The Truth is Out There
Premiera 10. sezonu "Z archiwum X" była ważnym wydarzeniem w telewizji. Wreszcie, po 14 latach (nie liczę nietrafionego filmu pt. "Chcę wierzyć"), agenci Fox Mulder i Dana Scully wracają do rozwiązywania paranormalnych, trudnych do wyjaśnienia spraw. Z tej okazji udało się zebrać starą obsadę z Davidem Duchovnym i Gillian Anderson na czele, obok których znaleźli się Mitch Pileggi (Walter Skinner) i William B. Davis (Palacz). Za sterami nie mogło zabraknąć Chrisa Cartera, głównego twórcy serialu. Widzowie nie zawiedli, oglądalność dopisała, już mówi się o zamówieniu następnej serii – wydawałoby się więc, że odnotowano sukces, przynajmniej finansowy. Czy pod względem jakości nowe "Z archiwum X" również można uznać za udane?
Mulder i Scully znów działają, głównie dzięki gospodarzowi internetowej TV (Joel McHale), który prowadzi program o odważnych teoriach spiskowych. Jego rewelacje budzą zainteresowanie zwłaszcza postaci granej przez Duchovnego. Bądź co bądź, to początek dużej intrygi i jednocześnie przyczyna otwarcia na nowo oddziału zajmującego się zagadkowymi przypadkami. Sezon składa się z sześciu odcinków, z czego pierwszy i ostatni koncentrują się na przewodnim wątku, zaś pozostałe skupiają się na pobocznych sprawach. Przyznam wprost: dawno nie widziałem tak nierównej serii, raz budzącej ambiwalentne uczucia, w innym momencie zachwycającej, a jeszcze kiedy indziej sprawiającej wrażenie robionej na jedno kopyto.
Zdecydowanie najsłabiej wypada główny wątek fabuły. Już w pilocie jesteśmy zasypywani mocno niewiarygodnymi teoriami spiskowymi. Nie liczcie nawet na pozory subtelności – hipotezy, które człowiek przy zdrowych zmysłach zwyczajnie by wyśmiał, padają w najgorszy możliwy sposób, czyli w długich, ogólnikowych wypowiedziach, którym brakuje konkretów, precyzyjnych informacji, poszlak... Czegokolwiek, na czym można byłoby oprzeć przypuszczenia bohaterów, aby nie przypominały bełkotu wariata. Pytanie, co jest gorsze – że protagoniści to kupują, że sami biorą udział w podobnych dywagacjach, czy to, że domysły okazują się mieć odzwierciedlenie w rzeczywistości. Oglądałem ten sezon z jedną myślą: niech postacie się mylą, niech padnie zaskakujący zwrot akcji...
Zwrot akcji występuje – jednak dopiero w ostatniej minucie, każąc kontynuować rozpoczętą historię, mimo że nie wystąpiło w niej nic ciekawego i nie zapowiada się na zmianę w potencjalnych przyszłych sezonach. Zresztą finał produkcji to jawna kpina, odcinek pełen bzdur, głupoty, pozbawiony logiki i emocji. Kompletnie nic w nim nie wyszło, poczynając od postępowań bohaterów, które są dość oczywiste, a kończąc na wydarzeniach o skali światowej, której zupełnie nie czuć. Tym samym Chris Carter pokazuje się z najgorzej strony – jako kiepski scenarzysta i co najwyżej średniej klasy reżyser. Fabuła gna na złamanie karku, wszędzie dominuje chaos i bałagan, niegdysiejsza atmosfera tajemnicy nie istnieje, a każda kolejna scena utwierdza w przekonaniu, że pomysłu na powrót "Z archiwum X" nie było i nie ma. Nie potrafię uwierzyć, iż np. rolę podkręcania napięcia wyznaczono sprawozdaniu na żywo z internetowej TV – chyba zwykła telewizja informacyjna byłaby bardziej na miejscu. Jednym słowem: zamiast pieniądza czuć budżetową biedę.
