„Miastem kości” zainteresowałem się, oglądając zwiastun jego ekranizacji. Jest to świetny dowód na to, że filmy przyczyniają się do wzrostu popularności książek, na bazie których powstają. Odstraszały mnie jedynie dwie rzeczy – widniejące na okładce słowa polecenia Stephanie Meyer, autorki „Zmierzchu”, które mogły przyczynić się do zakwalifikowania powieści Cassandry Clare jako początku nowej serii dla nastolatek. Odstraszające okazały się również opinie w Internecie, w znacznej większości należące do przedstawicielek płci pięknej... Czy więc reszta nie ma czego szukać w „Mieście kości”? Postanowiłem to sprawdzić, ponieważ zawsze lubię eksperymentować z nowymi książkami. „Wilczy trop” był strzałem w dziesiątkę, więc może i tym razem uda mi się trafić na dobrą pozycję?
Zarys fabuły nie prezentuje się może zbyt fascynująco. Clary, bohaterka „Miasta kości”, jest świadkiem morderstwa demona. Jako jedyna widziała całe zajście, co każe podejrzewać, że maczały w tym palce nadnaturalne moce. Sprawcą zbrodni są, jakżeby inaczej, łowcy demonów, w osobach Jace'a, Isabell oraz Aleca. Dziewczyna pewnie w końcu zapomniałaby o wydarzeniu, gdyby nie następujące dzień później tajemnicze zniknięcie matki, za które odpowiada Valentine. Niegdysiejszy łowca demonów w przeszłości „trochę” narozrabiał i stanowi ogromne niebezpieczeństwo dla całego świata. Wszyscy byli pewni, że już dawno nie żyje, ale ten, niczym Voldemort z Harry'ego Pottera, jedynie się ukrywał, aby zaatakować w najmniej oczekiwanym momencie. Pomoc w odzyskaniu matki Clary oferują właśnie łowcy demonów. Wraz z nimi będzie musiała stawić czoła różnym niebezpieczeństwom i z dawna skrywanym tajemnicom...
„Miasto kości” opiera się więc na znanym schemacie: zwykła dziewczyna okazuje się nie być zwykłą dziewczyną i bierze udział w fantastycznych wydarzeniach wraz z... Właśnie, kim? Jeśli w tej chwili pomyśleliście o dwóch bliskich jej chłopakach, to jesteście na dobrej drodze. Pierwszym z nich jest Jace, wspomniany łowca demonów oraz moja ulubiona postać w książce. Rzeczowość i prawdomówność w jego przypadku nie oznaczają dobrego, pogodnego młodzieńca, lecz zawsze mówiącego, co myśli, odważnego, a także przystojnego chłopaka, z łatwością przyciągającego uwagę dziewczyn. Pewny siebie Jace rzadko jednak ulega emocjom – stara się zachować chłodny wyraz twarzy i sprawiać wrażenie profesjonalisty w swoim fachu. Poza tym nader często używa sarkazmu – z pożytkiem dla książki, gdyż nadaje on „Miastu kości” humor i potrzebną dialogom dynamikę. Dlatego, gdy tylko Jace znikał, powieść zaczynała mnie nużyć. Powiem wprost: bez niego byłaby ona co najwyżej mierna. Clary nie jest zbyt interesującą postacią oraz nie posiada tyle charyzmy, ile Jace. Także drugi towarzyszący jej chłopak nie dorasta mu do pięt. Zwykły Przyziemny (zaczynam mówić jak Lightwoodowie...), oddany, lojalny i nieśmiały ma za zadanie jedynie dodawać bohaterce otuchy oraz stanowić konkurencję dla przystojniejszego łowcy demonów. Przynajmniej ja odebrałem takie wrażenie.
Co więcej, wątek miłosny nie został w „Mieście kości” wycentrowany. Nie jest najważniejszy, a Clary nie rozmyśla tylko nad wyborem jednego z chłopaków. Efekt jest niesamowity – miejscami nawet brakowało mi kolejnych, związanych z tym sytuacji, które, gdy się pojawiały, były bardzo dynamiczne i nawet zaskakujące. Jedynie niepotrzebne wydawały mi się pewne poruszone w tym wątku tematy, wydające się nieco kontrowersyjne. Niestety, więcej nie mogę zdradzić, ponieważ zacząłbym wyjawiać niektóre wydarzenia.
Styl autorki jest prosty i zwięzły, więc książce brakuje bogatych opisów, które poruszyłyby moją wyobraźnię. Z drugiej strony sprawia to, że lektura „Miasta kości” przebiega przyjemnie i bardzo szybko. Pięćset stron mija jak z bicza strzelił, ale historia oferuje parę zwrotów akcji oraz całkiem atrakcyjny świat. Komentarz Stephanie Meyer wydaje się wręcz do niego niestosowny. Co może się podobać w uniwersum „Darów Anioła”? Ciężko mi stwierdzić, gdyż po prostu posiadam o nim za mało informacji. Nie wydaje mi się on fascynujący, a jedynie niebezpieczny. Kolejną zaletą, choć nieco naciąganą, może być to, że Cassandra Clare wrzuciła do niego wszystko – demony, wróżki, anioły, wilkołaki, wampiry... I kto wie, jakie stworzenia do tego zestawienia jeszcze dołączą. Niestety, przez taką decyzję świat cechuje duża chaotyczność. Brakuje mu zasad, przez co mam wrażenie, że autorka może w każdej chwili coś do niego dodać. A najgorsze jest to, że – co by to nie było – nie wyda mi się to absurdalne, ponieważ znajduje się tutaj prawie wszystko. Tak nie powinno być – określenie stałych granic nadałoby „Miastu kości” większej wiarygodności, a ja mógłbym łatwiej się w nim „zadomowić”. Gdyby nieznane równało się z tajemniczym, jak w przypadku „Zmiennoskórej”, sytuacja przedstawiałaby się zgoła inaczej.
„Miasto kości” to dobra książka, kolejna, która mimo początkowych obaw okazuje się nie być następcą „Zmierzchu” ani infantylną powieścią dla nastolatek. Co prawda świat mógłby wypaść lepiej, lecz brawa należą się autorce za uczynienie go niebezpiecznym. Uzupełniając to w sumie nie taką złą historią, dobrze prosperującym wątkiem miłosnym i świetnie napisanym, sarkastycznym dialogom, otrzymujemy naprawdę porządną powieść. Polecam ją każdemu wielbicielowi literatury fantasy, chcącego odetchnąć od grubszych lektur przy mniej ambitnej i lżejszej pozycji.
Czas teraz obejrzeć film.
Dziękujemy wydawnictwu MAG za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Dodaj komentarz