Labirynt Śmierci, część 1

13 minut czytania

Oto recenzja, jakiej jeszcze nie czytaliście, przedstawiająca książkę, która nie ma sobie równych w polskiej literaturze. Ja sam nigdy wcześniej nie zetknąłem się z niczym podobnym, a choć przeczytałem ją wiele miesięcy temu, aż do teraz nie potrafiłem zebrać w sobie sił na wystarczająco dokładną i kompleksową analizę. "Kryształy Czasu: Saga o Katanie, tom I z XIII – Labirynt Śmierci, część 1" to powieść, względem której – jako recenzent z pewnym doświadczeniem – wiele rzeczy musiałem zrobić po raz pierwszy. Uprzedzam, że objętość poniższego tekstu jest wręcz bezecnie wielka, lecz w waszym najlepiej pojętym interesie jest zapoznanie się z nią. W przeciwnym razie narażacie siebie oraz znajomych na doświadczenia, na jakie nie jesteście gotowi.

kryształy czasu, saga o katanie

Jednym z najgłośniejszych wydarzeń roku 2014 w polskiej fantastyce był powrót Artura Szyndlera, twórcy rodzimego systemu RPG "Kryształy Czasu". Wrócił on do życia publicznego po wielu latach nieobecności, w dodatku z nowym, szeroko zakrojonym projektem wydawniczym. "Kryształy Czasu: Saga o Katanie" to cykl powieści planowany na trzynaście tomów, na którego ufundowanie autor zbierał środki za pośrednictwem portalu polakpotrafi.pl. Trailery książki, opis całej idei na stronie crowdfundingowej oraz fragmenty powieści wraz z licznymi komentarzami i wypowiedziami autora bardzo szybko odbiły się szerokim echem nie tylko w dość wąskim gronie fanów pierwszego polskiego RPG, ale w całym środowisku pasjonatów fantastyki. Jak to możliwe, że dziś próżno szukać jakiejkolwiek recenzji owego dzieła, nawet na tych nielicznych portalach, które zdecydowały się objąć je medialnym patronatem?

Oferowana nam historia rozpoczyna się sceną śmierci boga Nataka, przez eony siejącego terror i śmierć w szeregach innych bogów, którzy wreszcie zdołali wywrzeć na nim zasłużoną pomstę. Zwycięzcy, choć gremialnie decydują, by przy użyciu wszelkich dostępnych im środków wymazać jakiekolwiek ślady istnienia Nataka ze wszystkich planów egzystencji i pamięci każdej myślącej istoty, przeczuwają, że coś jednak przeoczyli. Przewodzący im Asteriusz, bóg Dobra i Czasu, postanawia zrobić co w jego mocy, by odnaleźć choćby najmniejszy ślad po Nataku i zapobiec jego odrodzeniu, co wymagać będzie podróży w przeszłość odległą o 9 tysięcy lat. Przyjmując pomoc od kilku innych bóstw, w tym wyruszającego z nim Gorlama, Asteriusz przenosi siebie (i nas) do świata Ochrii, który w przyszłości stanie się Orchią, ponieważ władać nim będą orkowie pod przewodnictwem przyszłego boga – Katana. Ocalenie malutkiego podówczas Katana z jaskini przy Labiryncie Śmierci okazuje się kluczowe dla powstrzymania odrodzenia Nataka, dlatego też Asteriusz naprędce zbiera doborową drużynę przypadkowych postaci, która wyruszy do walki z niebezpieczeństwami Labiryntu i jego tajemniczym władcą, Bezimiennym.

Przedstawienie założeń fabularnych zajęło autorowi tylko nieco więcej miejsca, niż mnie w powyższym streszczeniu. Robi to jednak znacznie bardziej zawile, a pierwsze sceny, opowiadające o kompletowaniu heroicznego "party" paladynów, druidów, krasnoludów i innych, to istny kalejdoskop zmiennych scenerii, miejsc, czasu akcji, retardacji oraz zbyt długich lub zbyt rwanych, lecz jednostajnie chaotycznych rozmów o nie wiadomo czym. Pisarz wyraźnie stara się w bardzo telegraficznym skrócie wprowadzić nas do obrazowanego świata, usiłując nakreślić jego całokształt i wszystkie możliwe plany wraz z detalami za pomocą kilku szybkich ruchów pędzla, za które w tym wypadku służy mu pióro. Efektem tych początkowych zabiegów jest niewyraźna, mocno ekspresyjna wizja przyszłych i historycznych wydarzeń, która zmusza czytelnika do sporego wysiłku w śledzeniu ich sensu, utrzymując go przy tym w stanie sporego oszołomienia. To jednak tylko przedsmak tego, co na setkach kolejnych stron czeka niespodziewającego się niczego odbiorcę.

Tam niezliczone zastępy kolejnych awatarów szły w miliony milionów – dalej niż horyzont gwiazd na czarnym niebie wszechświata.

kryształy czasu, saga o katanie, artur szyndler

Warsztat literacki autora można ocenić najłagodniej jako szkolny. Zdania złożone tak wielokrotnie, że absurd powstałej konstrukcji skutecznie uniemożliwia zrozumienie zawartej w nich treści, zmuszając do powrotu na początek zdania i ponownego śledzenia sensu wypowiedzi danej postaci. Błędy stylistyczne oraz gramatyczne tak wielkie i częste, że aż regularne – parafrazując jeden z fragmentów powieści, "ich nieprzeliczona ilość idzie w miliony milionów". Błędy logiczne, składniowe, karkołomne hiperbole świadczące o niezrozumieniu pojęć w nich wykorzystywanych. Wszystko to przyczyniło się do kolejnego z mych "pierwszych razów" – pisania po książce. Długopisem. Uzasadnieniem tej zbrodni była konieczność podkreślenia co "lepszych" fragmentów na bieżąco, zanim zagubią się w natłoku kolejnych, im podobnych dziwadeł. Nie mogłem posiłkować się zakładkami ani samoprzylepnymi kartkami, bo przy zastosowaniu takich znaczników książka szybko zyskałaby przynajmniej 50% objętości, stając się fizycznie niezdatną do użytku. Jeśli chcecie na własne oczy zobaczyć, co mam na myśli, polecam lekturę kilku ciekawszych fragmentów, zamieszczonych w tym artykule.

Nigdy wcześniej, niezależnie od gatunku, nie trafiła mi się lektura równie nieprzystępna i odpychająca. Dość powiedzieć, że dwadzieścia pierwszych stron czytałem ponad godzinę, nim mój próg tolerancji na styl Artura Szyndlera nieco wzrósł. Czegoś podobnego nie doświadczyłem nawet czytając pozycje tak "porywające", jak akademickie podręczniki do statystyki czy też "Historię historiografii z elementami metodologii historii". W porównaniu do "Sagi o Katanie", "Lód" Jacka Dukaja to lektura lekka i przyjemna niczym reklamowa gazetka Lidla, przeglądana do porannej kawy.

Pozostając jeszcze przez moment przy ocenie stylu, należy przyjrzeć się dialogom. Mówiąc najkrócej, prezentują się podobnie do narracji. Niejednokrotnie zamiast faktycznych dialogów mamy okazję śledzić równoległe monologi dwóch postaci, ogólnie oscylujące wokół wspólnego tematu czy wydarzenia. Wiele z nich to nad wyraz pompatyczne lub przepełnione żenującymi dowcipami gagi, które nie tylko irytują i wprawiają w osłupienie, ale też skutecznie uniemożliwiają autorowi wykreowanie kompletnych, wyrazistych charakterów wypowiadających je postaci. Tępe, heroiczno-dowcipne pogaduszki bohaterów w najmniej odpowiednich momentach powodują, że tak naprawdę żaden z protagonistów nie wyróżnia się niczym szczególnym na tle pozostałych, nie posiadając tym samym krztyny indywidualności. Jedynym wyjątkiem jest chyba postać grubego kapłana, którego docelowy komizm i enigmatyczność z miejsca zmienia się w zażenowanie czytelnika tendencyjnością i schematycznością dotyczących go zabiegów.

- A co oznacza, że nosi się tam wianek z proporców? – spytał nagle Saw. – Czy dobrze zrozumiałem balladę?

Odpowiedź tan Sunin uprzedził Can:

- To przenośnia, krasnoludzie. Ale dosłowna.

Z wyliczeń wynika, że odbyłem ponad 3000 sesji RPG. Znam dość dobrze około 63 systemy RPG, grałem w większość z ponad 70 najbardziej znanych kolekcjonerskich gier karcianych i rozegrałem niezliczona ilość bitew w ponad 50 systemach bitewnych z fantastycznymi figurkami jako armie. Czytam średnio 2 książki fantastyczne tygodniowo i staram się kilkukrotnie obejrzeć każdy film związany z fantastyką. O komiksach, planszówkach czy grach komputerowych nie wspomnę, bo tego jest za dużo, ale wątpię, by ktoś znalazł bardziej znaczące dzieło w tych dziedzinach (oczywiście związane z fantastyką), którego bym nie znał z doświadczenia. Można więc powiedzieć, że 7 dni w tygodniu zajmuję się fantastyką i grami fantastycznymi. Ponieważ moja praca jest z tym związana, to oznacza, że mam z nią kontakt 20 godzin na dobę (od 25 lat sypiam tylko ok. 3,5 h na dobę). Ciekawe, czy to daje mi podstawy powiedzieć, że czuję się ekspertem w dziedzinie fantastyki i gier fantastycznych.

Artur Szyndler

"Kryształy Czasu: Saga o Katanie, tom I z XIII – Labirynt Śmierci, część 1" nastręcza nam problemów nawet tytułem. Jemu samemu warto poświęcić osobną refleksję. Stephen King do napisania swego opus magnum, "Mrocznej Wieży", potrzebował ponad 40 lat, na etapie tomu trzeciego nie mając nawet zarysu pomysłu na jej zakończenie lub chociażby ciąg dalszy. Tymczasem "Kryształy Czasu" od początku zbiórki funduszy na polakportafi.pl zapowiadane są na XIII tomów, przynajmniej po dwa tomy każdy, co objętościowo przebija nawet "Malazańską Księgę Poległych" Stevena Eriksona, który nie zapowiadał przecież, że jego dzieło w ostatecznej wersji osiągnie obecne rozmiary. Bynajmniej nie odmawiam nikomu prawa do bycia lepszym i bardziej dalekowzrocznym pisarzem niż wyżej wymienieni, jednakże tym kimś z pewnością nie jest Artur Szyndler. Styl prezentowany przezeń w pierwszej części pierwszego tomu jego domniemanej epopei nie rokuje żadnych nadziei na poprawę – ani za rok, ani w następnych odsłonach serii, ani nawet w części drugiej tomu pierwszego, po którą z premedytacją nie sięgnąłem. Rozumiejąc obie książki sygnowane podtytułem "Labirynt Śmierci" jako całość, można powiedzieć, że dokonałem kolejnego przełomu w swych recenzenckich poczynaniach, ponieważ w ten sposób po raz pierwszy zrecenzowałem książkę nie czytając jej w całości. Z zaskakującą mnie samego bezczelnością stwierdzę jednak, że bynajmniej nie żałuję tej decyzji, popartej pobieżnym przejrzeniem części drugiej w poszukiwaniu czegokolwiek, co – przynajmniej w warstwie stylistycznej – prezentowałoby się choć odrobinę lepiej od zawartości części pierwszej. Efektów tych poszukiwań chyba nie trzeba wam przedstawiać.

Trzy wspomniane wcześniej elementy – zażenowanie, tendencyjność i schematyczność – to nieodzowny element całej lektury. Po głębszym zastanowieniu nad przyczyną takiego nagromadzenia nieracjonalnych zwrotów akcji, diabłów wyskakujących z pudełek w miejscach, gdzie przed momentem nie było nawet pudełek, slapstickowych, nieudolnych gagów pokroju szybkiego ślubu paladyna z pojmaną meduzą w samym środku walki z rycerzem chaosu itp., doszedłem do wniosku, że w niektórych momentach Artur Szyndler stara się prowadzić fabułę na wzór scenariusza sesji RPG. Na tym polu daleko mi do doświadczeń, eksperckiej wiedzy oraz umiejętności autora, o których sam chętnie opowiada – ponad 3000 odbytych sesji, ponad 60 poznanych systemów, spanie po 3,5 godziny dziennie przez ostatnie 25 lat celem bardziej dogłębnego poznania wszystkich istotnych tytułów ze świata fantastyki itp.

Mimo to, zważywszy kilkanaście lat aktywnego "erpegowania" w kilku różnych wydaniach, pozwolę sobie ocenić scenariusz "Labiryntu Śmierci" pod kątem sesyjnym jako bardzo źle skonstruowany i jeszcze gorzej rozwijany. Chaos wprowadzany przez autora we wszystkich kluczowych elementach powieści, takich jak czas i miejsce akcji, wywoływany seriami teleportacji poszczególnych postaci, otwierających się portali, wszechobecnych bogów niedookreślonej proweniencji, licytujących się na kolejne poziomy wszechmocy, niszczących w jednej chwili wszystko, co opisano na przestrzeni ostatniego rozdziału, prowadząc do kolejnych teleportacji oraz podróży w czasie i przestrzeni, to sieczka fabularna mogąca doprowadzić każdego czytelnika, a tym bardziej gracza, do ataku epilepsji. Rozpaczliwe zabiegi pisarza o nadanie swemu dziełu epickiego rozmachu oraz zasłużenie na przynależność do gatunku "High&Heroic Fantasy", jakim to terminem reklamował książkę przed premierą, powodują, że w liczącej ponad 700 stron książce zabrakło miejsca dla fabuły. Co gorsza, robi to w sposób szalenie egzaltowany, nachalnie zarzucając czytelnika niewprawną epiką w stylu podobnym do tego, w jaki Witold Jabłoński epatował scenami homoseksualnej pedofilii na niemal co drugiej stronie "Ucznia czarnoksiężnika". Brak tu zwyczajnych, wolnych od sztucznej doniosłości scen, stopniowania napięcia, sensownej wielowątkowości, logiki wydarzeń, przestrzeni na zaistnienie poszczególnych bohaterów i ich motywów w formie innej, niż kojarząca się z tworzeniem na kolanie dwudziestopoziomowego wojownika-NPC, którego jedynym sensem istnienia są statystyki nadane mu przez Mistrza Gry. Wszystko wokół nas świeci, fruwa, wybucha, hordy potworów wylewają się zewsząd, rzezane na lewo i prawo przez wszechpotężnych herosów, których los mimo to nie obchodzi nas w najmniejszym stopniu.

Ponad pięćdziesiąt tysięcy wielotonowych, megapancernych półdinozaurów oczekiwało na bitwę. Na bitwę, w której powiodą do boju pół miliona swych zakutych w stal kopijników; średnio dziesięciu na każdym grzbiecie.

Pamiętam, że pewnego razu specjaliści w dziedzinie fechtunku, analizując sekwencje walk Geralta, stwierdzili, że wiedźmin musiałby posiadać obrotowe stawy i ze dwa kręgosłupy, by wykonywać opisywane przez Sapkowskiego ruchy. To, co wyczyniają paladyni, skaczący po ścianach Labiryntu Śmierci z naddźwiękową prędkością, bije na głowę akrobacje Białego Wilka, pomijając nawet jakość opisów walk. Ponownie dostrzegalne stają się inklinacje sesyjne – nieumiejętność MG w kontrolowaniu własnej, ułańskiej fantazji, nakierowanej na głośne "ochy" i "achy" uczestniczących w scenie graczy. Jeżeli wspomniane 3000 sesji "polskiego Tolkiena" (jak sam siebie opisuje pan Szyndler) faktycznie miało miejsce, pozostałym ich uczestnikom składam szczere wyrazy współczucia.

kryształy czasu, saga o katanie, artur szyndler

Wiele lat całkowitego niebytu w polskim światku fantasy (jakikolwiek by on nie był), nawet przy deklarowanej ascezie, poświęconej stworzeniu omawianego arcydzieła, nie mogły pozostać bez konsekwencji dla wyobrażeń pisarza na temat gatunku oraz własnej w nim roli. Nie będę ponownie opisywał tego, co działo się po rozpoczęciu zbiórki na polakportafi.pl (zakończonej całkowitą klapą), bo te informacje przytaczaliśmy w tym newsie. Problem w tym, że bezpośrednio przełożyło się to na efekt pracy autora. Jeżeli Artur Szyndler rzeczywiście przeczytał wszystko, grał we wszystko i wie już wszystko na temat fantasy (przynajmniej rodzimego), to swoją wiedzę i doświadczenia najwyraźniej postanowił skomasować w postaci Joyce'owskiego strumienia świadomości, tworząc kolejne strony oraz niezliczone podrozdziały "Labiryntu Śmierci" bez żadnego umiaru czy spójnej koncepcji. Od kongresów bogów wszystkich wszechświatów, przez sceny batalistyczne i koszmarne ballady, po rozwiązywanie łamigłówek Labiryntu, widać jak na dłoni, że autor usiłował wepchnąć w swą książkę tyle znanych mu schematów, ile tylko zdoła przyjąć papier w swej niewyczerpanej cierpliwości. W kontekście planowanych trzynastu tomów "Sagi o Katanie", naprawdę szkoda mi ogromu wysiłku i niezachwianej wiary, które pisarz bez wątpienia włożył w swoją pracę. Niemniej wtórność koncepcji o arcy bogach walczących ramię w ramię z super herosami, zbrojnymi w "Święte Miecze Ewidentnego Dobra", w gargantuicznych rozmiarów "dungeon crawlerze", w którym oprócz legionów zwykłych potworów czekają na nich bossowie kolejnych poziomów pokroju trzydziestokilometrowych, nieumarłych krakenów, poraża, załamuje i powala na kolana każdego, kto choć raz zetknął się z pomysłem bardziej ambitnym. Pomysłowości rozwiązań takich, jak nazwanie cyklu "Sagą o Katanie" oraz nadanie jej bohaterowi imienia "Katan", będącego zatrważająco oczywistym anagramem pojawiającego się parę stron wcześniej imienia "Natak", należącego do postaci stanowiącej główne koło zamachowe tak zwanej fabuły, nie będę analizował dłużej. A przecież to zaledwie ułamki tego, co zaprezentował autor i co w kontekście jego medialnych samozachwytów wypadło jeszcze gorzej, niż mogłoby bez całej wspomnianej fanfaronady.

Za każdym razem Katan modlił się do swej boskości i był zauważany. Za każdym razem jego wiara i samozauważenie ochraniały go od kary, jaką w najłagodniejszej postaci była śmierć.

Następny z moich "pierwszych razów" z "Kryształami Czasu" dotyczy oceny samego wydawnictwa, której generalnie dokonuję rzadko, a z zasady nie traktuję jej jako elementu oceny końcowej. Tym razem jednak nie mogłem przejść obok tego obojętnie z kilku istotnych względów. Po pierwsze, książkę wydano bardzo niechlujnie, co z łatwością dostrzeże każdy, kto ma choćby mgliste pojęcie o zasadach sztuki introligatorskiej. Twarda oprawa w tym wypadku nie stanowi żadnego atutu, lecz absolutną konieczność, bowiem bez niej po prostu rozpadłaby się pod ciężarem 720 stron. W gruncie rzeczy nie powinno mnie to dziwić, zważywszy, iż żadne z czołowych wydawnictw nie przyłożyło ręki do tego tytułu (w związku z czym pan Szyndler musiał utworzyć własne).

Po drugie, ilustracje występujące w książce prezentują się nad wyraz mizernie. Znakomita większość z nich to po prostu poglądowe szkice postaci lub potworów, których grafik nie zamierzał nawet kolorować, zapisując je na komputerze w bardzo niskiej rozdzielczości. Po rozciągnięciu ich i powiększeniu do wymiarów normalnej ilustracji możemy podziwiać jak pod mikroskopem rozliczne, czarno-szare piksele, rozmyte kontury i tym podobne atrakcje. Tak rozpaćkane paintowym zoomem bohomazy najwyraźniej spodobały się "wydawcy" tak bardzo, że wykorzystał każdy z nich kilkukrotnie, nie zważając na kontekst, umieszczając je obok losowych partii tekstu. A oto opis, którym na stronie sprzedażowej Artur Szyndler reklamuje swą książkę: "Bogato ilustrowana. Zawiera 62 unikalne grafiki, w sumie 115 (łącznie z powtórzeniami). Znajdują się w niej również 3 Appendiksy (10 stron)".

kryształy czasu, saga o katanie, artur szyndler

Po trzecie i ostatnie, czego nie umiem zrozumieć ani wybaczyć o wiele bardziej, niż kresek, kropek i kwadracików udających jaszczuroczłeka lub inną gorgonę, "Labirynt Śmierci" został poddany korekcie przed oddaniem do druku, o czym świadczy zwykle poprawna interpunkcja i obecność nazwiska korektora w stopce redakcyjnej. Jak zatem możliwe, że całość ukazała się w takiej postaci, jaką mam okazję recenzować? To pytanie należałoby skierować do odpowiedzialnej za korektę Pani Szyndler, choć nie założyłbym się, czy potrafiłaby udzielić jednoznacznej odpowiedzi.

Kolejnym tematem, w którym mógłbym odnaleźć zainteresowania łączące mnie z autorem, są wiersze. Swego czasu, podczas ponownej lektury "Władcy Pierścieni", zastanawiałem się, czy w oryginalnej, angielskiej wersji wszystkie fraszki, limeryki i pieśni brzmią równie nieatrakcyjnie, co w znanych mi polskich przekładach. Po latach sam dałem sobie odpowiedź twierdzącą. Pośród wielu talentów Tolkiena zdecydowanie zabrakło zdolności poetyckich, co bynajmniej nie przeszkadzało mi w odbiorze całej powieści. Co więcej, poezja recytowana lub śpiewana przez kolejnych bohaterów "Władcy...", choćby nawet nie była najwyższych lotów, całkowicie spełniała swą funkcję nastrojowej ilustracji, korespondującej z rozwijaną historią i podkreślającą jej miejscami liryczny charakter.

W słowniku ludzi kulturalnych nie ma słów dostatecznie obelżywych, by należycie określić poziom, jaki prezentuje tak zwana "poezja" w "Kryształach Czasu". Tak się nieszczęśliwie składa, że złych wierszy i jeszcze gorszych poematów przeczytałem znacznie więcej, niż złych powieści, stykając się z nimi na rozmaitych konkursach i imprezach rozmaitej rangi. Mimo to na próżno szukałem w pamięci czegoś o podobnym ciężarze gatunkowym. Grafomania, będąca podstawowym tworzywem całych rozdziałów pierwszego tomu "Sagi o Katanie", stanowi obrazę dla intelektu i poczucia smaku czytelnika. Styl, w którym Artur Szyndler pisze utwory mające aspirować do miana ballad lub pieśni, docelowo wprowadzających nas w świat przedstawiony tudzież ilustrujących aktualne wydarzenia, to zaprzeczenie wszelkich prawideł jakkolwiek rozumianej sztuki, o poezji nie wspominając. Infantylne do bólu, paralityczno-arytmiczne, nie znające pojęcia przerzutni, pauzy czy umiaru tasiemce, ciągnące się po kilkadziesiąt stron, nie dają się strawić nawet pod postacią mimowolnej satyry. Fragment trailera książki, połączony z akcją zbiórki na polakpotrafi.pl, zawiera zaledwie niewielki fragment tego, z czym wielokrotnie przyszło mi się spotykać w trakcie lektury. Oprócz wspominanych poetyckich aberracji, dręczyło mnie wówczas powracające pytanie o sens tych wynurzeń. Po co torturować czytelnika niekończącymi się rymowankami opisującymi miejsca nieistotne dla akcji, niepojawiające się w dalszej części utworu? Jeśli to kolejny akt desperackiej walki autora o nadanie przedstawianemu światu odpowiedniej skali i rozmachu, to użycie akurat takich środków całkowicie uniemożliwiło osiągnięcie celu. W tym kontekście rzewne zaśpiewy elfów z Rivendell i Lothlorien to Mickiewiczowski "Bakczysaraj".

Zacznę od Wschodu, krainy w słońcu skąpanej, gdzie deszcz prawie nigdy nie pada.

Tam znajduje się gigantyczna wyspa Xtanadaru, co nigdy przybyszom nie rada.

Miast gościnnych plaż czy rzecznych dolin ma strome klify, z głębin oceanu wzniosłe,

Są jak jakieś skalne mury, jednolite w konstrukcji, aż po horyzont chmur rosłe.

Truizmem będzie stwierdzenie, że każda recenzja to jedynie bardziej lub mniej subiektywna opinia pojedynczego człowieka, wynikająca z relacji ocenianego dzieła do gustu recenzenta. Jednakże od samego początku swej zabawy z recenzowaniem czułem się zobowiązany do zachowania możliwie największej dozy obiektywizmu w świadomie formułowanych ocenach (przynajmniej na tyle, na ile pozwala mi subiektywna podświadomość). W wypadku "Kryształów Czasu", tak jak w wielu wcześniejszych, starałem się wymusić na sobie odnalezienie jakichkolwiek pozytywów, chociażby w samej koncepcji wykreowanego świata. Nie sposób przecież odmówić potencjału i pozytywnej oceny pomysłowi Zapomnianych Krain czy Multiversum, choć książki z cyklu "Forgotten Realms" i "Magic: The Gathering" to jedne z najgorszych franczyz dostępnych na rynku. Jeśli uważacie filmowego "Władcę Pierścieni" za stuprocentową ekranizacyjną porażkę, możecie przynajmniej skupić się na wspaniałych krajobrazach.

kryształy czasu, saga o katanie, artur szyndler

W "Labiryncie Śmierci" nie istnieje żadna przestrzeń, w której świadomość czytelnika mogłaby znaleźć schronienie przed bezmiarem warsztatowej i koncepcyjnej katastrofy. Szyndler co rusz stara się uzmysłowić nam ogrom świata Ochrii, oczarować różnorodnością ras, krain i folkloru, jednakże nie potrafi tego dokonać. Próby przekonania czytelnika za pomocą miałkich dialogów, naszpikowanych aluzjami do nieokreślonych osób, królestw, rzekomo wspaniałej historii itp., przy równoczesnej fabularnej galopadzie byle dalej, szybciej, głębiej w tytułowy labirynt i czekające w nim horrendalne "expienie", spełzają na niczym. Zamiast wykorzystać bohaterów i kreślone wokół nich gagi do opowiadania czytelnikowi o tym, że kiedyś naprawdę opowie mu ze szczegółami o wszystkich setkach ras, potworów, o północnych częściach zachodnich półkul świata tak przepełnionego treścią, że aż nie sposób tego wyrazić, należałoby faktycznie to zrobić. Taki zabieg wymagałby jednak drastycznego przemodelowania powieści, przemienienia jej w prawdziwą epikę – opowieść narracyjną ze zręcznie, mozolnie budowanym nastrojem, dynamicznymi bohaterami i masą innych, zdawałoby się – oczywistych, a jednak nieosiągalnych dla Artura Szyndlera elementów.

Drugi rozkaz Starca, który wydał uderzając wcześniej prawym kosturem o ziemię, był z założenia prozaiczny. Po prostu zamienił, a może przeistoczył, wszystkie czarne gargoile w ich rzadkich krewniaków (...). Istoty zwane prosto – czarnymi megagargoilami.

"Kryształy Czasu: Saga o Katanie, tom 1" to najgorsza książka (nie tylko fantasy), jaką kiedykolwiek czytałem. Nigdy dotąd nie spotkałem się z powieścią, której nie ratuje absolutnie nic, nawet pokaźna objętość, w tym wypadku będąca kolejną wadą całego projektu. System ocen naszego portalu nie przyjmuje wartości 0, stąd niezasłużone 1 / 10, które widzicie pod spodem. To, kompletna, monumentalna katastrofa, sięgająca wszystkich wymiarów omawianego przedsięwzięcia, od marketingowego, przez literacki, na wizerunkowym kończąc. Tragikomiczne zabiegi autora o nadanie sobie i swej książce niezasłużonego statusu oraz uznania a priori, zamiast arcy- uczyniły zeń antydzieło, nie mające żadnego odpowiednika w polskiej fantastyce. Jako recenzent czuję się rozdarty przez sprzeczne zalecenia, które moja logika podsuwa mi w ramach "rekomendacji" dla potencjalnych czytelników "Sagi o Katanie". Z jednej strony, z całego serca przestrzegam, odradzam, wręcz zakazuję wam marnotrawienia pieniędzy lub (nie daj Boże) czasu potrzebnych na zapoznanie się z ową pozycją. Nie kupujcie jej znajomym w ramach złośliwego prezentu, będzie to niesmaczny dowcip, śmieszący tylko przez kilkanaście pierwszych stron, albowiem wątpię, czy ktokolwiek niezobligowany zewnętrzną zależnością (na przykład recenzencką) z własnej woli zechce przewertować książkę od deski do deski.

Z drugiej strony wiem, że groteskowy obraz nakreślony przeze mnie w tej recenzji aż prosi się o weryfikację. Niektórym zaś, o bardziej turpistycznych gustach, może posłużyć jako najlepsza rekomendacja. Jako wierny fan produkcji studia "SyFy" ("Sharknado", "Lavalantula", "Megapirania") i wieloletni, zdeklarowany koneser kiczu w każdej postaci, zapewniam – nie warto. To nie jedna z tych rzeczy, która jest tak zła, że aż dobra, ale coś, czego nikomu nie życzę doświadczać.

kryształy czasu, saga o katanie, artur szyndler

Dziękujemy wydawnictwu Paladynat za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.

Ocena Game Exe
1
Ocena użytkowników
-- Średnia z 0 ocen
Twoja ocena

Komentarze

0
·
Arcydzieło! 3 razy przeczytałem i jeszcze raz się skuszę! Recenzet aboslutnie nie poczuł lekkiego pióra artysty. Styl nie jest szkolny tylko naturalny - "artysta to też człowiek i niech pisze jak ludzie"!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...