Fragment I
Całun i Mortarion
„W pełni zasługiwały na swoje miano” – pomyślał. Kendel faktycznie była cicha jak wiatr wśród grobów; zauważył, że niektórzy z mijanych przez nią ludzi bezwiednie drżeli albo na chwilę gubili wątek, zupełnie jakby Łowczyni roztaczała wokół siebie niewidzialną aurę, budzącą u zwykłych śmiertelników niewytłumaczalne zdenerwowanie.
Kiedy przechodziła obok wejścia, śledzący ją wzrok kapitana napotkał błysk stali i mosiądzu, okrywających dwie ogromne postacie po obu stronach włazu. Identyczni wartownicy, zwaliści w swoich niestandardowych zbrojach, wyżsi od Typhona, zagradzali wyjście skrzyżowanymi kosami bojowymi – bronią przysługującą wyłącznie elicie Gwardii Śmierci. Tylko nieliczni, wyróżnieni osobiście przez Prymarchę wojownicy mogli nosić takie artefakty. Kosy, zwane żniwiarzami, wykuto na podobieństwo zwykłego, rolniczego narzędzia, którym Mortarion – jak głosiła legenda – walczył w młodości. Pierwszy Kapitan Typhon również taką władał, a te dwa egzemplarze Garro rozpoznał natychmiast.
– To Całun – szepnął. Dwaj Astartes byli osobistą, honorową obstawą Prymarchy; do końca życia nie wolno im było pokazywać twarzy nikomu z wyjątkiem samego Mortariona. Mówiło się, że wojownicy Całunu są wybierani przez Prymarchę w tajemnicy, a potem skreślani jako polegli. Byli jego bezimiennymi strażnikami i nie mogli oddalić się od boku swojego pana na więcej niż czterdzieści dziewięć kroków.
Garro poczuł chłód, kiedy uzmysłowił sobie, że nie zauważył nawet, jak Całun wchodzi do sali.
– Skoro oni tu są, to gdzie jest nasz pan? – spytał Grulgor.
Po ustach Typhona przemknął chłodny uśmiech zrozumienia.
– Był tu od samego początku.
Na drugim końcu komnaty, z półmroku zalegającego przy owalnych iluminatorach, wyłoniła się wyniosła, ciemna postać. Odgłos miarowych kroków przemierzających płyty pokładu uciszył gwar rozmów. Co drugi krok rozlegał się ciężki, metaliczny brzęk okucia żelaznego styliska. Garro zesztywniał, a kilku oficerów floty cofnęło się od hololitu.
W zakurzonych terrańskich mitach, ocalałych z dziejów państw narodowych takich jak Meryka, Stare Ursz i Oseania, istniała legenda o przybyszu z ciemności, który przychodził po zmarłych – o żywym szkielecie, co wymłócał dusze z ciał niczym zboże na polu. Były to tylko bajki, wymysły zabobonnych i lękliwych umysłów, a mimo to, miliard lat świetlnych od miejsca narodzin owych opowieści, uosobienie tej postaci wkroczyło w słabe światło na pokładzie „Niezłomnego”, postać wysoka i wychudzona, spowita w płaszcz szary jak morski lód.
Mortarion zatrzymał się i dotknął płyt pokładu styliskiem swojego żniwiarza, kosy przewyższającej go o długość głowy. Tylko Całun pozostał wyprostowany. Wszyscy inni, ludzie czy Astartes, padli na kolana. Płaszcz Mortariona rozchylił się i Prymarcha podniósł wolną dłoń, wnętrzem do góry.
– Powstańcie.
Jego głos był cichy i stanowczy, kontrastował z szarą, pozbawioną zarostu twarzą, widoczną nad grubym kołnierzem otaczającym gardło. Znad kołnierza unosiły się smużki białego gazu – oparów atmosfery Barbarusa. Garro poczuł ich zapach i oczami wyobraźni ujrzał przelotnie tę ponurą, ciemną planetę i jej zachmurzone, śmiercionośne niebo.
Zgromadzeni wstali, ale Prymarcha wciąż górował nad nimi wzrostem. Pod szarym płaszczem był rycerzem w lśniącym mosiądzu i nagiej stali. Z jego napierśnika szczerzyła się zdobiona czaszka w gwieździe – symbolu Gwardii Śmierci, a przy pasie Prymarchy, na wysokości klatki piersiowej zwykłego wojownika Astartes, Garro zobaczył beczkowatą kaburę z Latarnią: pistoletem energetycznym unikalnej, shenlongskiej roboty.
Poza tym jedyną ozdobą Mortariona był sznur mosiężnych, kulistych kadzielnic. One również zawierały pierwiastki z trującej atmosfery przybranej macierzystej planety Prymarchy. Garro słyszał, że Mortarion czasem kosztuje ich zawartości, jak koneser próbujący dobrego wina, albo ciska je w bitwie niczym granaty, siejąc duszącą śmierć wśród wrogów.
Kapitan uświadomił sobie, że wstrzymywał oddech i wypuścił go. Bursztynowe oczy Mortariona rozejrzały się po komnacie. Zapadła cisza, a wódz XIV Legionu zaczął mówić.
Fragment II
Kaleb Arin
Kaleb Arin szedł korytarzami „Niezłomnego” szybko i zwinnie, tuląc do piersi swoje ciężkie, owinięte w tkaninę brzmię. Lata służby nauczyły go chodzić i zachowywać się tak, że pozostawał praktycznie niewidzialny wśród wyniosłych Astartes. Był mistrzem nierzucania się im w oczy. Choć liczne ćwieki na jego obojczyku upamiętniały lata owocnej służby, wciąż żywił dla Legionistów przejmujący, nabożny podziw, towarzyszący mu, odkąd rozpoczął służbę w XIV Legionie. Zmarszczki na bladej twarzy i biel posiwiałych włosów zdradzały jego wiek, ale wciąż nosił się z werwą człowieka o wiele młodszego. Ochoczą, niestrudzoną służbę umożliwiała mu siła przekonań – w tym tych, które zachowywał dla siebie.
W galaktyce, myślał, nie było wielu ludzi tak szczęśliwych jak on. Prawda, która nigdy go nie opuszczała, była dla niego oczywista tak samo teraz, jak i wiele dziesiątek lat temu, kiedy pod niebem płaczącym toksycznymi łzami burzowych chmur pogodził się z własnymi ograniczeniami, z własnymi niedostatkami. Ci, którzy wciąż usiłowali osiągnąć coś, co leżało poza ich zasięgiem, którzy wyrzucali sobie niemożność wspięcia się na niedostępne dla nich, oszałamiające wyżyny – tacy ludzie nie zaznali w życiu spokoju. Kaleb był inny. Kaleb znał swoje miejsce w porządku rzeczy. Wiedział, gdzie powinien być i co powinien robić. Przynależał tu i teraz, jego zadaniem było nie kwestionować, nie próbować zmieniać – wyłącznie służyć.
Mimo to rozpierała go duma. Kto, rozmyślał, kto mógł mieć nadzieję stąpać tam, gdzie on: wśród półbogów zrodzonych z ciała samego Imperatora? Huskarl nigdy nie przestał ich podziwiać. Trzymał się blisko ścian i schodził z drogi olbrzymim wojownikom, zajętym przygotowaniami do desantu.
Astartes przypominali ożywione posągi, zaklęte w kamieniu legendy, które zstąpiły ze swoich cokołów. Chodzili w zbrojach koloru marmuru, błyskających zielonymi lamówkami i złotem, niektórzy w nowszych, gładszych modelach, inni w starszych wersjach, ze spiczastymi ćwiekami i grubymi nawisami przyłbic. Byli istotami rodem z legend, żywymi ramionami Imperium, wojownikami, którzy w nimbie chwały dokonywali niezwykłych czynów i którym nie było dane zrozumieć, jak postrzegali ich zwykli śmiertelnicy.
Kaleb wiedział, że niektórzy Legioniści gardzili nim z powodu jego służby, traktowali go w najlepszym razie jako coś uciążliwego i irytującego, w najgorszym – jak istotę niewiele lepszą od zaślinionego serwitora. Godził się z tym ze stoicyzmem i uporem właściwym całej Gwardii Śmierci. Nigdy nie oszukiwał się, że jest jednym z nich – stanął przed taką szansą i jej nie sprostał – ale w głębi serca wiedział, że żył według tego samego kodeksu i oddałby swoje nędzne, ludzkie życie, gdyby tylko mógł się w ten sposób przysłużyć Imperium. Kaleb Arin, odrzucony kandydat, huskarl i adiutant kapitana, był tak zadowolony ze swojego życia, jak tylko zadowolonym być można.
Przedmiot niesiony przez niego w zawoju tkaniny był nieporęczny i Kaleb poprawił uchwyt, przycisnął go ukośnie do piersi. Ani razu nie pozwolił, by tobołek dotknął podłogi ani zbliżył się zanadto do jakiejś przeszkody. Samo trzymanie go w rękach było dla niego zaszczytem, nawet przez gruby, ciemnozielony aksamit. Szedł przed siebie i w górę labiryntowymi korytarzami i pomostami nad otchłanią cuchnących, grzmiących pokładów działowych. Wyszedł na górne poziomy, gdzie nie wolno było wchodzić zwykłym członkom załogi, w rejony okrętu przeznaczone wyłącznie dla Astartes. Nawet kapitan „Niezłomnego”, gdyby zechciała się tu zapuścić, musiałaby uzyskać zgodę jakiegoś wysokiego rangą oficera Gwardii Śmierci.
Kaleb poczuł przypływ satysfakcji; odruchowo przygładził szaty i zapinkę kołnierza w kształcie czaszki. Była duża, rozmiaru jego dłoni i odlana z jakiegoś stopu. Wbudowane w nią mechanizmy funkcjonowały jak przepustka dla mechanicznych oczu i zdalnych systemów kontrolnych okrętu. Można było powiedzieć, że stanowiła symbol funkcji huskarla. Kaleb wyobrażał sobie, że zapinka jest równie stara jak statek, może nawet jak sam Legion. Używały jej setki służących, którzy umarli, pełniąc tę samą rolę co on teraz, i miała przeżyć także i jego.
A może nie. Dawne zwyczaje odchodziły w niepamięć i mało który z wyższych rangą braci Gwardii Śmierci zniżał się do podtrzymywania tradycji Legionu. Czasy się zmieniały, a Astartes wraz z nimi. Kaleb mógł być świadkiem tych zmian dzięki procedurom odmładzającym, które przedłużyły mu życie i obdarzyły namiastką długowieczności jego panów.
Zawsze blisko Astartes, a zarazem trzymany przez nich na dystans, obserwował powolną zmianę nastrojów. Zaczęła się w miesiącach po decyzji Imperatora, by wycofać się z Wielkiej Krucjaty – od chwili, kiedy zaszczycił szlachetnego Horusa tytułem Mistrza Wojny – i wciąż postępowała wszędzie dookoła, powolna i zimna jak czoło lodowca. W gorszych chwilach Kaleb zastanawiał się mimowolnie, dokąd te nowe obyczaje zaprowadzą jego i jego ukochany Legion.
Spochmurniał i skrzywił się, by odpędzić nagły atak melancholii. To nie była dobra pora na rozważania o niepewnej przyszłości i zamartwianie się o to, co może nadejść. To była wigilia bitwy, walki o prawo ludzkości, by przemierzać kosmos bez przeszkód i strachu.
Zbliżając się do zbrojowni, Kaleb wyjrzał przez iluminator z pancernego szkła i ujrzał gwiazdy. Zastanawiał się, która z nich jest kolonią jorgallów i czy obcy przeczuwają, jaka burza się nad nimi rozpęta.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz