nazwać te pozostałości dawnej chwały Arganii, zmyte zostały przez Daakarów. Przed Rotherwem stanęło kolejne zadanie, które wydawało się bardziej zawiłe, niż było w istocie. Jak wśród ruin odnaleźć miecz? Sędzia zaczął przemieszczać się do wnętrza centralnego budynku. Miał rację, a może raczej szczęście, bo Ostrze leżało na piedestale, jakby dokładnie na niego czekało. Najwidoczniej przodek maczał w tym palce.

Niesamowita ulga spływała na niego, gdy dzierżąc miecz skierował swe kroki ku ruinie wieży. Wejście, choć magicznie wspierane, nie stanowiło dla niego przeszkody. Gdy znalazł się w ciemnym pomieszczeniu, które wypełnione było magią tak specyficzną, na chwilę odebrało mu dech. Tajemne Ostrze umieścił w kręgu ze znakiem feniksa. Powoli zrozumienie napełniło jego umysł. Krąg rozżarzył się ogniście i ze znaku feniksa wypuszczony został słup światła.

Rotherw jakby wiedział, co się stało. Właśnie ta świadomość zmusiła go do wypowiedzenia słów. Bracie mojego przodka, najwyższy władco Fallathanu, na potęgę pradawnych istnień, przyzywam cię! Nagle, w tym jasnym strumieniu, pojawiła się postać, której rysy były zatarte, jak u prastarego posągu. Poruszała się, jednak każdy jej ruch zostawiał w świetle ciemność, jakby pochłaniała ona siłę. W końcu przemówiła.

- Jam jest Thoran, najwyższy władca i pan Fallathanu. Wiem, po co przybywasz.

Głos jego był dudniący, niczym zza setek grobów na setkach cmentarzysk. Rotherw nie mógł niczego wyrzec, tak wielkie wrażenie wywarł na nim władca.

- Idź! Idź do Azeloth i obwieść moje słowa, potomku mego brata. Moją wolą! Moją wolą jest by syn następcy mojego syna, zwany Heortem... Właśnie on ma zostać nowym cesarzem. Cesarzem Azeloth! A ty, potomku syna mojego brata, ty czuwaj nad nim. I napraw zło wyrządzone mojemu ludowi. Nie lękaj się. My będziemy cię wspierać. Po tych słowach postać zniknęła. Nagła ciemność, jaka zapanowała w wieży, na moment oślepiła Rotherw. Gdy odzyskał wzrok, zabrał artefakt z kręgu. Ruszył w drogę powrotną.

Koń ledwo to przeżył, jednak podróż, trwała tylko trzy dni. Czwartego dnia, Rotherw już stał na placu Azeloth, obwieszczając:

- Ludu Azeloth! Czarne dni minęły, bo oto wracam z wieścią od Thorana, pradawnego władcy tych ziem. Z jego pomocą i pośrednictwem ustanawiam, że nowym cesarzem zostaje Heort, potomek pradawnego rodu władców naszych!

Po wykrzyczeniu tego do ludności zamieszkującej Azeloth, udał się, by szybko zorganizować ceremonię nadania insygniów Heortowi.

Pierwsze decyzje nowego cesarza dało ujrzeć się prawie natychmiast. Ustanowił Anjo nowym burmistrzem Azeloth. Przyjął również pierwszych emisariuszy z innych księstw.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...