Na domiar złego, o ile przez większość czasu reżyseria utrzymuje się na niezgorszym poziomie, to czasami zdarza się jej niechlubnie wyróżnić. Sztywne sceny, nieatrakcyjne kadry, mało emocji płynących z gry aktorskiej – takie zarzuty spokojnie można dopisać pod adresem 1. i 6. odcinka. To niby pojedyncze przypadki, ale nie mogę sobie przypomnieć, kiedy narzekałem na podobne rzeczy w jakimś serialu bądź filmie. Wynika więc z tego jedno: da się nakręcić około 40-minutowy epizod, nie zachwycając oglądającego, ale też nie budząc żadnych zastrzeżeń. Tymczasem niemiła niespodzianka – "Z archiwum X" właśnie w tym aspekcie potrafi zaliczyć wpadkę. Może lepiej, żeby Chris Carter oddał stery nad produkcją bardziej kompetentnej osobie. Znajduję jednak pewien pozytyw – CGI zgodnie z zapowiedziami było rzadko stosowane.
Inaczej prezentuje się reszta odcinków. Drugi, za który odpowiada James Wong, jest całkiem udaną próbą odtworzenia dawnego klimatu i przypodobania się fanom. Scenariusz jest mroczny (chociaż nie aż tak, jak bym sobie życzył), do tego ciekawy i pozbawiony happy endu. Tylko niepotrzebne wydają się wstawki związane z życiem osobistym bohaterów, przede wszystkim ich dzieckiem, Williamem (jego wątek nadaje się do wywalenia w trybie natychmiastowym, bo męczy niesamowicie). Trzeci epizod został stworzony przez Darina Morgana i cechuje się odmiennym, luźniejszym stylem. Twórca doskonale bawi się konwencją, nie marnuje nawet chwili na zbędne sceny i cały czas raczy nas błyskotliwymi, zabawnymi dialogami. Sama historia przykuwa uwagę, a jej delikatny absurd dostarcza wyśmienitej rozrywki. Widać też pewien pomysł na poprowadzenie postaci, co przejawia się choćby w zamianie ról (tutaj Mulder jest tym sceptycznym). Nieoczekiwanie także aktorsko serial wzbił się na wyższy poziom, szczególnie dzięki rolom gościnnym (Rhys Darby robi świetne show). Geniusz.
Czwarty to zawracanie głowy prywatnymi sprawami Scully – być może Glen Morgan uznał, że wciąż ich za mało. Śledztwo zostaje zmarginalizowane, potraktowane po macoszemu, ostatecznie dostajemy najnudniejszy epizod sezonu. Za piąty znowu zabrał się Chris Carter i muszę mu oddać, że spisał się znacznie lepiej niż przy głównym wątku. Podobnie jak Darin Morgan, postawił na nieco większą swobodę, przejawiającą się w nowych postaciach, które stanowią wręcz kopie Muldera i Scully sprzed lat i dobrze się je ogląda we współpracy z protagonistami. Mowa tu o parze agentów: Millerze (Robbie Amell) i Einstein (Lauren Ambrose), trochę humorystycznych i odpowiednio charakterystycznych (jak na epizodyczne role – na dłuższe występy jeszcze przyjdzie czas). Nawiązanie do aktualnych tematów na świecie (kwestia muzułmanów i strachu przed terrorystami) w ogóle nie razi, a nawet nieźle się sprawdza (może poza końcowym, pełnym oklepanych frazesów dialogiem). Dodając do tego pewien świetnie nakręcony oniryczny fragment, otrzymaliśmy ni mniej, ni więcej, tylko bardzo przyjemny odcinek. Można? Można.
10. sezon "Z archiwum X" nie jest łatwy do ocenienia, a tym bardziej do jednoznacznego zarekomendowania albo odradzenia potencjalnym widzom. Od poprzedniej serii minęło 14 lat i obecnie jesteśmy wręcz szturmowani przez następne warte zobaczenia seriale – żyjemy w złotym wieku telewizji. Produkcja FOX na razie odnalazła się w nim znakomicie, zdobywając swoją widownię. Myślę jednak, że jeśli od teraz nie będzie tylko lepiej, jeżeli główny wątek nie zaliczy wyraźnej poprawy, wyniki mogą ulec pogorszeniu.
Czy mam nadzieję na lepszą historię? Owszem, ponieważ wciąż kocham ten serial i moje wspomnienia na jego temat nie uległy zatarciu (jak oglądanie po kryjomu, żeby rodzicie nie zauważyli...). Co więcej, może przyczyna większości mankamentów tkwi w małej liczbie odcinków? W takim razie pełny sezon byłby zbawieniem. Na to właśnie liczę, a wam polecam obejrzeć tylko 3. epizod (on bardzo zawyża końcową ocenę) – pozostałe tylko w przypadku, gdy jesteście wielkimi fanami "Z archiwum X" i nie wytrzymacie długo bez zobaczenia powrotu Muldera i Scully.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz