Fragment książki

18 minut czytania

Deinozuch

Wstaliśmy jeszcze przed świtem, a ponieważ Grimkov odmówił wydania wody na poranną toaletę, byliśmy gotowi do drogi wyjątkowo szybko. Wprawdzie Sofia Jegorovna protestowała, nie przebierając w słowach, ale wydawało się, że milczącego Rosjanina w ogóle to nie obchodzi. W końcu wyczarowała skądś duże opakowanie płatków kosmetycznych i udała się w ustronne miejsce za dżipami. Kiedy wróciła, miała na twarzy normalną, codzienną maskę. Gorzej z fryzurą, no ale cóż, w końcu dzisiaj musiała się obejść bez służącej. Nie obeszła się za to bez drogich perfum – wydawało się, że ma głowę owinięta obłokiem mdłego zapachu.

– Uwaga na moskity – ostrzegł ją Grimkov. – Taki zapach często je wabi.

– Tu są moskity? – zapytała Jegorovna, wlepiając spojrzenie w małżonka.

Ten skierował wzrok na Palfreya.

– Właśnie w mezozoiku owady rozwinęły się w takiej postaci, w jakiej znamy je dziś. Dopóki jednak nie przebywamy w pobliżu źródła wody, nie mamy się czego obawiać.

– Dzień jest krótki, chodźmy! – zarządził Jan Petr i wrzucił plecak do dżipa.

Po nocy na ziemi czułem się zmęczony – najbardziej bolały mnie plecy. Zazdrościłem mu entuzjazmu.

– Po śladach jaj? – zapytałem Palfreya.

– Brzmi komicznie, ale właśnie tak.

– Myślę, że nie musimy się sugerować śladami. W tamtym kierunku jest woda. – Grimkov wskazał na południowy zachód.

W nocy wulkany nie hałasowały, a teraz widzieliśmy obłoki sunące tuż nad ziemią.

– Mgła – wyjaśnił krótko.

Wsiadłem do samochodu i założyłem okulary. Byłem z nich bardzo zadowolony, chyba po raz pierwszy nie musiałem w tym względzie oszczędzać. Dzięki specjalnemu rozmiarowi szkieł miałem o wiele większe niż zazwyczaj pole widzenia, a ponadto były bardzo wygodne i lekkie, dzięki czemu właściwie zapominałem o ich istnieniu. Ostatni do samochodu wsiadł baron Mauschwitz. Jeszcze raz rzuciłem okiem na miejsce, w którym obozowaliśmy, a potem wyjechałem na skraj lasku, który udzielił nam schronienia w czasie naszej pierwszej nocy w dziczy. Jeśli chodziło o mnie, najchętniej wróciłbym prosto do obozu. Moja potrzeba przygód została zaspokojona, a poza tym chciałem usiąść na boku z laptopem i zastanowić się nad kilkoma nowymi pomysłami. Chyba odstawiłem moje operatory na zbyt długi czas i zaczynałem odczuwać symptomy zespołu abstynenckiego.

Jechaliśmy o wiele wolniej niż poprzedniego dnia, bo musieliśmy omijać coraz więcej cykasów. Pojawiły się też drzewa podobne do paprotników ze zdrewniałymi łodygami. Tuż przed dziewiątą dotarliśmy do płytkiej rzeczki o wolnym nurcie. Dostrzegliśmy ją z oddali, ponieważ rzadka roślinność sawanny przechodziła tu w pas niedostępnej dżungli. Cykasy na skraju gęstej formacji roślinnej były połamane, a niektóre pozbawione koron, jakby je ktoś wyciął.

– Pasły się tutaj zauropody. Jesteśmy na dobrym tropie! – rozentuzjazmowany Palfrey niemal krzyczał do nadajnika.

– Przeszły przez rzekę, czy poszły wzdłuż? – zapytałem.

– Gdyby przeszły, na pewno byśmy zauważyli. Oczywiście pod warunkiem, że były podobnej wielkości co ta kruszynka, którą spotkaliśmy wczoraj.

– Racja – przytaknąłem i dodałem gazu.

Już od jakiegoś czasu nie próbowałem omijać skupisk roślin. Przez te mniejsze i przynajmniej z wyglądu słabsze po prostu przejeżdżałem. Skrzypienie i odgłosy pękania gałęzi towarzyszyły nam niemal nieustannie. Na szczęście po kilku godzinach jazdy trafiliśmy na coś, co chyba najlepiej oddają słowa: „wydeptana ścieżka”. Od czasu do czasu dało się na niej zauważyć odciski łap, których wielkość robiła piorunujące wrażenie.

Upał robił się coraz bardziej nieznośny, mimo uchylonych okien twarze wszystkich pasażerów błyszczały od potu. Po kolejnych trzydziestu minutach jazdy dżungla po lewej stronie kończyła się, czy raczej urywała, jakby ktoś wykarczował dziurę o szerokości kilkuset metrów. Wydeptana ścieżka prowadziła wprost do tej wyrwy i dalej w stronę wody.

Słońce odbijało się w lustrzanej tafli, z której gdzieniegdzie wystawały niskie wysepki. Ich powierzchnia zdradzała, że czasami woda zakrywa je w całości. Mniej więcej dwieście pięćdziesiąt metrów od nas zieleniał przeciwległy brzeg.

– Dotarliśmy tu w porze suchej – zauważył Palfrey.

– A jak się przedostaniemy na drugą stronę? Pieszo, czy samochodami? – zainteresował się baron.

– Jeśli przeszły tędy dinozaury, to nam też się uda – stwierdził Henry Wirgan.

Jan Petr spojrzał na mnie pytająco.

Wiedziałem, co oznacza ten wzrok. To ja byłem kierowcą i to ja miałem najlepszą orientację, co potrafią nasze samochody.

– Na podstawie pewnych śladów stwierdzono, że dinozaury – mam na myśli wielkie zauropody podobne do tego, którego spotkaliśmy wczoraj – potrafiły się poruszać na dwóch kończynach. Drugą parę unosiły w górę i dzięki niej utrzymywały równowagę. Uważa się, że właśnie tak pokonywały przeszkody wodne. Przy swojej wielkości niestraszne im były zbiorniki o głębokości wielu metrów – Palfrey ostudził nieco zapał Wirgana.

– Przemądrzały doktorek – usłyszeliśmy niewyraźny, ale zrozumiały tekst z radia.

– Tu nie wygląda zbyt głęboko – wtrącił się Grimkov.

– Mamy wyciągarki, więc mogę spróbować przejechać. Jeśli się nie uda, wyciągniecie mnie – zaproponowałem i niemal natychmiast uświadomiłem sobie, że ta propozycja na pewno przypadnie wszystkim do gustu. Nikt chyba za bardzo nie miał ochoty pchać się do wody, w której nie wiadomo co się czai.

Podjechałem na sam brzeg rzeki, podczas gdy reszta uczestników wyprawy rozsiadała się na brzegu. Zaczepiłem linkę holowniczą o hak defendera Grimkova.

– Czy w tym okresie żyły jakieś wodne dinozaury? Chodzi mi o drapieżniki – zapytał Wirgan. Trzymał potężną strzelbę na kolanach.

– Dinozaury nie, ale różne gatunki drapieżnych gadów wodnych jak najbardziej. O wiele większe niż najbardziej okazałe i niebezpieczne aligatory żyjące w naszych czasach. Znajdowały się bardzo blisko szczytu piramidy pokarmowej. Znane są pochodzące z Afryki szczątki tak zwanego sarkozucha, który osiągał długość dwunastu metrów i wagę ośmiu ton.

– To już prawie gabaryty większego autobusu – powiedział z uznaniem Wirgan. – Polowały na dinozaury?

– Nie można tego wykluczyć, ale przypuszcza się, że były bardzo podobny do gawiali żywiących się rybami. Istotny element ich diety stanowiły również żółwie.

– To musiały cholernie duże ryby. – Wirgana ewidentnie bawiła ta rozmowa.

– Owszem, przeciętnie osiągały długość czterech metrów i wagę kilkuset kilogramów. Ale prawdziwy łowca dinozaurów żył, a właściwie żyje na terenie dzisiejszej Ameryki Północnej. Deinozuch. Wyposażony w masywną szczękę, jakby zaprojektowaną do miażdżenia wielkich, grubych kości. Na podstawie ostatnich znalezisk jego długość szacuje się na piętnaście metrów, a wagę na…

– Wydaje mi się, że nie chcę tego wiedzieć – wyrzuciłem z siebie i mimowolnie zbladłem.

Wirgan wyszczerzył zęby w uśmiechu. Cieszył się, jakby obchodził podwójne Boże Narodzenie. I to na mój koszt. Czterometrowe ryby, drapieżne autobusy ukrywające się w bagnie… Jezus Maria, gdzie ja trafiłem! Nagle oddychanie zaczęło mi sprawiać trudność, i to nie z powodu upału.

– Byłoby rozsądniej, gdyby razem z kierowcą pojechał ktoś z bronią – zaproponował lord Campbell i zaczął się gramolić na miejsce pasażera.

Alice siedziała obok Wirgana z głową zwróconą w moją stronę. Ukrywała oczy za okularami słonecznymi, więc trudno było powiedzieć, czy na mnie patrzy.

W ogóle nie miałem ochoty się zamoczyć i w duchu przeklinałem głupkowaty pomysł. Wyciągnąłem strzelbę z uchwytu przy siedzeniu, odbezpieczyłem i z powrotem schowałem na miejsce. Lord pokiwał z uznaniem głową. On trzymał broń lufą w stronę oka, a obydwa kurki wyglądały na odciągnięte.

Obejrzałem się na Grimkova. Pokazał kciuk, dając mi znać, że linka została zaczepiona. Ruszyłem bardzo powoli. Chlupot pod kołami i regularne obroty silnika o dziwo nieco mnie uspokoiły. Do pierwszej wysepki rzeka była płytka, a dno stosunkowo płaskie. Woda sięgała jedynie do kołpaków.

– Dziewicza kraina… – powiedział rozmarzonym głosem Campbell, kiedy czekaliśmy na drugiego defendera. Z jednej z najwyższych wysepek wzbiło się nagle w powietrze całe stado bardzo małych istot. W czasie lotu co chwilę traciły wysokość, by po chwili odzyskać ją z największym trudem.

– To nie pterozaury, ale pierwsze ptaki! – z nadajnika dolatywał nas głos rozentuzjazmowanego Palfreya, któremu towarzyszyło wyraźne cykanie migawek aparatów. Zabezpieczenie wciągarki od czasu do czasu trzeszczało, kiedy lina zbyt mocno się naprężała.

Trochę pewniejszą nogą dodałem gazu. Jechałem na dwójce, obroty silnika wydawały mi się idealne na panujące warunki. Kiedy pokonaliśmy jedną trzecią odległości od przeciwległego brzegu, woda zaczęła sięgać do podwozia, a po chwili wlała się pod pedały. Niemrawy dotąd nurt w jednej chwili zaczął nas znosić. Wrzuciłem luz. Po chwili mocowania się z drążkiem zdołałem zablokować mechanizm różnicowy. Defender uspokoił się i w ślimaczym tempie ruszył w obranym kierunku. Wody przybywało, coraz częściej czułem, że tracę grunt pod przednimi kołami. Tutaj, na środku rzeki, prąd był przecież najsilniejszy. Zacisnąłem ręce na kierownicy, chociaż tak naprawdę nie było to potrzebne. Pedał gazu tylko lekko muskałem nogą. Po plecach ściekał mi pot. Spływał też z czoła do oczu, ale nawet na chwilę nie odwróciłem głowy i cały czas wpatrywałem się w wodę. Wreszcie kontakt kół z podłożem wyraźnie się polepszył i samochód znowu zaczął mnie słuchać. Wyjechaliśmy na brzeg, opony zostawiły w przybrzeżnym bagienku głębokie bruzdy.

– Udało się – odetchnąłem z ulgą.

– Owszem. Brawo, młody człowieku. – Campbell spojrzał na mnie z uznaniem. – To była prawdziwa próba charakteru.

– Następnym razem trzeba od razu otworzyć drzwi, żeby do kabiny wciekło więcej wody i żebyśmy nabrali ciężaru – powiedziałem automatycznie pierwsze, co mi przyszło do głowy.

– Brzmi nieco dziwnie, ale chyba ma pan rację – zgodził się ze mną. Był przemoczony do kolan, tak samo zresztą jak ja.

– Możemy? – usłyszeliśmy głos Grimkova.

Radio i instalacja elektryczna działały, mimo że nie były specjalnie zabezpieczone na wypadek takiej przeprawy. Wspaniały wóz.

– Możecie, ale uważajcie, tam jest naprawdę głęboko – ostrzegłem.

Drugi defender do połowy drogi radził sobie o wiele lepiej niż my, prawdopodobnie ze względu na większe obciążenie ludźmi. Potem jednak zupełnie niespodziewanie lina się napięła – coś ją ciągnęło wraz z nurtem rzeki. Samochód obsunął się, woda częściowo zakryła maskę.

– Uważajcie! – krzyknąłem, mimo że nie bardzo wiedziałem, co się dzieje.

– Coś nas trzyma i ciągnie za sobą!

Krzyk z radia zmieszał się ze skrzekiem mknącym ponad powierzchnią wody. Już wiedzieliśmy, co było nie tak – jaszczur, który płynął spokojnie z prądem, zaczepił się o linę i teraz chciał ją zerwać. W trakcie szamotaniny uniósł się nad wodę – widziałem wyraźnie kilkumetrowy grzbiet, ostre grzebienie z wielkich łusek. Głowa i ogon cały czas znajdowały się pod wodą.

Z powodu szarpaniny defender zaczął się trząść, a potem pomału osuwać po bagnistym brzegu w głąb rzeki. Campbell bez zastanowienia wyskoczył z samochodu i przymierzył. Wystrzelił w stronę potwora dwa razy.

– Odczepcie się! Odczepcie! – krzyczałem.

Defendera zniosło już o kilka metrów, woda sięgała drzwi.

Grimkov wysiadł i ruszył w stronę maski, walcząc z nurtem. Nagle pod powierzchnią wody dostrzegłem ruch. Kawałek dalej wynurzył się z rzeki potężny pysk o długości dorosłego mężczyzny, w którym zmieściłoby się trzech dorosłych ludzi.

Kolejne strzały, Campbella wspierali już Martinez i Jan Petr, pozostali nie mieli jak. Zwierzę zaparło się o dno i dalej wciągało land rovery do wody. Teraz widziałem olbrzyma niemal w całej okazałości – porównanie do autobusu nie było przesadzone.

Otworzyłem skrzynię z narzędziami i wyciągnąłem siekierę. Grimkov bezskutecznie mocował się z mechanizmem wyciągarki, który znikł pod wodą, a maksymalnie napięta lina niebezpiecznie trzeszczała.

Odbezpieczywszy zatrzask haku, starałem się uderzeniami od spodu ściągnąć z niego linę.

Zwierzę podniosło się jeszcze wyżej. Ogromny ogon biczował powierzchnię rzeki, woda rozbryzgiwała się jak przy eksplozji granatów. Jeszcze jedno uderzenie siekierą od dołu, oczko na końcu liny w końcu zeskoczyło z haka i pod wpływem ogromnego napięcia lina natychmiast zniknęła pod wodą.

Po przeraźliwych zgrzytach napiętego i przeciążonego żelaza zapanowała cisza. Rzeka uspokoiła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Staliśmy jak skamieniali, oddzieleni od siebie dwudziestometrowym pasem wody. Dwadzieścia metrów – niewiele brakowało, żeby te dwadzieścia metrów oznaczało śmierć. Jako pierwszy z szoku otrząsnął się Grimkov. Usiadł za kierownicą i ruszył w naszą stronę. Silnik na szczęście przez cały ten czas pracował. Dojechali do nas bez żadnych problemów.

Przez chwilę wszyscy na siebie patrzyliśmy – trupio blade twarze, palce kurczowo zaciśnięte na broni. Na broni, która okazała się nic nie warta. W miarę, jak opadała adrenalina, coraz bardziej się bałem. Wydawało mi się, że sobie z tym nie poradzę. Żeby o tym nie myśleć, umocowałem linę, usiadłem za kierownicą i razem z lordem Campbellem ruszyłem w dalszą drogę.

Jazda była dość uciążliwa, ale uniknęliśmy kolejnych problemów i niespodzianek – jeśli pominąć fakt, że ciśnienie skoczyło mi mniej więcej do dwustu i tylko o włos uniknąłem zawału.

– Co to był za potwór? Jakiś groźny zaur – odezwał się Jan Petr, kiedy zrobiliśmy postój i jak jeden mąż, bez wcześniejszych ustaleń usiedliśmy na nagrzanym piasku. Wyczerpani spoglądaliśmy na niemal nieruchomą taflę wody.

Nagle wydałem się sobie mały, nieistotny i bezbronny. Defendery, nasze mobilne bastiony, nasze stalowe rumaki okazały się złomem w starciu ze straszydłami mezozoiku. Po chwili zorientowałem się, że nie tylko mnie drżą ręce, choć przecież zażegnaliśmy niebezpieczeństwo. Ja mogłem to tłumaczyć wysiłkiem fizycznym. Fakt, że potrafiłem cokolwiek w tej sytuacji zrobić, był dla mnie niezwykle sprzyjający. Nie chciałbym bezczynnie siedzieć w drugim defenderze i czekać na rozwój wypadków, na które nie miałem najmniejszego wpływu.

– A zatem cóż to był za potwór? – Palfrey powtórzył pytanie Jana Petra z wyraźną ulgą. – Jak już wspominałem, znamy kilka rodzajów, które pasowałyby do opisu. Nie są to dinozaury, laicy często je mylą. Za mało jednak widziałem, żebym mógł stwierdzić coś ze stuprocentową pewnością. Osobiście stawiałbym na deinozucha, powszechnie znanego jako „zabójca dinozaurów”, chociaż wydawało mi się, że jego czasy miały dopiero nadejść. Ale luki w faktografii paleontologicznej są ciągle zbyt duże i to może być po prostu jakiś ogromny gad, nieznany współczesnej nauce.

Palfrey mówił bez zająknięcia, ale ważył każde słowo. Natomiast Wirgan tracił nad sobą panowanie i robił się coraz bardziej blady. Miałem wrażenie, że wynika to z poczucia bezradności, bo zwykle los swój i wszystkich ludzi wokół trzymał we własnych rękach. Przynajmniej w czasie polowania, chociaż z drugiej strony dla niego całe życie było jednym wielkim polowaniem. Z zaskoczeniem zauważyłem, że kiedy zacząłem się zastanawiać nad różnymi rzeczami, przestały mi drżeć ręce. A może w ogóle się nie bałem, a przyczynę nerwowej reakcji stanowił niedobór cukru we krwi? Gdyby tak wymazać z pamięci kilka ostatnich chwil, może nawet bym w to uwierzył…

– Czyli pan to wszystko wiedział, a mimo to pozwolił, żebyśmy wjechali do rzeki? – nie wytrzymał Wirgan. – Największy krokodyl naszych czasów ma mniej więcej osiem metrów długości i waży jedenaście cetnarów. Myślałem, że pan nas tylko zabawia jakimiś akademickimi dyrdymałami!

– Jestem tylko przemądrzałym doktorkiem, panie Wirgan – odpowiedział od razu Palfrey – ale jednocześnie profesjonalistą, i dlatego nie mam w zwyczaju podawać niepotwierdzonych naukowo hipotez jako faktów. Jeśli mówię, że deinozuch osiąga długość do dwunastu, a czasami nawet piętnastu metrów, to opieram wiedzę wyłącznie na znaleziskach kostnych. Nie zajmuję się powiększaniem zasobów paleontologicznych o fałszywe eksponaty, jak na przykład robią to niektórzy myśliwi.

Wirgan był już gotów do skoku, ale Alice położyła mu dłoń na ramieniu. Z jakiegoś głupiego powodu sprowokował mnie ten gest i postanowiłem włączyć się do dyskusji.

– No, chyba czas ruszać w drogę – rzuciłem i wstałem. – Teraz już wiemy, że łączenie dżipów liną bywa niebezpieczne i powinniśmy wyciągnąć z tego naukę. Będziemy potrzebowali doświadczonych strzelców na obu końcach liny, w razie gdyby komuś zadrżała ręka. – Spojrzałem wymownie na Wirgana, który trząsł się ze wściekłości. – Nigdy nie wiadomo, kiedy się pojawi kolejny deinozuch czy inne zwierzę, które jednemu ze strzelców wyda się zbyt ciężkie.

Wirgan zostawił broń w dżipie, więc nie mógł mnie zastrzelić, ale jego spojrzenie prawie wystarczyło, by przebić mnie na wylot. O dziwo w ogóle mi to jednak nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie – pomagało wziąć się w garść po przeżytym stresie. Nagle poczułem się wspaniale – przerośnięty czy nieprzerośnięty krokodyl, co za różnica.

Wsiadłem do samochodu. Przez chwilę siłowałem się z kluczykiem w stacyjce – szlag, przecież w defenderze przekręca się w drugą stronę!

Do dżipa podszedł Jan Petr.

– Nigdy bym nie przypuszczał, że taki z ciebie chojrak. Lepiej uważaj, rozwścieczyłeś Henry’ego bardziej, niż ci się wydaje. Dwa strzały w pysk już raczej nie załatwią sprawy.

– A czemu zawdzięczam taką troskę? – zapytałem, kiedy silnik wreszcie zapalił.

– Chciałbym, żebyście mieli równe szanse – powiedział Jan Petr i dziwnie się przy tym uśmiechnął.

– OK. Będę uważał, obiecuję.

Grimkov też zapalił samochód i Jan Petr szybko wskoczył na swoje miejsce. Znowu jako pierwszy ruszyłem ja. Doświadczony łowca stwierdził zapewne, że rozumiem się i z wozem i terenem dużo lepiej od niego. Nie wiedziałem tylko, czy mam się z tego cieszyć, czy jeszcze bardziej bać.

Polowanie

W pewnym momencie dostrzegliśmy w oddali stożek przypominającego kopiec termitów. Sięgał mi mniej więcej do piersi, a w miarę, jak się do niego zbliżaliśmy, wzbijały się z niego chmary czarnych much.

– Odchody zauropodów! – krzyknął zachwycony Palfrey.

Reszta się zatrzymała, a Sofia Jegorovna zrobiła kilka kroków w tył.

– Nie ma do czego wziąć próbek – poskarżył się Palfrey, nerwowo przeszukując kieszenie.

Zacząłem się zastanawiać, czy jestem równie szalony, jeśli chodzi o przedmiot moich zainteresowań naukowych. Na pewno nie, na pewno jestem o wiele bardziej normalny. Odchody, choćby nawet dinozaurze – w życiu nie nosiłbym czegoś takiego po kieszeniach.

– Może w drodze powrotnej? – zaproponowałem.

– Pewnie tak… Ale zwróćcie państwo uwagę, jakie ilości owadów obsiadły je w takim krótkim czasie – pokazywał z przejęciem. Miał rację, na powierzchni śmierdzącej góry łajna roiło się od drobnych żyjątek.

– Ogromne zwierzę – stwierdził Martinez. – To jest jakieś trzysta litrów odchodów.

– Wcale nie chciałam tu przyjeżdżać, w ogóle! – Sofia Jegorovna prawie krzyczała.

Z gęstych zarośli wynurzyło się małe, przysadziste stworzenie na krótkich nogach. Podbiegło aż do nas i spojrzało na nas przelotnie, ale niezbyt je interesowaliśmy. Zaczęło węszyć i skierowało kroki w stronę łajna. Z wydłużonego ryja wystrzelił długi język, którym sprawnie zlizywało z powierzchni odchodów małe owady.

– Wspaniały przykład zachowania przystosowawczego – szepnął Palfrey i sięgnął po kamerę. – O czymś takim nie mieliśmy pojęcia, ale mogliśmy się przecież domyślić.

Obiektyw onieśmielił naszego gościa. Zwierzę stanęło na tylnych łapach, przez chwilę się nam przyglądało, po czym wykonało kilka skoków i zniknęło w kryjówce rosnących nieopodal zarośli.

– Chodźmy dalej. Gówna są jeszcze świeże, a to oznacza, że te bestie muszą być gdzieś blisko. Nie mam zamiaru nosić daremnie tej cholernej strzelby – oświadczył nieco już poirytowany Semion Ivanowicz i ruszył jako pierwszy.

Oddychał ciężko, miał rumieńce na twarzy, a jego kurtka pokryta była na ramionach i plecach ciemnymi plamami potu, które powoli zaczynały się stapiać w jedną. Pasek broni wrzynał mu się w masywne ramię. Wirgan spojrzeniem ponaglił Alice, przerzucił strzelbę na drugie ramię i ruszył za Ivanowiczem. W przeciwieństwie do Rosjanina był w doskonałej kondycji i doskonale sobie radził z ciężarem broni. Musiałem przyznać, że mnie to cholernie żelastwo ciążyło nadmiernie.

Otarłem pot z czoła i westchnąłem.

– Człowiek musi się po prostu przyzwyczaić – zaśmiała się madame Jessica. – I niech pan uważa, żeby to małe zwierzątko z puszczy nie musiało panu wylizywać butów. – Wskazała rozpłaszczoną kupę o wielkości dywanu.

– Jakieś zwierzę się w tym tarzało – stwierdził Grimkov. – Może po to, żeby je nie obsiadały te przeklęte muchy. Chodźmy, zanim nam uciekną – powstrzymał tym samym Palfreya od dalszego wykładu.

Po kolejnym kilometrze dotarliśmy do czegoś pomiędzy lasostepem a sawanną. Coraz częściej natykaliśmy się na odchody. Albo nie zauważaliśmy ich podczas jazdy samochodem, albo w tamtych niegościnnych terenach gady zachowywały ścisłą dietę.

– Muszę odpocząć – burknął Semion Ivanowicz. Twarz miał w kolorze ugotowanego raka i dosłownie parował.

Grimkov zatrzymał się, a zmęczony baron usiadł na kamieniu i wziął kilka solidnych łyków wody z manierki. Słońce stało wysoko, mimo że do południa pozostawało nieco czasu. Upał… Brakowało mi słów do odpowiedniego porównania.

– Gdzie są te cholerne jaszczury? Jak to możliwe, że ich nie widzimy? Muszą być przecież potężne! – Martinez powiedział w końcu głośno to, co wszyscy myśleliśmy.

W pełni się z nim zgadzałem – przed nami roztaczał się widok na wszystkie strony w promieniu co najmniej kilkaset metrów, nie licząc oczywiście pasa zieleni z tyłu.

– Wydaje mi się, że nawet wielkie zwierzęta potrafią się maskować. A ponieważ nie wiemy, czego szukać, to stajemy przed jeszcze cięższym zadaniem – zauważył Palfrey.

– Wydaje mi się, że je widzę… – odezwał się nagle cicho Wirgan i wskazał w stronę gęstego gaju palm oddalonego o mniej więcej sto metrów.

Dopiero po chwili zrozumieliśmy, co nam pokazuje. Gaj w rzeczywistości nie był tak gęsty, jak się nam wydawało, ale zatrzymało się w nim stado jaszczurów.

– Idziemy! – Semion Ivanowicz stanął na równe nogi, jakby odkrycie Wirgana tchnęło w niego nowe życie. – Pamiętaj, żeby wszystko sfilmować – podał żonie kamerę w skórzanym futerale.

Wirgan z Martinezem ruszyli w stronę gaju, reszta szła zaraz za nimi. Wszystko to wydawało mi się absurdalne. Jak dotąd polowanie wyobrażałem sobie jako skradanie się, szukanie i tropienie zwierzyny. Tymczasem my podążaliśmy jakimś nieuporządkowanym szykiem w stronę niczego nie przeczuwających dinozaurów.

Sto metrów zamieniło się w dwieście, potem trzysta… Rosły tu większe cykasy niż gdziekolwiek indziej, a dinozaury były po prostu gigantyczne.

– Mamy szczęście, trafiliśmy na największego osobnika tej epoki w Ameryce Południowej – znowu perorował Palfrey, oczywiście filmując zwierzęta. – Nie mam żadnych wątpliwości, że zbliżamy się do przedstawicieli gatunku Argentinosaurus huinculensis, należących do największych zauropodów, jakie kiedykolwiek żyły.

W miarę jak zbliżaliśmy się do dinozaurów, coraz bardziej zwalniałem. Przechodziła mi ochota na to epokowe spotkanie. W końcu razem z Sofią Jegorovną znalazłem się na końcu grupy. Jej mąż raz po raz odwracał się i zdenerwowany patrzył, czy filmuje i czy aby nic nie umyka jej uwadze.

Były ogromne, prawie nierzeczywiste. Żadne dane liczbowe czy obrazki w książkach nie mogły przygotować człowieka na spotkanie z tak przytłaczająco wielkimi istotami. Kolana ich nóg znajdowały się ponad czubkiem mojej głowy, najwyższy punkt tułowia sięgał wysokości trzeciego piętra kamienicy. W porównaniu z całym ciałem, głowa sprawiała wrażenie małej, ale była to tylko kwestia proporcji. Dinozaur bez wysiłku dosięgał najwyższych partii koron drzew i z przerażającą łatwością łamał potężne gałęzie. A ogon miał długość połowy boiska do piłki nożnej.

– Boże, on musi ważyć chyba ze sto ton! – jęknął z przerażeniem Martinez.

Zmusiłem się, by zrobić jeszcze kilka kroków i stanąłem na równi z myśliwymi. Stąd widziałem resztę pasących się zwierząt. Pomiędzy potężnymi argentynozaurami dostrzegłem również młode. Oprócz wielkości różniły się barwą – były zielone. Kiedy dorastały, kolor bladł – wywnioskowałem to na podstawie obserwacji innych osobników.

Nagle jeden z olbrzymów uniósł głowę i obrócił się do nas przodem. Zwisająca pod pyskiem skóra napięła się, a po chwili stwór otworzył paszczę tak szeroko, że miałem bezpośredni wgląd do jego gardzieli. Niski, przeciągły dźwięk podziałał jak uderzenie młotem. Myślałem, że popękają mi bębenki w uszach.

– Bokiem, uciekniemy bokiem, cholera! – krzyk Jana Petra trochę mnie otrzeźwił.

Część rzuciła się do ucieczki w prawo, część w lewo. Wystarczyło, że wydostaliśmy się z zasięgu nakierowanej na nas paraliżującej syreny.

Dinozaur wycelował pysk prosto w niebo i nieprzyjemne uczucie minęło.

– Ten dźwięk musi być słychać w odległości kilku kilometrów – mruknął Palfrey. – Dziesiątek kilometrów.

– Dlaczego to robi? – chciała wiedzieć Alice.

– Nie wiem. Może w ten sposób odstrasza drapieżniki, komunikując, że jest najsilniejszym na tym terenie osobnikiem, a może przywołuje młode, które właśnie wylęgają się z jaj pozostawionych po drodze…

Rozmowę przerwał głośny trzask. Młode, które nie mogło dosięgnąć korony, stanęło na tylnych łapach, zaparło się przednimi o pień i złamało go bez najmniejszego problemu.

– Nadszedł czas – ogłosił niemal uroczyście baron Mauschwitz. – Ten, kto je zauważył, ma prawo do pierwszego strzału. Chyba nikt nie uzna za tchórzostwo, jeśli zapewnimy mu ogniowe wsparcie, w razie gdyby olbrzym nie padł od razu.

Wirgan, baron, Martinez i Ivanowicz jak jeden mąż podeszli bliżej argentynozaura. Wydawało mi się to szaleństwem – dzieliło ich od zwierzęcia nie więcej niż sto pięćdziesiąt, dwieście metrów. Reszta towarzystwa wyglądała na zszokowaną wielkością zwierzęcia i nie była w stanie myśleć o polowaniu.

– Gdzie on może mieć płuca? Albo serce? – zaczął mamrotać lord Campbell.

Henry Wirgan stanął w rozkroku, ciężar ciała przeniósł na wysuniętą nogę, a drugą zaparł się o podłoże. Przyłożył kolbę do ramienia. Widziałem, jak się naprężył, wokół mięśni powyżej łokcia nabrzmiały wielkie żyły. Na ciele argentynozaura, odrobinę ponad przednią nogą pojawił się krwawy gejzer.

To był o wiele głośniejszy wystrzał, niż kiedykolwiek słyszałem na strzelnicy. Siła odrzutu odepchnęła Wirgana prawie o metr, ale już po chwili znowu trzymał broń wycelowaną i odbezpieczał zamek. Ogromna żółta łuska spadła na trawę, a do komory z głośnym kliknięciem wskoczył kolejny nabój.

Dinozaur zawył, z rany trysnęła krew.

Prask.

Kolejny krwawy gejzer, jeszcze większy. Tym razem przygotowanie broni do strzału zajęło Wirganowi trochę więcej czasu.

Potężny dinozaur ruszył w kierunku mrówek, które w jakiś sposób sprawiały mu ogromny ból.

Prask.

Tym razem Wirgan trafił w przednią nogę. Kula z pewnością zatrzymała się na kości ukrytej pod warstwami skóry, mięśni i tłuszczu, gejzer krwi i poszarpanych tkanek zmienił się w mały krater.

– O Boże, ich się nie da powstrzymać… – jęknął Martinez.

Kolejne przeładowanie broni, na twarzy Wirgana maksymalne skupienie. Widziałem, jak unosi lufę – prask.

Trafił argentynozaura bezpośrednio w otwartą paszczę. Z tyłu głowy trysnęła krwawa fontanna.

Ostatni jęk umierającego stworzenia, potężna szyja uderzyła o ziemię. Kilka piekielnie długich sekund później ugięły się pod nim przednie, a później tylne nogi. Wielkie cielsko zwaliło się na bok, wzbijając tumany kurzu. Towarzysze zabitego dinozaura jakby czuli, jaki los go spotkał. Rozległ się porażający chór syren. Jednocześnie zza cielska powalonego zwierzęcia wyłoniło się kolejne, równie wielkie.

– Ich jest więcej, obrońców stada – wycedził przez zaciśnięte zęby lord Campbell. Przyłożył strzelbę do ramienia.

Jaszczur poruszał się powoli i sprawiał wrażenia niezdarnego, ale przy jego rozmiarach i długości kończyn osiągał prędkość biegnącego człowieka.

– Nasze hipotezy zakładały, że potrafią rozwijać prędkości do dwunastu kilometrów na godzinę – powiedział Palfrey. Nie wyglądał na wystraszonego, po prostu filmował zbliżającego się kolosa. – Ten rusza się chyba trochę szybciej. Być może w chwilach śmiertelnego zagrożenia są w stanie osiągnąć większe prędkości.

Campbell strzelił raz, drugi. Przyłączył się do niego baron, siła odrzutu mocno nim zachwiała. Kiedy zaczął strzelać również Martinez, lord ładował do strzelby kolejne naboje.

Prask, prask, prask. Lufy wypluwały z siebie ogień, atakujący roślinożerny gigant wył, śpiewał swoją pieśń śmierci. Szyję trzymał równolegle do ziemi, jakby chciał nas dostać za wszelką cenę, ale jego ruchy z każdą chwilą stawały się wolniejsze, a szara klatka piersiowa zamieniła się w kawał poszarpanego, krwawego mięsa. Prask, prask.

Dzieliło go od nas dwadzieścia, trzydzieści metrów. Prask.

W końcu nogi się pod nim ugięły. Padł na pierś, rozległ się trzask łamanych kości, co ostatecznie przypieczętowało jego los.

– Są jak słonie. Kiedy czują niebezpieczeństwo, podążają w jego stronę – powiedział Campbell. Po ogłuszającej burzy wystrzałów miałem problemy ze zrozumieniem słów. Może tylko mi się wydawało, ale w jego głosie słyszałem szacunek i respekt.

Żaden argentynozaur nie odważył się już nas zaatakować, stado uciekało. Zwierzęta nie były szybkie, ale gwałtowność ruchów i trzask łamanych drzew świadczyły o panice.

Czułem we krwi adrenalinę, której nie wykorzystałem, kiedy była ku temu sposobność. Czułem, jak twarz płonie mi z gorąca i złości. Bałem się, śmiertelnie się bałem i nawet nie starałem się tego ukrywać. Tyle tylko, że to, co zobaczyłem, w najmniejszym nawet stopniu nie przypominało polowania na dzikie, niebezpieczne zwierzęta. Zabitych gigantów, tak majestatycznych i dostojnych, było mi najzwyczajniej w świecie żal. Nie miałem pojęcia, co inni w tym widzą. Dla mnie to była po prostu krwawa jatka.

– Cudowne polowanie… – rzuciłem w końcu sarkastycznie.

Nikt jednak nie zareagował, ponieważ zagłuszył mnie niemal histeryczny jęk. Wszyscy jak na komendę odwrócili się w drugą stronę, w kierunku, w którym wskazywała Sofia Jegorovna.

To nie było stworzenie roślinożerne, wystarczyło spojrzeć na potężny pysk pełen szpiczastych zębów. W przeciwieństwie do argentynozaurów, nie poruszało się na czterech, ale na dwóch łapach. Para przednich kończyn w porównaniu z ogromną głową i korpusem wydawała się groteskowo mała i delikatna.

– Giganotozaur! – oznajmił Palfrey.

Najszybciej opamiętał się baron. Pierwszym strzałem trafił jaszczura w pysk – nabój odbił się jednak od kości, pozostawiając po sobie długą na jakiś metr ranę. Każde inne zwierzę po takim trafieniu padłoby na kolana, ale nie czołowy drapieżnik albu, najpóźniejszego piętra wczesnej kredy. Drugi strzał chybił, a giganotozaur wyraźnie przyśpieszył. Nie biegł, tylko obniżył punkt ciężkości i wydłużył krok.

– Temu już nie uciekniemy – wymamrotał Palfrey. – Chyba, że ktoś ma zdolności olimpijskiego sprintera gotowego przebiec maraton.

Dwa razy pod rząd wystrzeliła madame Jessica, a zaraz po niej Alice. Nie miałem pojęcia, czy trafiły, drapieżnik tylko ryknął, kontynuując natarcie. Postanowiłem robić to, co wiecznie opanowany Grimkov. Uniosłem broń. Ogłuszało mnie dudnienie własnego serca. Niedobrze, na linii strzału stali myśliwi. Mógłbym próbować strzelać tuż ponad ich głowami, ale nie chciałem ryzykować. Odbezpieczyłem strzelbę, palec trzymając w bezpiecznej odległości od spustu. Giganotozaur był już prawie na wyciągnięcie ręki, wydawało mi się, że czuję smród z pyska, z którego zwisały płaty gnijącego mięsa. Prask, prask. Wystrzały pozornie nie odnosiły skutku, mimo że krew po prostu tryskała z monstrualnego gada. Semion Ivanowicz wystąpił kilka kroków naprzód i uniósł swoją broń, rzekomo niezwykle skuteczną. Rozległ się huk prawie jak z działa, oślepił mnie błysk ognia. Kolejny strzał. Giganotozaur zatoczył się, ale ciągle napierał w naszą stronę.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...