Stała się rzecz niesłychana, ale los jest już taki przewrotny, a szczególnie w fantastycznych światach superbohaterskich, gdzie innowacyjność oraz mocne zaskoczenia zawsze są w cenie. Joker zerwał z Harley Quinn. Albo odwrotnie. Zresztą nieważne. Fani płaczą (bo to taka piękna, pełna pasji, zwierzęca miłość była... chlip, chlip), nasza główna bohaterka też wylewa sporo łez, lecz za kołnierz nie zamierza – smutki trzeba w końcu zapić. Problem w tym, że alkohol to najgorszy doradca i w trakcie jednej z tych wypełnionych procentowym żalem nocy Harley doszczętnie niszczy miejsce istotne z punktu relacji uczuciowej ze swoim eksdziubdziusiem. No, a że to wielka fabryka chemiczna, ta odważna deklaracja ostatecznego zerwania więzów romantycznych nie umyka wszelakiej maści kryminalistom oraz służbom mundurowym, od dawna ostrzącym sobie zęby na pannę Quinn, która teraz została bez jakiejkolwiek protekcji.
Przyznam bez bicia, że podchodziłem dość sceptycznie do tego filmu. Primo – bo od zwiastunów i materiałów zza kulis biło taką przeciętnością, że przy nich perspektywa czyśćca wydawała się naprawdę rozrywkową opcją. Secundo – bo jak komiksowe światy biorą się za kwestie związane z poprawnością, a w szczególności z istotnym wątkiem emancypacji płci, to wychodzi zazwyczaj tragicznie i dostajemy kopalnię najczystszej klasy żenady. Brrr... ciągle przechodzą mnie dreszcze na wspomnienie szarży bohaterek w "Końcu Gry", a na myśl o filmie poświęconym Wonder Woman mam odruchy wymiotne. Tertio – w świecie DC Universe panuje taki pierdolnik i brak jakiejś konkretnej wizji, że wyjść z tego mogło dosłownie wszystko.
Nieśmiało zapowiadano kolejną produkcję "od kobiet dla kobiet", "girl power" w fantastycznych fatałaszkach, a po cichu mówiło się o poruszeniu wątku agresji wobec płci pięknej i całego ruchu #metoo. To jak, wyszedł typowy manifest feministyczny czy jednak luźne rozrywkowe kino dla każdego?
Jasne, choć wspomniane wątki pojawiają się w filmie, to stanowią one raczej ciekawą przyprawę w stosunku do tego, co dzieje się na ekranie. Nie przeszkadzają, ale są fajnym punktem wyjścia do całej intrygi. Wspomniane motywy nie stanowią wartości samej w sobie, nie są czynnikiem determinującym tego, jak się kręci ten świat, lecz raczej stanowią formę oczyszczenia dla naszych bohaterek. Brakuje tu nadęcia tak charakterystycznego dla filmów próbujących poruszać tę tematykę. Bo czy Harley Quinn nie żyła tak naprawdę w toksycznym związku? Po burzliwym rozstaniu nie może poszukiwać nowej drogi życia i wewnętrznej siły, która pozwoli jej przedefiniować priorytety, przezwyciężyć traumę, stać się twardą, indywidualną oraz wiedzącą, czego chce od życia kobietą? Bo czy mroczny świat zbrodni nie jest zdominowany przez brutalną siłę, gdzie największą szansę na przetrwanie ma samiec alfa? Jak to śpiewał klasyk "this is a man's, man's, man's world" i choć jest niczym bez kobiet, to w końcu mogą one mieć ochotę, aby pieprznąć ręką w stół, stwierdzając, że stać je na coś więcej niż bycie szoferem, ładną piosenkarką w klubie czy pięknym dodatkiem do zbrodniczego portfolio. Oczywiście, jeśli mają dość siły i argumentów, aby o to zawalczyć.
Należy bowiem zaznaczyć, że choć Harley potrafi się bronić i sprowadzić do parteru niejednego zakapiora, a sceny walki z jej udziałem są choreograficznym cudem, który jak żyw przypomina brutalny balet, to nie jest tak, że bohaterka ma z automatu wpisane kody na nieśmiertelność i rozgniata wszystkich oponentów jak robaki. Wprost przeciwnie, nierzadko jest sprowadzana do parteru i tylko sprytem lub łutem szczęścia udaje jej się unikać paskudnej śmierci. Podobnie jest z jej ekipą. Jasne, panie się wspierają, lecz nic nie stoi na przeszkodzie, aby zdradzić lub podłożyć świnię swoim towarzyszkom. W końcu to świat kryminalistów, gdzie zasady są po to, aby je łamać.
Szczęśliwie, wspomnianego sprytu, połączonego z nieodpartym urokiem osobistym, Harley ma aż w nadmiarze. Widać to w scenariuszu, w którym w szalony sposób przebija czwartą ścianę i luźny, delikatnie chaotyczny styl jej narracji przywodzi na myśl innego postrzelonego ulubieńca publiczności z konkurencyjnego uniwersum – Deadpoola. Widać to także w każdym słowie i geście oraz mimice dzięki kolejnemu czarującemu występowi Margot Robbie, której ekranowa charyzma jest niezaprzeczalna.
Zaraz, moment... Harley, panna Quinn, Robbie... przecież film nosi nazwę "Ptaki Nocy" (wybaczcie, będę pomijał jego przydługi podtytuł), więc co z resztą ekipy? No i tutaj mamy pierwszy zgrzyt, bo pozostałe bohaterki dostają naprawdę mało czasu ekranowego, a co za tym idzie niewielkie możliwości do rozpostarcia skrzydeł i przedstawienia się szerszej publiczności. Czarny Kanarek sprowadza się do okazjonalnego skopania tyłka kilku niemilcom, wszystko to rzecz jasna w obcisłych legginsach. Wystarczy tylko wspomnieć, że podczas całego seansu ze swojej supermocy korzysta może z półtora raza. Przy okazji gra rolę przyzwoitki głównej bohaterki. Z kolei Łowczyni ogranicza się do kilku autystycznych, komediowych zachowań oraz ponurej miny, a szkoda, bo jej pokrótce nakreślona historia miała spory potencjał. Cassandra Cain to zaś typowy dzieciak w opałach – wypisz, wymaluj wątek pucołowatego chłopaka z "Deadpoola 2". Litościwie pominę przebijający się gdzieś tam w tle motyw skrzywdzonej policjantki, bo jest on tak sztuczny oraz suchy, zarówno pod względem fabularnym i aktorskim, że za każdym razem ma się ochotę sięgnąć po jakiś alkoholowy płyn.
Szkoda, bo szczególnie Jurnee Smollett-Bell (Czarny Kanarek) oraz Mary Elizabeth Winstead (Łowczyni) sprawiają wrażenie, jakby dobrze czuły się w skórze swoich bohaterek i chciały pokazać na ekranie zdecydowanie więcej, a nie tylko zainkasować czek za szybko wykonaną robotę. Z pewnością film nie straciłby na jakości i dynamice, gdyby był o te 15-20 minut dłuższy.
Chaos narracyjny kreślony przez pannę Quinn niestety prowadzi też do tego, że film staje w delikatnym rozkroku i ma problemy z określeniem swojej tożsamości. Jako kino drużynowe "Ptaki Nocy" zawodzą straszliwie, bo pełny gaz dodają dopiero pod koniec filmu w scenie ostatecznej rozpierduchy. Jako studium upadku, niedocenienia i poszukiwania własnej tożsamości w bezlitosnym męskim świecie rozczarowuje podwójnie, bo za często skacze z wątku na wątek i nie rozwija należycie nakreślonych intrygujących treści. Jest więc efekciarsko, co trudno uznać za kardynalny grzech tego typu kina, jednak nie da się ukryć, że nad produkcją unosi się zapach straconych szans oraz scenariusza pisanego na wyjątkowo twardym kolanie.
Jednak to, co należy przede wszystkim pochwalić, obok wspomnianej Robbie jako Harley Quinn, to główny antagonista filmu, w którego wcielił się Ewan McGregor. Gołym okiem było widać, że facet doskonale bawił się w roli Czarnej Maski, bo pozwolono mu tutaj na totalne popuszczenie wodzy szaleństwa. Kiedy trzeba, gość aktorsko szarżuje tak, że ociera się o granicę autoparodii (lecz nigdy jej nie przekracza). Innym razem potrafi wcielić się w rolę sympatycznego, bogatego dżentelmena – człowieka biznesu i szefa modnego klubu z planem na rozwój swojego przestępczego imperium. Ma też coś w sobie z socjopaty, szaleńca oraz rozpieszczonego nowobogackiego bachora, którego w dzieciństwie nie przytulano za często. Efekt, uwierzcie, piorunujący i aż chciałoby się, aby Roman Sionis dostał własny film w uniwersum DC. Partnerujący mu Chris Messina, który odgrywa jego prawą rękę, Zsasza, również daje radę i między panami czuć naprawdę sporą chemię będącą katalizatorem rozrywki nawet w momentach, gdy dywagują oni nad oskórowaniem twarzy swojej kolejnej ofiary.
Koniec końców, "Ptaki Nocy" to zaskakująco strawny film. Jasne, wszyscy oczekujący jakiegoś twórczego rozwinięcia losów panny Quinn oraz jej kobiecej ekipy obejdą się smakiem, lecz widzowie szukający prostego, lekkiego i deczko postrzelonego filmu na odstresowanie po ciężkim dniu poczują się jak w domu (a co tam, nawet domu wariatów). To prawie dwugodzinny, szalony teledysk (produkcja ma naprawdę przekozacki soundtrack), wypełniony akcją, wybuchami, akrobacją, czystym chaosem oraz przemocą w takt łamanych kości i swądu palonego ciała. Po mojemu, warto dać mu szansę, bo jest przynajmniej o kilka klas lepszy od dyskusyjnego "Legionu Samobójców". To już prawdziwy krok naprzód, gdyż dobitnie pokazuje, że Warner Bros. uczy się na własnych błędach i ślepa pogoń za disneyowskim uniwersum była drogą donikąd. Oby tak dalej.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz