Fragment książki

71 minut czytania

Prolog
ŚMIERĆ BOGA

Jam jest Natak Wielki, prastary bóg i najokrutniejszy z zabójców bogów. Dziś nadszedł mój koniec. Ale zanim mnie zgładzą i nim całkowicie pamięć o mnie zaginie, wysłuchajcie tej historii. Skupcie się na niej, jeśli chcecie dowiedzieć się tego, co my, wszechmocni, najbardziej przed wami strzeżemy. Usłyszcie o naszej słabości, o naszych walkach i losie, jaki wam gotujemy…

***

– Jam jest NATAK, bóg i zabójca bogów.

Ma moc i siła niejedno bóstwo zniszczyła.

Teraz naprawdę przyszedł kres. Mój piękny świat z niezliczonymi planetami, oddani bez granic wyznawcy i fanatyczni kapłani… odeszli. Zniszczono me światy. Planety przestały istnieć, a tym samym świątynie starto z powierzchni ziemi. Nikt z wiernych nie przeżył, a pamięć o nich i o mnie wymazano. Tak właśnie straciłem swe moce. Nie mam już sił. Lęk przed kompletnym unicestwieniem mego imienia osłabia mnie na zawsze.

Zbliża się mój koniec w imię Jedynego Prawa Boskości, przed którym nie ma ochrony. Tak jak nie ma życia bez oddechu, tak i boga bez niego. Brzmienie tegoż prawa jest zawsze ostatnią rzeczą, o której myśli konający bóg. Te same myśli mam i ja. Nim odejdę, objawię wam teraz Jedyne Prawo Boskości:

Czy Przekleństwem jest to, czy też Moc to Wieczysta?
…W każdym bogu jest to, jako rzecz oczywista,
Nic nie wpłynie na to, bo bóstwami to rządzi,
Nie rozerwie nic to, bo moc im to utrąci.
Wiara Wyznawców to: Czysta Bogów potęga,
Świątynie zaś ich to: Prawdziwa Zmysłów Wstęga,
Zabierz wyznawców to: W niemoc bóstwo popadnie,
Zniszcz mu świątynie to: W otchłań letargu wpadnie,
Słowa zatrzymaj to: Zapomną Moc Imienia,
Brak Głoszenia to: Myśl boga w Sen zamienia.
Ostatnie Prawo to: Gdy brak o nim Zapisu,
Gdyż przyczyną jest to: Ich Istnienia Wypisu.

Ciało me boskie otacza drętwota, moc odchodzi i umysł pogrąża się w letargu. Niedługo przestanę istnieć”.

***

Wrota świątynne pękły i rozsypały się w proch. Do wielkiego holu zdobionego przeinaczonymi symbolami martwych bóstw po raz pierwszy wkroczyli obcy awatarzy. Właściwie to wpłynęli, unosząc się w powietrzu. Człekokształtne lub niehumanoidalne formy wyobrażały ulubioną rasę lub tę, z której się wywodzili. Ich oblicza i spojrzenia wyrażały gniew, wzburzenie i nienaturalną wręcz żądzę zemsty. Powoli rozpływające się w przezroczystą nicość ściany ostatniej już ostoi Nataka pokazywały to, co się działo wokół świątyni. Tam niezliczone zastępy kolejnych awatarów szły w miliony milionów – dalej niż horyzont gwiazd na czarnym niebie wszechświata. Nikt ze śmiertelnych nigdy nie był świadkiem takiego zgromadzenia bogów i nie pojąłby jego znaczenia. Zresztą śmiertelnych tam już nie było.

Nim jeszcze resztki świątyni przestały migotać w swych okruchach woli pozostania na tym świecie, pierwszy z wkraczających bogów odezwał się mową zrozumiałą dla każdego z boskich. Grom jego głosu zagłuszył szum nienawiści kolejnych postaci z tyłu.

– Nastał twój kres, Nataku!!!

– Koniec zagłady bogów i ich domów!!!

– To ostatnia chwila twego bytu i niebytu!!!

– Imperium ci unicestwiliśmy, a wiarę w nim wymazaliśmy do ostatniego symbolu. Nic teraz nie powstrzyma NAS od starcia cię z powierzchni świata i zapomnienia o twym istnieniu, od pozbycia się ciebie na zawsze!

Głoszący to awatar Asteriusza był trzymetrowym ludzkim humanoidem o łysej czaszce, długiej, zgrabnie zaplecionej brodzie, odzianym w błękitną przepaskę. Jego mięśnie, mieniące się w świetle coraz to bardziej widocznych gwiazd, przypominały stalowe konary z dłońmi wielkości potężnych bochnów chleba. Nim jego głos umilkł, słabe, ale stanowcze, dobiegające znikąd słowa Nataka przerwały mowę Asteriusza:

– Znam waszą wolę zgładzenia mnie i siłę, z jaką ten zamysł realizujecie. Sam niszcząc nieśmiertelnych wręcz domagałem się tego, ale w odróżnieniu od wielu z was przygotowałem się na konsekwencje. I to nie jako wieczysta istota Boskich Praw, której specjalnością było mordownie bogów. Nie! Całe moje jestestwo, domeny, etosy i moce dotyczą właśnie tej chwili. Nic mnie nie powstrzyma, a moc ma zwielokrotnieje w wieczystej zemście…

– Nataku – przerwał wypowiedź wdzięczny głos blond piękności należący do jednej z bliżej stojących awatarek. – Nic nie uchroni boga od jego boskiej ułomności, która zarazem daje nam tak wiele mocy. Po co igrasz z nami? I tak zginiesz…

– I tu się mylicie! Jam jest ten, co zgładził tysiące takich jak wy, i to wraz z ich wszelkimi wyznawcami i zapiskami. Za chwilę któryś z Was poczuje coś, co zmąci wam wszystkim spokój otchłani przyszłych lat. Wkrótce ponownie stawię się tu nowy, potężniejszy i zajmę się mym przeznaczeniem! Wybiję Was jeden po drugim. I ty, Asteriuszu, zginiesz jako pierwszy… I na koniec, w imię me sam ostanę…

Nie było mu jednak dane dokończyć klątwy. W tej właśnie chwili miliony bogów na niezliczoną ilość sposobów zaczęło likwidację ostatniego świadectwa istnienia odszczepieńca. Echo słów Nataka zanikało w imię Jedynego Prawa Boskości. I w końcu strącony z piedestału bóg zamilkł. Na zawsze, jak uważali jego pogromcy. Któryś z awatarów na głos wyrecytował inną wersję Prawa. Jego słowa towarzyszyły ostatnim chwilom wymazywanego imienia i niknącemu w pustce niebytu ostatniemu ze światów Nataka:

Moc i siła boga od wyznawców pochodzi,
Ustami Kapłanów swoją wolę dowodzi.
Świątynie są jego uszami i oczami,
Symbole Wiary są zaś wyznawców tarczami.
Dary lub ofiary próżność boga radują,
Pieśni i modlitwy znaczenie mu budują.
Fanatyzm jest orężem, co światy podbija,
Spełnianie modłów wiernych zaś nudę zabija.
Te świadectwa istnienia tworzą wszechmoc boga,
Lecz w nieskończonym bycie i szczęściu jest trwoga.
Bo gdy ostatni wyznawca śmiercią polegnie,
I w możliwościach boga niemoc wnet zalegnie.
Gdy nie ma świątyni – nie widzi on tam świata,
Lecz by nastąpiła wieczysta boga strata,
Musi zabraknąć Imienia w zapiskach wszelkich
I to jest właśnie ta Nemezis bogów wielkich!

W tym właśnie momencie wszystko, co dotyczyło Nataka przeszło w niebyt.

Ale czy aby na pewno…?

***

Awatarzy zaczęli kolejno znikać, opuszczając miejsce, które przed sekundą było czymś, co mogłoby pamiętać ostatni czas. Miejsce, gdzie kiedyś unosiła się planeta ze świątynią zgładzonego boga. Nagle, gdy ostatni tysiąc istot jeszcze przez moment unosił się w kosmicznej pustce, coś się wydarzyło. Niektórzy zdezorientowani patrzyli na Asteriusza. Zobaczyli w jego postawie coś, co przyprawiłoby ich o gęsią skórkę i szok, gdyby mogli tylko pozwolić sobie na takie odczucia. ON COŚ PAMIĘTAŁ…

Z wyrazem twarzy, który mówił wszystko, Asteriusz przerwał ciszę i rzekł:

– Niemożliwe, to niemożliwe! – Chwila zaskoczenia przedłużała się. Otaczający go bogowie powoli kojarzyli, co chce powiedzieć. Ich mimika – jeżeli tylko istniała – wyrażała to samo.

– Ja – Bóg Przepowiedni, Przeznaczenia i Idealnego Dobra – patriarcha dwóch światów i członek 527 panteonów, czczony od sześciu milionów lat pod imieniem Asteriusz Wielki, mówię wam… Pamiętam boga, którego zgładziliśmy przed chwilą. Pamiętam go, mimo że wola milionów z nas wymazała go z naszej i świata pamięci. Zniszczyliśmy go w sposób doskonały – doskonalszy niż cokolwiek na świecie. Jak się to stało, że on przetrwał? Jak to możliwe, że oparł się tym samym woli nas wszystkich, z których wielu uważa się za najpotężniejszych i najdoskonalszych w swej boskiej wszechmocy?

Jeżeli istnieją jakiekolwiek słowa, które są w stanie zaskoczyć boga, to właśnie one padły.

Słowa te niosły się przez kosmiczną pustkę do każdego awatara w kosmosie i zaświatach. Potęgowała je prawda i niewyobrażalna groźba, jaką zawierały. Burzyła spokój jednych i ambicje drugich. W jednej chwili przemknęła przez niezliczone światy, boskie jestestwa czy nieskończone w swej mocy umysły.

***

Tak oto powstała ta opowieść.

Jednocześnie w trzech miejscach wszechświata, choć w bardzo różnym i odległym od siebie czasie rozpoczął się dalszy ciąg tej historii…

Rozdział I
Miejsce pierwsze: NARODZINY

Kat-An!!! – najgłośniej jak mogła, syknęła ciężarna orczyca.

– Kacie! Jeszcze raz spróbujesz mnie podgryzać…! – dodała, uderzając wielką niczym bochen chleba pięścią w swój nabrzmiały brzuch.

– Rozumiem, że spałaszowałeś rodzeństwo – sama to zrobiłam w twoim wieku, ale zżerać rodzoną matkę?

Kolejny kuksaniec przyniósł widoczną ulgę, brzuch lekko zmalał i orczątko wewnątrz przestało się poruszać.

Wielka orczyca wyprężyła się i rozejrzała wokół. Potężne mięśnie nabrzmiały, uwidoczniając zielonkawe żyły. Mierzyła nieco powyżej dwóch metrów. Jej oliwkowa skóra była gładka, co świadczyło o młodym wieku i znaczącym statusie. Biodra miała przesłonięte pasem skóry ze zwisającymi dużymi płatami futrzanych fragmentów jakiegoś zwierza, prawdopodobnie bawoła opasa.

Bystre, duże i głęboko osadzone oczy zwróciły się nerwowo w lewo i w prawo. W tym też momencie uwidocznił się ich czerwony blask, który zajaśniał w półmroku jaskini.

„Nic nie przyszło” – pomyślała orkowa samica. Rada, że nic nie wykorzystało jej chwilowej słabości i nieuwagi, odwróciła się. Pod stopami leżał jeszcze ciepły, choć niekompletny zezwłok jej partnera. Wyraźnie brakowało wyjedzonych fragmentów ud i krocza.

– Muszę cię dokończyć, mój mężu, bo inaczej ten bachor mnie zeżre – powiedziała orczyca w kierunku nieżywego partnera.

Była wyjątkowa jak na swą rasę. Wielka, rosła i przebiegła. W swym krótkim dziesięcioletnim życiu pochowała już kilku mężów, choć tylko tego jednego musiała zjeść. I do tego nie dała się zdominować, jak większość jej głupszych rówieśniczek. Ich życie było nieustannym zdobywaniem pokarmu i odchowywaniem kolejnych miotów jak zwykle licznego potomstwa. Jej synek – tego już była prawie pewna – przyjdzie na świat w chwale jej rodu – silniejszy od rówieśników. Zostanie kimś, o kim powstaną wieczne legendy. – O tym też była przekonana. I w swej matczynej miłości nawet nie skrzywiła się, gdy kolejny kęs chłopca oderwał coś z jej wnętrza…

Orki z jaskiń Taran-Tas były wyjątkowo silne. Liczebność ich populacji wahała się skokowo od kilkuset samic do kilkudziesięciu tysięcy wojowników. Takie armie dokonywały inwazji na sąsiednie krainy. Problem w tym, że nie za każdym razem wracały. Zdyscyplinowane legiony elfów, krasnoludów czy panujących reptillionów prawie zawsze kładły kres powtarzającym się średnio co dziesięć lat najazdom orków. I tak było od wieków. Przeludnienie w orczych leżach i nieustający głód ich mieszkańców zwykle owocowały kolejną wyprawą łupieżczą.

An – bo tak zwała się orczyca – postanowiła wraz z partnerem i kilkunastoma młodymi parami wyruszyć i założyć nowe leże. W tym celu opuścili umiłowany gwar swych siedlisk i udali się na wielotygodniową niebezpieczną wyprawę w głąb nieznanych północnych gór. Z początku szło dobrze. Poruszali się o zmroku, a ich partnerzy byli doskonali w nocnych łowach. Zakradali się za głazy, po czym z orczym wrzaskiem dopadali zaskoczone tym antylopy i gołymi rękoma łamali im karki. Dostępność właściwego pożywienia po dwóch tygodniach zaowocowała: wszystkie samice były już ciężarne.

Nic nie zapowiadało kłopotów aż do odkrycia tej przeklętej jaskini. Już pierwszej nocy zamknęła się od zewnątrz. Tam, gdzie powinno być wyjście, była lita skała – jakby spoczywała w tym miejscu od wieków. Żadnych szczelin. Zaś na przeciwległym końcu jaskini nagle pojawiło się przejście. Prowadziło ono do wnętrza jakichś tajemniczych, prastarych katakumb. Patrząc w głąb, wszyscy w grupie czuli dziwny, zabobonny lęk.

Z tego korytarza pochodziła też ich pierwsza zdobycz – rosły na sześć metrów bazyliszek. Cała grupa walczyła dzielnie. Gad uległ mrowiu łap i pysków. Zginął, rozszarpując zaledwie trzech samców. Oj, mieli wyżerkę. Wykorzystując padlinę, ucztowali przez kilka tygodni, licząc na otworzenie się jaskini. Na szczęście była woda, małe cieki sączące się z niektórych ścian. Największy problem zaczął się, gdy skończyło się truchło. Grupa postanowiła wejść w głąb jaskiń – do labiryntu. An i jej mąż zostali na czatach, gdyby jaskinia otworzyła się. Po tygodniu wiedzieli jednak, że ich towarzysze giną. Z minuty na minutę ich orcza więź słabła, aż w końcu zanikła.

An i jej mąż zrozumieli, że są już sami. U wszystkich orków, w tym i ich szlachetnej podrasy urruków, istniała od zawsze więź. Pozwalała ona na odczuwanie wspólnie emocji, a już szczególnie tych skrajnych. W bitwach przynosiła zaskakujące efekty. Mogła być wielką zaletą, jak i przyczynić się do wielkich szkód. Gdy wódz zagrzewał do walki, orcze hordy niczym jeden mąż odczuwały uniesienie, nieskończoną brawurę i siłę. Nie czuli ran ani nie zwracali uwagi na padających towarzyszy lub wrogów. Co innego, gdy szło źle. Cała armia potrafiła zarazić się przygnębieniem i defetyzmem, a to wywoływało masowy odwrót i chęć ucieczki w samotność. Niejedna orcza armia poszła w rozsypkę i uciekła z pola bitwy, w której miała kilkukrotną przewagę lub zapewnione zwycięstwo. I nic nie potrafiło tego zmienić…

Po dwóch tygodniach samotnego oczekiwania z mężem na zmianę losu, An nie wytrzymała. Gron wiedział, że do tego dojdzie, jednak nie opuścił orczycy. Wiedział, że jego ciało na jakiś czas jej i ich potomstwu zapewni życie. Postanowił w związku z tym nie ryzykować utraty go w walce z potworem, który na końcu tych jaskiń pożarł ich grupę.

Nagły cios większej, choć o niebo lżej zbudowanej samicy zaskoczył go, gdy brał ją po raz ostatni. Drugi cios był już tylko formalnością. Wszystko to stało się jednak za późno…

***

Dziecko w brzuchu poruszyło się ponownie. Nagle matka skuliła się z bólu. Jej ciało zwiotczało i powoli, z wielkim hukiem runęło do tyłu na plecy. Dłoń jednej z rąk bezwładnie opadła na dłoń Grona.

W tym momencie skóra na brzuchu pękła i pojawiła się szponiasta zielonkawa rączka. Za moment wynicowała się druga. Chwilę później naprężyły się one i przez otwór wychyliła się główka orczątka. Jej bezwłosa powierzchnia pokryta była krzepnącą posoką w kolorze zieleni zmieszanej z rdzą. Uśmiech zawitał na twarzy dziecka. Po chwili jednak przygasł, gdy jego wzrok napotkał półmartwą już twarz matki.

Dziecko nagle kaszlnęło. Z jego spłaszczonego noska wyleciały dziwne farfocle. Po chwili główka wyprostowała się i z szerokiego, jak u każdego z orków pyszczka wyszły pierwsze sylaby.

– Kat, an.

Po chwili przemieniły się w jedno słowo: Katan.

Rozdział II
Miejsce drugie: POŚWIĘCENIE

„Właśnie dokonaliśmy wszystkiego, co można byłoby zrobić, by zabić boga – rozpoczął telepatycznie Asteriusz. – Wszystkie planety, na których tylko miał swoich wyznawców, zniknęły. Na innych każdy śmiertelny, kto wiedział cokolwiek o nim, został ostatecznie wymazany i nikt nie pamięta, że istniał. Po świątyniach nie pozostał nawet pył z kamienia. Pamięć o nim usunęliśmy u każdego, nawet u bogów. Wiemy, że nigdzie, na żadnym planie egzystencji, planie więziennym czy w umysłach jakichkolwiek jestestw nie ma o nim nic. A jednak…”

Skupienie na twarzach wszystkich bogów wokół na pewno nie było udawane. Unoszące się w pełnej gwiazd kosmicznej pustce postacie, zamiast standardowego niekonwencjonalnego zachowania, tym razem trwały w bezruchu i w stanie najwyższej koncentracji. Wszakże chodziło o ich nieśmiertelne życie, o ich wieczny byt.

– „Pamięć o nim wróciła do mnie tuż po tym, jak wszystko, co go dotyczyło, starliśmy z powierzchni ziemi i z wszelkiej egzystencji. Należę do potężniejszych bóstw, więc przyszło mi to łatwiej. Za chwilę jednak wielu z was wyczuje to samo. Nie będziemy znali jego imienia, ale strzeżmy się. Bo gdy imię Zabójcy bogów wróci, to każdego z nas czeka ostateczna śmierć i niebyt. A wraz z nami zginą wszyscy nasi wyznawcy oraz ci, którzy wiedzą o nas choćby jedno słowo”.

Bogowie zaniemówili. Mimo że przyzwyczajeni do zbytku i nudy, tym razem spoważnieli. W pełni rozumieli grozę, która zaczęła ogarniać ich najbliższą przyszłość. To, o co walczyli przez tysiące lat swego istnienia, za kilka lat miało się skończyć. Ich wielowiekowa mądrość podpowiadała im, że to prawda. Zrozumieli, że być może nie ma przed tym odwrotu.

Dłuższą ciszę przerwał któryś z bliżej stojących i jak inni unoszących się w pustce kosmosu bogów:

– „Jam jest Gorlam” – słowa te telepatycznie przekazał grupce zebranych odziany w starożytną zbroję awatar. – „Słyszałem, że przydomek Wielki nosisz nie od parady. Ty, jako Bóg Ostatecznego Dobra, Czasu i Przeznaczenia, może nas czymś natchniesz? Nie zamierzam czekać, aż moje się wypełni!”

Oblicze Asteriusza rozjaśnił życzliwy uśmiech. Chwilę później odpowiedział:

– „W tym miejscu i w tym czasie właściwie nie mogę pomóc. Nie jestem w stanie wyśledzić bezpośrednio nic, co dotyczy Zabójcy bogów. Wszakże i moja pamięć w tej kwestii jest pusta od momentu, gdy nastąpiło zapomnienie jego imienia we wszelkich umysłach i wymazanie go z jakichkolwiek zapisków czy symboli. Jako Bóg Przeznaczenia i Czasu zrobię wszystko, by nas uratować. Nawet tych z was, którzy nienawidzą mnie po krańce czasu, czy tych, którym szaleństwo odebrało jakikolwiek rozsądek. Jednakże moja wróżebna wszechmoc najskuteczniejsza jest gdzie indziej. Może tam natrafimy na coś, co w przeszłości lub przyszłości jest z nim związane”.

Asteriusz przez chwilę przyglądał się otaczającym go bogom. Rozpoznawał wielu, w tym i takich, z którymi całkiem niedawno walczył do upadłego. Następnie jeszcze raz spojrzał, tym razem przed siebie. Jakby w gwiazdy. Powoli i znacząco głośno westchnął. Gdy przedłużające się westchnienie ucichło, donośniej, jakby chciał, aby usłyszeli go nie tylko ci, których widział, powiedział:

– Zapraszam wszystkich zainteresowanych tą sprawą bogów do mojej siedziby, czyli… dosłownie wszystkich!

***

W jednej chwili otoczenie zmieniło się. Gdzieś w zupełnie innym miejscu, choć w tym samym czasie, w przeogromnym świątynnym holu pojawiło się tysiąc boskich postaci. Większość od razu w wersji siedzącej na przedziwnych tronach, poduszkach czy chmurkach. Na ich surowych twarzach malowało się przejęcie.

Wydawało się, że nikogo nie interesuje rozległość świątyni, jej gwiezdne kształty i wielkość, której mogły zazdrościć stolice niejednego imperium. Na idealnie symetrycznym i zadbanym marmurowym, przeogromnym dziedzińcu powoli stawało się tłoczno. Na jego środku otoczonym kolumnami, których głowice przepięknie ozdabiały gwiezdne rzeźby pojawił się sam Asteriusz. Światło magicznie wypływające z fosforyzujących promieniście uwieńczeń kolumn spływało na niego białym potokiem.

– „Śmierć, starcie z powierzchni wszechświata, wymazanie jakichkolwiek wzmianek, zgładzenie wszelkich jego wyznawców wraz ze wszystkimi, którzy wiedzieli cokolwiek o nim z reguły wystarcza, żeby ostatecznie zabić każdego boga. Nie zostaje po nim nic fizycznego, psychicznego czy duchowego, a więc naprawdę nic. W obecnym wypadku większość z nieskończonej liczby bóstw biorących w tym zgładzeniu udział coś od siebie dodała. Ja na przykład ustawiłem przeznaczenie tak, by ponownie nie mogło zawiązać się w jego przypadku. Czyli po prostu nie może więcej zaistnieć”.

Twarze niektórych awatarów wskazywały, że wielu z nich w tej chwili przypomina sobie podobne zabezpieczenia, które nie tak dawno dodawali to tej zbiorowej egzekucji.

Asteriusz powoli kontynuował:

– „Jest jednak coś, czego obawiamy się najbardziej. Bóstwo to specjalizowało się w ostatecznym zgładzaniu innych bogów, a zarazem w unikaniu konsekwencji tego. Nie jest w mocy wszechświata i naszej wszechmocy by jakikolwiek bóg przetrwał takie unicestwienie. A jednak ja pamiętam to wydarzenie. Wiemy też, że gdy odrodzi się, zgładzi nas wszystkich”.

Dziedzińce świątynne wypełniły się kolejnym tysiącem awatarów. Czujne uszy wszechwiedzących i wszystko słyszących nie zaryzykowały pozostawania zbyt daleko od omawianej właśnie zagadki, na którą żaden z nich nie znał odpowiedzi.

Jakby spodziewając się tego, Asteriusz kontynuował:

– „Nie znam boga tak szalonego, który chciałby, żeby go ostatecznie zgładzono. Jeżeli nie zareagujemy teraz i nie połączymy naszych sił, to jutro może nas już nie być. Śmierć bogów, których on zabił, wiąże się z eliminacją ich światów. Oznacza to też wymazanie wszystkich śmiertelnych, którzy je zamieszkiwali. I to bez możliwości jakiegokolwiek przywrócenia ich czy ich dusz. Żadnej nieśmiertelności”.

Po bogach przeszedł szmer. Większość z nich zyskiwała wyznawców, oferując ciałom lub duszom jakąś formę nieśmiertelności. Sami też trzymali się jej jak tylko mogli.

Przybliżając się lekko w stronę Asteriusza, Gorlam odezwał się:

– „Od śmiertelnych różnimy się tym, że mamy boską wszechmoc i potrafimy jej używać. Tylko my możemy w tej sprawie coś zrobić – oni nic. To nasza wola jest ostateczna dla wyznawców. Niech najmądrzejsi z nas przedstawią swe propozycje”.

Chwila przerwy, jaka nastąpiła, była nadzwyczaj pracowita. Myśli każdego z bogów wymieniały się bezsłownie. Rozdwojenie jaźni, które większość z nich posiadała, ujawniło swoje zalety. Zdolność ta zazwyczaj pozwala skupić się na dwóch rzeczach naraz, tak jakby robiły to dwie osoby w jednym ciele. Jednak to byli bogowie – najpotężniejsi z nich zaczęli nawet rozmawiać jednocześnie z każdym z innych obecnych.

Przedłużająca się telepatyczna megakonferencja nie trwała jednak długo. Powoli bogowie poddawali się, nie znajdując wyjścia. Nawet wszechwiedza wielu z nich nie mogła pomóc. Po jakimś czasie ucichli, czekając jakby na innych.

Przeciągającą się ciszę przerwał Asteriusz, zwracając się do dziwnej żabopodobnej postaci, unoszącej się lekko nad ziemią na karłowatej chmurce.

– „Czy ty, Xanie Mądry, Patriarcho pięciu światów i członku panteonu tysięcy innych, zechcesz podzielić się z nami swoją wiedzą? Wiem, że masz swoje sekrety, które pozwalają ci znać odpowiedź na każde pytanie”.

W umysłach zgromadzonych bogów, w tym kilku setek, którzy dotarli w trakcie przerwy, pojawiła się wiedza i komentarz do niej. W ten oto sposób zgromadzeni usłyszeli:

– „Dziękuję, Asteriuszu. Muszę cię jednak zasmucić. Każda odpowiedź, którą uzyskałem, wiąże się z naszą przegraną. I to wszystkich…”.

Choć po niektórych bóstwach przeszedł zauważalny dreszcz, Xan kontynuował:

– „Być może powinniśmy pogodzić się z przegraną i spróbować ją opóźnić. Inaczej tylko rzeczy niemożliwe dla bogów mogłyby to zmienić…”.

Stojący najbliżej wszystkiego Gorlam szybko przerwał:

– „To skupmy się na tym, co niemożliwe dla bogów i zróbmy to!”

Wydawało się, że absurdalna uwaga Boga Rycerzy niektórych rozbawiła. Asteriusz pozornie pominął ją i podjął myśl Xana:

– „W momencie śmierci Zabójcy bogów gdzieś we wszechświecie nastąpiły poważne zmiany w przeznaczeniu. W jednym z takich miejsc czas został przerwany, co oznaczać by mogło teoretycznie jakieś powiązanie”.

Na twarzach przynajmniej połowy zebranych pojawiła się nikła nadzieja.

Tym razem do rozmowy powrócił Xan:

– „Nie cieszcie się za wcześnie. To, o czym myśli Asteriusz, nastąpiło około dziewięć tysięcy lat temu. Powstało tam załamanie czasu. Wygląda na to, że mógł on zmienić swój bieg. Nie znalazłem odstępstw w jego ciągu, ale coś lub ktoś musiał tego dokonać. Tylko, po co? Jak wiecie, przez taką barierę w czasie nic się nie może cofnąć…”.

– „To, po co nam to mówicie” – przerwała telepatycznie postać boga o głowie sokoła. – „Jeśli to nie ma znaczenia, to przygotowujmy się do walki”.

Po chwili namysłu ten sam bóg dodał:

– „W zasadzie to też bez sensu. W moim świecie straciłem przez Zabójcę bogów pół panteonu bóstw i nawet najsilniejsi z nas nie mieli żadnych szans”.

– „Teoretycznie – kontynuował Xan – istnieje nikły promyk nadziei, że ktoś od tamtego momentu zacznie odkrywać zatajone czasem fakty. Tylko tak można trafić na jego początek. Może też natrafi na Zabójcę bogów i go zabije”.

Nim jednak bogowie zapalili się do tego pomysłu, szybko dodał:

– „Żaden bóg nie może niestety podróżować w czasie czy go zmieniać dłużej niż przez kilka minut. Najlepsi z nas są w stanie cofnąć czas o rok. Pamiętajcie też, że na każdego, który pokusił się o bawienie się tym wymiarem, czekają Strażnicy Czasu. Chyba nikt nie chciałby spędzić swej wieczności na Planie Więziennym?”

Nie odrywając oczu od gwiazd, Asteriusz delikatnie przerwał:

– „Xanie – wielki Bogu Mądrości – natchnij nas wiedzą po tym, co ci powiem. Ja, Asteriusz Wielki, też jestem Strażnikiem Czasu. Jak każdy bóg, chronię swoje sekrety, ale ty, który wiesz wszystko, zbadaj je, a może znajdziesz rozwiązanie”.

Otaczający go bogowie lekko się zmieszali. Z jednej strony szukał dla nich szansy na ratunek, z drugiej zaś przyznał się, że należy do znienawidzonych bogom Strażników Czasu.

Przenikającym wzrokiem świdrując Asteriusza, Xan objawił:

– „To się nie spodoba wielu tu obecnym. Jako Bóg Czasu i zarazem jego Strażnik znasz sekret wędrówek poprzez czas. Potrafiłbyś podróżować szlakiem wygasających gwiazd nawet do tysiąca lat. Lecz każda tak rozpoczęta podróż zabierze ci całą wszechmoc. A gdzie kolejny skok?”

– „A więc…?” – Momentalnie rozległo się zniecierpliwienie wielu bóstw.

– „Do każdego ze skoków potrzebowałbyś użyć całej wszechmocy któregoś z bogów. I to takiego, który dobrowolnie by ci ją oddał. Dziewięć tysięcy lat to natychmiastowa zagłada, w teoretycznym tylko celu, aż dziewięciu potężnych bóstw. Nie byle jakich, a naprawdę potężnych. A dodam, że mimo całej swej zgromadzonej wiedzy nie słyszałem, by jakikolwiek bóg poświęcił swoją boskość na rzecz innego…”

Po chwili dodał:

– „Aby ci już dokładnie odebrać apetyt na ten pomysł, dodam. Nawet jak go odszukasz, to mimo, żeś Wielki, nie masz wszechmocy tak bojowej, jak Zabójca bogów. Rozniesie cię na strzępy na samym początku pojedynku”.

Gorlam nie dawał za wygraną:

– „A czy ktoś z nas nie mógłby się z nim przenieść, by go strzec, a zarazem pokonać Zabójcę? Na pewno wielu jest tutaj takich, którzy by się tego podjęli”.

– „Tylko członek najbliższej rodziny mógłby wcielić się w Asteriusza, by z nim podróżować. A z tego, co wiem, nie posiada on takowych. Nic tu nie pomożemy – nie znajdziemy bogów samobójców ani członków rodziny, którzy nie zaistnieli. W razie czego mam jeszcze parę takich problemów w zanadrzu”.

Czy to z powodu zacietrzewienia, czy z rozsądku Gorlam nie wytrzymał. Nagle przepchnął się do Asteriusza… Jego tubalny i poważny głos zaskoczył większość bóstw. Padając na kolano przed Bogiem Gwiazd krzyczał:

– „Ja, Gorlam, zwany w mych zaledwie dziesięciu panteonach Gorlamem Walecznym, oddaję tobie całą swą wszechmoc, wszelką materię i egzystencję. Pragnę tylko, byś wchłonął mnie jak swój cień i w momencie, w którym osiągniemy barierę czasu, zrodził mnie, jako awatara swojego przybranego syna. Ma wola będzie twoją na wieki…”

Sekundę później aż zatrzęsło się od telepatycznych rozmów między bogami. Znowu dzięki wielokrotnym rozdwojeniom jaźni wymieniono miliony uwag i komentarzy. Dopiero głośniejsza wypowiedź Xana przerwała większość dyskusji.

– „Zaskoczyłeś mnie, młody bogu. Jednak zakładając, że Asteriusz się zgodzi, to jak znajdziemy dziewięciu bogów samobójców? A w zasadzie jedenastu. Bo czy wiecie, Gorlamie i Asteriuszu, że udając się w odległy czas, odejdziecie ze swoich Panteonów, a wasi wyznawcy wymrą z rozpaczy po bogu, który ich opuścił lub zginą zniewoleni przez waszych wrogów? Decydując się na odejście, zrujnujecie swe religie, pogrzebiecie świątynie, a być może zaginą całe wasze światy. Nawet jak wrócicie, to odzyskanie sił zajmie wam miliony lat. Czy warto tak poświęcać się wobec innych bogów? Przecież przynajmniej połowa z nich jest waszymi śmiertelnymi wrogami…”.

– „Ja, Asteriusz Wielki – jedyny bóg dla ponad trzydziestu miliardów wiernych i miliona świątyń, opiekun nieskończonej ilości duszyczek, Strażnik Czasu i przeznaczenia, decyduję się poświęcić to wszystko. Jeżeli tego nie uczynię, moi wyznawcy i tak zginą straszliwą śmiercią, ponieważ jak wiecie, jestem następny w kolejności na liście Zabójcy bogów. Dlatego też ja, czyli mój pierwszy awatar wchłonie mych pozostałych awatarów oraz pierwszego awatara tego tu Gorlama, po czym udam się do bariery czasu. Przemierzę dziewięć tysięcy lat wstecz i objawię się w momencie kluczowym dla załamania czasu. Ma dotychczasowa historia przeminie. W imię egzystencji wszystkich bogów – czy znajdą się tacy, którzy poświęcą się, bym mógł uratować innych?

Tym razem nastała dłuższa chwila przerwy. Mimo że non stop pojawiali się kolejni bogowie – nikt z zebranych nie miał ochoty poświęcić swojej nieśmiertelności i wszechmocy.

Mijała minuta za minutą. W końcu zaczęły mijać godziny. Wyczuwalne napięcie i zniechęcenie powoli ogarniało wszystkich.

Ciszę przerwał Xan:

– „Wiem, że żaden z Was pierwszy nie zadeklaruje swego poświecenia. Moja wszechwiedza mówi, że nie ma wśród was tak odważnego i zarazem głupiego. W odróżnieniu od śmiertelnych my mamy co stracić. Wszechmoc, potęgę, uwielbienie wiernych i nieskończone ciekawe życie. Brak nam samopoświęcenia. Choć nie wszystkim. Podziwiam tych dwóch, którzy postanowili oddać wszystko, co pozytywne, by tylko nam pomóc dalej egzystować – innym dobrym lub złym bogom, którzy w większości na to nie zasłużyli. Może naprawdę Zabójca bogów powinien nas wymazać z egzystencji?”

Słowa jednego z najpotężniejszych w gronie bóstw zmieszały wielu. Jednak bardziej jeszcze zadziwiły, gdy dokończył:

– „Ja, Xan Tarus Mądry, patriarcha pięciu najpiękniejszych światów, jakie znam, jeden z najważniejszych bogów w ponad 126 455 panteonach, wykorzystując wszelką wiedzę, jaką moja nieskończona mądrość mi przynosi, deklaruję, że będę pierwszy, który poświęci swoje jestestwo i wszystkich wiernych, których mam. Niech moje poświęcenie da przykład innym i pozwoli wam przepłynąć przez pierwsze tysiąc lat wstecz…”.

Niejeden bóg ze współczuciem pomyślał o jego niezliczonych wiernych. Niejeden też bóg łakomie pomyślał o łatwym kierunku swej najbliższej ekspansji. Wszystkich jednak zatrważało, co będzie, jeśli się nie uda lub nie znajdzie się pozostała ósemka.

– „Nazywam się Intarnatil Piękna” – odezwała się przy użyciu telepatycznej mocy awatarka o urodzie dorastającej elfki i złotych włosach. – Miliony kobiet wszelkich ras co ranek modlą się do mnie, bym utrwaliła w nich to, co w nas najpiękniejsze. Niestety, ich próżność nie doceni tego gestu, ale i ja oddaję się w ręce Asteriusza. Niech moi wyznawcy przejdą do mej siostry Intarnatil Słodkiej, gdy czas wchłonie mnie w tak cudownej sprawie”.

– „Dziękuję Ci, o czarująca Intarnatil – rzekł Asteriusz. – Szczególnie że twoje piękno pozostanie, by olśniewać tych, co przeżyją”.

Następnie nad zebranym tłumem pojawiła się trójka humanoidalnych bogów odzianych w lśniące srebrem tuniki. Ojciec, matka i syn z rodziny Tulyanhelsin.

– „Ja, tran Oligar Tulyanhelsin, moja miłość przez milion lat i żona Marylan Tulyanhelsin oraz nasz pierworodny syn tran Inthantar Tulyanhelsin decydujemy się na ostateczne poświęcenie. Mam nadzieję, że nasza wnuczka, pierworodna Inthantara obroni naszą umierającą planetę i jako Marollan Tulyanhelsin, przekona naszych wyznawców do siebie i otrzyma przydomek Jedyna. Każde z nas poświęcających się ma status większego bóstwa, niech więc kolejne trzy tysiące lat przejdą Wam rodzinnie. I obyście wy, którzy walczyliście z nami od początku naszej egzystencji pamiętali, że nasze poświęcenie ocali i was”.

Jeden z przypadkiem przywołanych awatarów – o ciele ogromnego półgiganta-półbyka szybko odezwał się:

– „Ja, Tauran Niszczyciel, odkąd tylko pojawiliście się w mym świecie, wojowałem z waszymi wyznawcami. Moje sługi od zarania naszych dziejów mordowały i niszczyły wszystko, co do was się przyznawało. Nie obchodzi mnie wasza wnuczka ani nasz umierający świat, ale nie pozwolę wam uciec. Kosztem mojego jestestwa i mych sług dołączę się do poświęcających, by mieć pewność, że w ostatniej chwili żadne z waszej trójki nie przeżyje. Potem ma śmierć może dawać nawet kolejne tysiąc lat podróży w czasie. Los innych bogów mnie nie obchodzi”.

Na następnego ochotnika bogowie czekali znacznie dłużej. Po godzinie swe myśli przekazał zgromadzonym zniecierpliwiony awatar dziwnego ciemnoskórego chłopca. Gdy się na niego patrzyło, wydawało się, że nie jest on do końca humanoidem. Niekiedy nawet bogowie widzieli w nim smagłego rudowłosego młodzieńca.

– „Jam jest Bartan Ułuda, zwany Szalonym. Na każdym z mych światów zostawię specjalnego klona. Może się uda i po tym waszym poświęceniu odrodzę się w jednym z nich. Jak wiecie, jestem na tyle szalony, że podejmuję się iść w niebyt dla szalonego eksperymentu. Ale uprzedzam, że jeśli mnie znudzicie, to wycofam się. Szalona podróż nie może się przecież odbyć bez szalonego boga. Prawda?”

Nie dane mu jednak było dokończyć zdania. Asteriusz zatrzymał czas. W zasadzie to tylko dla Bartana, ale wiedział, że jakakolwiek zwłoka mogłaby zmienić decyzję szalonego bóstwa. Gdy przyjdzie pora na nią, Bartan nawet nie odczuje, że miała miejsce jakaś przerwa.

Przedostatnim bogiem był awatar Starca w czarnych szatach.

– „Mnie zwą Ohmeron. Byłem potężnym bogiem. Przez eony czasu wojowałem z innymi bogami. Niestety, przegrałem i zostałem pojmany. Przed chwilą moi pogromcy uwolnili mnie i dali alternatywę. Albo poświęcę się dla nich i dla was, albo dalej w nieskończoność będą trzymali mnie w niewoli. Przystaję na ich propozycję. Poświęcę się. Na czas podróży przez umierające gwiazdy miliony moich ukrytych wyznawców obudzą się z letargu i wzniosą modły. Na ten czas osiągnę status większego boga. Gdy wchłonie mnie czas, oni też zginą. Taki jednak los wyznaczony jest każdemu przegranemu…”.

Dziewiątego boga jednak zabrakło. Skończyli się zastraszeni lub skruszeni skrupułami. Mijały godziny i nikt się nie zgłaszał. Gdy powoli pierwsi bogowie pogodzeni z porażką zaczęli się rozchodzić, odezwał się Xan.

– „Wiem, że ostatniego boga, który poświęci wszystko dla nas, poznamy, gdy ty, Asteriuszu, objawisz ostateczny cel twojej podróży. Powiedz i pokaż nam wszystko, co skłania cię do tej wyprawy”.

W tej samej chwili w jego siedzibie zaroiło się od kolejnych „wszystkowiedzących i wszystkosłyszących” bóstw. Wiele z nich już nie bawiło się nawet w konwenanse z humanoidalnym wyglądem i zjawiło się w swych ulubionych wyobrażeniach. Niekiedy były to bezkształtne masy, niekiedy zaś nawet ogromne czerwie.

Asteriusz westchnął, po czym rozpoczął:

– „Udajemy się około dziewięć tysięcy lat wstecz w miejsce, gdzie w momencie śmierci Zabójcy bogów wydarzyło się coś wyjątkowo znaczącego. Przed jego śmiercią czas tam był ciągły. Teraz jest w tym miejscu bariera, która uniemożliwia cofnięcie się głębiej.

Zniszczyliśmy owo bóstwo na nieskończoną ilość sposobów. W tym też wymazaliśmy jego przeszłość. Każdy wyznawca w teraźniejszości i przeszłości przestał istnieć. Na całej ciągłości czasu nie mógł przeżyć nikt ani nic, co by go przypominało. Nigdzie, nikt już nie znajdzie po nim wspomnień, żywych czy świątyń. Nikt też nigdzie nie odnajdzie słów brzmiących jak jego imię. W przeszłości i przyszłości nikt też, układając podobną sekwencję, nie skojarzy jej z nim.

Będziemy szukać wszystkiego, co mogłoby być powiązane z nim lub z powstaniem bariery czasu.

Miejsce docelowe to planeta zwana Orchią. Nazwa większości z was mało mówi, ale to bardzo stare miejsce we wszechświecie. Dla tych, którzy o tym pomyśleli, od razu też powiem, że z kilku powodów nie jest możliwe jego całkowite zniszczenie. Tak, nawet dla nas”.

Szmer niedowierzania na krótko przerwał Asteriuszowi.

– „Po pierwsze. Orchia to świat zakotwiczony… Wszystko, cokolwiek poznamy i co kogokolwiek interesuje, znajduje się na półkuli zachodniej. Do ograniczonej przez barierę magicznej mgły półkuli wschodniej nic z tego ani z innego wszechświata nie ma dostępu”.

W tym momencie naprawdę wielu bogów nie powstrzymało swoich emocji i ich lica zaczęły wyrażać niedowierzanie.

– „Zabójca mógł chcieć wykorzystać tę wiedzę. W każdym innym przypadku planeta, choć sama niczemu niewinna, już dawno by nie istniała w żadnych wspomnieniach”.

Spoglądając, zamiast na przybyłych, w dalekie gwiazdy mieniące się w czarnej otchłani kosmosu, kontynuował:

– „Po drugie, na tej planecie spoczywa wielkie pajęcze jestestwo. Większe od niejednej planety i skamieniałe od wieków. Chroni ono swe potomstwo, które stamtąd podbija światy. Pewnie niejeden z was utracił hekatomby wyznawców z powodu inwazji pajęczych sharanów lub aranów. A wielu z tu obecnych to czeka. Dla najmłodszych krótka informacja. Wielkie jestestwo z Orchii działa w skali kosmicznej i w wielu wymiarach naraz. My, bogowie, istniejemy i oddziałujemy zaledwie w skali mikro. Tylko jeden na kilkaset panteonów jest w stanie delikatnie wpływać na kosmiczną makroskalę. Nie zliczę, ilu bogów potrzebnych by było, aby wyrównać szansę w walce z takim czymś. Na szczęście, my go zupełnie nie obchodzimy”.

Niektórzy z bogów z zaciekawieniem rozejrzeli się wokół. Porównali się względem wszechmocy do innych, po czym powrócili do myśli przekazywanych przez Asteriusza.

– „Po trzecie, na każdym z dziewięciu symetrycznie rozłożonych archipelagów tej planety istnieje twór, który nie tylko dla zwykłych śmiertelników jest wielką tajemnicą. To Labirynty Śmierci. Pułapki dla śmiertelnych i więzienia dla bogów. To miejsca, gdzie nasza moc jest ograniczona, a dodatkowo nie mamy kontaktu z wyznawcami na zewnątrz. Tam każda komnata jest oddzielnym planem egzystencji czy pułapką, z której nie ma wyjścia. Tam nasi awatarzy, choćby pierwsi, są zrównywani mocą ze śmiertelnymi i tak samo łatwo giną. Nieliczni szczęściarze, którym udaje się wydostać stamtąd, wynoszą mityczne skarby i wyjątkowe moce, ale nigdy nikt nie decyduje się tam wejść ponownie. Wiem, że los zawiedzie mnie do niejednego z nich”.

Słuchający tego bogowie w odczuciach nie różnili się od śmiertelnych. Z jednej strony pragnęliby się tam znaleźć, z drugiej rozumieli, że nawet oni mieliby śladowe szanse na wydostanie się stamtąd. Ale niejeden pomyślał, że zaryzykuje i zrobi to w przyszłości…

– „Na koniec jeszcze dodam dwa powody. Pierwszy to, że Orchia jest światem będącym kolebką wielu bogów. Tam najwięcej rodzi się półbogów i najwięcej ich też ginie.

Drugi powód to nemezis wszystkiego. Gdzieś na Orchii, ukryty przed zmysłami śmiertelnych i nieśmiertelnych, znajduje się Kryształ Czasu. Artefakt nad artefaktami. Marzenie każdego boga i ostatnie przekleństwo wszystkiego, co stanie na jego drodze. Dzień i noc wszyscy bogowie Orchii wypatrują go. Szukają go istoty z każdej sfery egzystencji. Zastępy diabłów, hordy demonów czy legiony aniołów co chwila przeszukują trzewia jestestwa, głębie oceanów czy nawet płynne jądro planety. Każdy z nas, mając Kryształ Czasu, wkrótce stałby się władcą wszechświata, albo i czymś więcej”.

Jeden ze słuchających głośno zwątpił:

– „Kryształ Czasu. Rozumiem, jaki może mieć z nami związek. Co jednak wiąże nas z tamtejszymi półbogami? Wiesz dobrze, że jeśli choć jednego zauważymy, to w najlepszym wypadku spotka go śmierć…”

– „Urgandzie Wielki – moment powstania bariery w czasie wiąże się z narodzinami jednego z takich półbogów. Obecnie jest to największy bóg Orchii. Katan Pierwszy. Nie ma go tu z nami, ale jego półboska rodzina od prawie 9000 lat włada większością planety i wieloma innymi miejscami. Miliardy fanatycznych wyznawców w każdej chwili są w stanie rzucić wyzwanie wszystkiemu. Jemu właśnie chcę towarzyszyć od samych narodzin. Chcę poznać, czy miał w swej historii jakikolwiek związek z Zabójcą bogów”.

Nim Urgand odpowiedział, Asteriusz dodał:

– „Byś pojął, jak zaczynał Katan i co potrafił jako początkujący półbóg, coś ci pokażę. I wy, wszyscy obecni, przyjrzyjcie się temu. Nad waszymi głowami ujrzyjcie wizję małego momentu jego drogi ku chwale. Malutki wycinek jego historii z czasów, gdy Orchia przez mieszkańców była nazywana Ochrią. Spójrzcie na początek bitwy, która potem trwała w podobny sposób bez przerwy przez kolejne 40 dni i 40 nocy. Bitwy bez dozy zmiłowania i wytchnienia. Pierwszej bitwy Katana”.


Na tle gwiaździstego nieba nad głowami bogów, niczym w wielkim amfiteatrze zmaterializowała się ta oto scena.

***

„Ogromny pancerny jaszczur – antar – płaski niczym salamandra i szeroki po bokach, przebierając krótkimi łapami spełzał w dół zbocza górskiego. Jego ciało pokryte było pancernymi rogowymi tarczami. Jednak mało kto wiedział, że pod nimi znajdują się pełne szeregi gadzich łusek, a dopiero pod tym mieszczą się elastyczne płyty kostnego pancerza. Prawdziwa trójwarstwowa zbroja.

Na nim jechał ambasador. Wykwintny jedwabny, czerwony strój na łuskowej zbroi podkreślał złoty odcień ciała reptilliona. Nawet jego naturalna łuska zlewała się z odcieniem brązu pancerza…

Pogoda była piękna. Słońce oświetlało ciągnące się po horyzont zbocza gór, przechodzące łagodnie w krzaczastą nizinę.

Na niebo spłynęły też smoki. W wielu barwach. Wolno szybując, spoglądały w dół, nie zwracając na siebie uwagi. Ich obecność świadczyła o tym, że wydarzy się coś przedziwnego. Niczym sępy cierpliwie oczekiwały, co stanie się na drodze hordy orków. A było ich dużo…

– „Chyba z tysiąc” – szybko oszacował stojący na tyłach orczej armii Katan.

„Czemu przepowiednia mówi, że będzie to Bitwa 40 dni i 40 nocy?”- pomyślał. W tym samym momencie jego umysł uruchamiał już pierwszą półboską przemianę, momentalnie zabijając posłańca i jego wierzchowca.

Nim jeszcze martwe ciała opadły na ziemię, zbocza gór jakby eksplodowały. Aż po horyzont skały podniosły się i rozpękły na kawałki. Chwilę później z ich wnętrza, z pyłowej mgły, osypując sterty kamieni, wygramoliły się dziesięciometrowe pancerne antary. Na grzbietach jaszczurów prostowały się szeregi odzianych niczym rycerze reptillionów. Ich tarcze i łuski odbijały promienie wschodzącego słońca. Refleksy świetlne jednolitą kaskadą pokryły wszystkie zbocza gór, od szczytów aż po dno doliny.

Lekko oślepiony Katan odwrócił głowę.

Cała ta jednolita powierzchnia rycerzy-wojowników i ich jaszczurów pokazała mu, że na przestrzeni każdego zbocza doliny nie ma nawet jednego metra, z którego nie wypełzałby wielki antar. Nieustanne osypywanie się resztek skał i hałas towarzyszący temu uświadomiły, że nie tylko wypełzają one na powierzchnię, ale starają się ustawić w rzędy bojowego szyku. Chwilę później stanęły już równo – zwrócone głowami w kierunku wroga z ustawionymi w mur tarczami swych jeźdźców.

Armia Słonecznych Miast prezentowała się niesamowicie. Ponad pięćdziesiąt tysięcy wielotonowych, megapancernych półdinozaurów oczekiwało na bitwę. Na bitwę, w której powiodą do boju pół miliona swych zakutych w stal kopijników; średnio dziesięciu na każdym grzbiecie.

Pozycja armii w dół zbocza gór, pozwalająca na rozwinięcie niesamowitej prędkości szarży, oraz niespotykane wręcz w świecie natury opancerzenie wierzchowców i ich jeźdźców, a także ponadnaturalna gadzia odporność na wszelkie obrażenia zapowiadały starcie, o którym być może nigdy nikomu się jeszcze nie śniło.

U podstawy gór, naprzeciw stało zaledwie trzysta tysięcy prawie gołych, choć dobrze odżywionych orków. Patrząc na Katana, już nie zastanawiały się, czy mając tylko jednego wodza będą w stanie pokonać dwukrotnie liczniejszego, nadzwyczajnie opancerzonego i słynącego wręcz z nadnaturalnej żywotności wroga. Wroga, któremu normalnie dwudziesta część wystawionej armii wystarczyłaby do ich rozgromienia.

Obie armie przez moment spoglądały na siebie. Obie przygotowały niezliczoną ilość niespodzianek. Obie przeświadczone były o swojej niepodważalnej przewadze nad drugą stroną. Obu towarzyszyła też niezachwiana wiara w zwycięstwo.


„Bitwa rozpoczęła się”- pomyślał Katan.

„Tylko nie pozwolić na rozwinięcie szarzy…” – i nim skończył podejmować decyzję, gadzia armia, niczym lawa runęła do przodu.

W jednej chwili pół miliona rycerzy-wojowników i ich pancernych jaszczurów naraz, bez żadnego sygnału płynnie ruszyło w dół zboczy.

Przejęte początkiem bitwy obie armie nie odczuwały narastającej wibracji gruntu, która to powoli zaczęła przypominać trzęsienie ziemi.

Orki rozstawiły szerzej swe grube nogi i zwarły szyk. Nie pasowało im, że wróg zmusił je do zmiany ulubionej, agresywnej bitewnej taktyki na inną, a już szczególnie na obronną. Wiele ich spojrzeń przez chwilę błagalnie powędrowało w kierunku wodza. Katanowi wydawało się, że więcej ich obok siebie już stać nie może, ale stały – jakby były jedną całością. Mur ciał – niczym czerpiący z siebie energię jeden organizm.

Zapatrzone we wrogą armię orki powoli jednak rozprzęgały swoją uwagę. Pierwsze szeregi, zapominając nawet o swojej pozycji obronnej, z zaciekawieniem i podziwem obserwowały ocean wrogiej armii.

Tylko Katan, nim podjął decyzję, kątem oka spostrzegł, że ponad połowa smoków ledwo wcześniej leniwie szybujących na niebie, przeszła w lot nurkowy.

Decyzja wszak była jedna i podjął ją bez wahania.

W niewiadomym dla siebie przebłysku inteligencji wybrał moc, o jakiej się mu nawet nie śniło. Spoglądając w twarz niewidzialnym bogom, po raz kolejny uwierzył w swą boską namiastkę przyszłej wszechmocy. Objął spojrzeniem maksymalny obszar, gdzie ze stoków czterech prawie połączonych dolinami gór pędziła armia wroga. Zagłębiając energię przemiany w tysiącu miejsc naraz, na ponaddziesięciometrową ich głębokość, Katan uaktywnił eksplozje mocy. I to niezwykłej. Te dziesięć metrów, przed chwilą litej, teraz pokruszonej w ostre odłamki górskiej skały, eksplodowało. Ich prędkość, niczym po wystrzale z balisty nadała odłamkom ruch w górę, prosto w trzewia szarżujących olbrzymów. I to naraz w tysiącu miejsc, a sekundę później w kolejnych tysiącach i tak co sekundę dalej, dalej, dalej…

Ziemia eksplodowała. A może ktoś inny powiedziałby, że góry eksplodowały…

Cała armia wroga znalazła się prawie w jednej chwili w deszczu zabójczych skał, które w połączeniu z gęstym pyłem i masą czerwonej krwi całkowicie ją zakryły. Ilu zginęło w tych pierwszych sekundach nie sposób obliczyć, ale stało się coś, co zaskoczyło nawet Katana…

Z opadniętą szczęką tracił on cenne sekundy, nie wierząc, że niesamowicie poraniona i mocno podziurawiona armia reptillionów płynnie wynurzyła się z chmury opadających już skał. Jej przednie szeregi nie utraciły nawet lanc ani prędkości impetu. W jednej chwili kilka tysięcy rozpędzonych jaszczurów dopadło linii orków i… wykonało ostry skręt w lewo. Manewr ten pozwolił płynnie ich rycerzom nadziać wroga na kopie. Dźwięk zderzających się armii oraz jęk konających niczym grom odbił się od gór i wrócił jako echo.

Prawie w jednej chwili i to w kilkanaście sekund po wprost niewyobrażalnej rzezi, jaką musiały uczynić reptillionom eksplodujące odłamkami skał zbocza górskie, również armia orków straciła na całej linii wiele szeregów swych najodważniejszych wojowników. Ale czy aby straciła?

Katan tym razem nie wierzył, patrząc na własne wojska. Podziurawieni lub przebici na wylot żołnierze nie tylko w większości nie ginęli, ale nadziewając się głębiej próbowali dojść do końca drzewca i jeszcze zaatakować. Wrzask orczych wojowników powoli narastał, dając im niezachwianą wiarę w przetrwanie.

Żywotność wojenna orków kontra gadzia przebiegłość i niezniszczalność reptillionów nie po raz pierwszy zaskoczyły Katana.

„Czym mnie jeszcze zask…”- prawie wykrzyknął półbóg. Nim skończył – dwie setki prawie pięćdziesięciometrowej długości smoków zionęły w jego armię.

Morze spopielającego ognia tym razem nie zostawiało żywych. W kilkuset miejscach pojawiły się wypalone orcze cmentarzyska. W tym samym momencie spadające smoki z lotu nurkowego przechodziły w ślizg, nie przestając ziać lub orać szponami tylnich łap zaskoczonych orków, tnąc przy tym je prawie na plasterki.

„Godnych sprzymierzeńców mają reptillioni” – pomyślał Katan.

Nim jednak upłynęło trzydzieści sekund od pierwszej eksplozji, zaczął cofać czas. Niczym antyczny astrolog, w wielu modlitwach do samego siebie, wiedząc, że na pewno zostanie zauważony, zmieniał czas. Teraźniejszość przechodziła w przeszłość i tak etapami, krok po kroku, po kilka sekund, bitwa zaczynała się w jakimś etapie i znowu cofała się w przeszłość. Za każdym razem Katan modlił się do swej boskości i był zauważany. Za każdym razem jego wiara i samozauważenie ochraniały go od kary, jaką w najłagodniejszej postaci była śmierć.

Wbrew woli innych bogów, wbrew woli natury, mimo niewyobrażalnej dla śmiertelników potencjalnej kary Katan przesuwał bitwę w czasie… do momentu… gdy samotny, odziany w czerwień jeździec na wielkim spłaszczonym jaszczurze przybył na pertraktacje z nim.

A było to trzydzieści pięć sekund temu…”

***

Wizja wycinka historii dobiegła końca. Bogowie przez chwilę analizowali sytuację, gdy nagle z pozoru nieistotne wydarzenie zakłóciło ich uwagę. Rozlegający się donośny bas pochodził od ogromnego awatara, który właśnie zmaterializował się przed Asteriuszem.

– „To ja jestem ostatnim bogiem, który poświęcając swoje jestestwo, władzę i przyszłość pomoże wam dotrzeć do Zabójcy bogów. Moja bezgraniczna boskość poprowadzi was przez ostatni tysiąc lat. Zaczynajcie podróż, bracia”.

– A twoje imię? – z życzliwym uśmiechem spytał na głos Bóg Gwiazd.

Lecz nim została udzielona odpowiedź, bogowie, patrząc na niego już ją znali. Było to ostatnie imię, którego się spodziewali.

– Jam jest Katan. Katan Pierwszy – pan i władca planety Orchii. Od dziewięciu tysięcy lat – powiedział wielki ork – identyczny, choć wyraźnie starszy od tego z przedstawionej wizji. I zrobił to, co zapowiedział Xan mówiąc, że ostatni bóg po wizji poświęci swoje życie…

***

Pośród krzyku umierających bogów, wbrew prawom czasu i przeznaczenia, choć za wolą wszystkich innych, dwóch z nich, choć w jednej postaci wędrowało w przeszłość. Ich wola miała zadecydować o nowym porządku przeznaczenia i losach nieskończonej ilości istnień, w tym i tych nieśmiertelnych.

A gdy wzrok jednego z nich spoczął na dziedzińcu małego kasztelu – punkcie docelowym dziewięć tysięcy lat wstecz, czas dla wszystkich zaczął płynąć od początku, od zera.

Rozdział III
Miejsce drugie: KASZTEL

To był niesamowity skok. Wyjątkowo szczupła i wysoka dziewczyna leciała w dół. Długie, czarne włosy niczym promienie wyciągały się ku górze. Smukłe ręce mocno nad głową trzymały ciało jakiegoś mężczyzny. Falujące z pędem fragmenty skąpego ubioru podkreślały urodę nieosiągalną dla ludzkiej dziewczyny.

Lecąc, nie zwracała uwagi, że spada z wysokości trzeciego piętra, bo taki poziom miał wewnętrzny mur zamku, z którego blanek skoczyła. Nawet przez moment podczas lotu nie straciła równowagi i pewnie opadła na nogi. Na tym jednak jej szczęście się skończyło. Lewą stopą niefortunnie nadepnęła na mały kamień i chociaż prawa stopa przejęła impet upadku, to „akrobatce” nie udało się utrzymać w rękach „pakunku”. W momencie lądowania z hukiem opadł na ziemię, wyślizgując się z rąk.

Dziewczyna zaklęła szpetnie w elfim języku i z niezadowoloną miną dodała:

– Jeśli nawet tutaj mi się wyrywasz, rycerzyku, to już cię nie chcę.

Jednak jej wybrańcowi było wszystko jedno. Nie żył, bezwładnie leżąc z przetrąconym o bruk karkiem.

Hałas zwrócił uwagę strażników. Prawie w jednej chwili wychylili się na wewnętrzny dziedziniec i odruchowo wystrzelili z kusz w kierunku źródła dźwięku.

Elfki już tam nie było. Wykorzystując resztki nocy, jej zwinne ciało przekoziołkowało w kierunku pierwszej osłony. Stanowił ją wielki sześciokołowy wóz bez zaprzęgu, którego żółta płócienna plandeka dawała ochronę chrapiącemu wewnątrz krasnoludowi.

Kiedy następne bełty wbiły się tuż obok, w leżące bezwładnie ciało, Hannah właśnie wślizgiwała się do środka wozu.

Dla obserwujących zdarzenie bogów akcja przyspieszyła. Niewidzialny awatar Asteriusza, choć bardzo wyczerpany podróżą przez ostatnie dziewięć tysięcy lat wstecz, skupił się na krasnoludzie. Jego wzrok bez przeszkód przenikał przez plandekę wozu i bóg z uśmiechem na ustach obserwował, jak chrapiący z otwartymi oczami krasnolud momentalnie zdążył przystawić elfce do szyi ostrze dużego topora. Niespodziewająca się tego Hannah znieruchomiała, nie wiedząc zapewne, czy bać się głośno „chrapiącego” krasnoluda czy też wykorzystać to na swój sposób.

Tymczasem stojący obok Gorlam, równie niewidzialny jak Asteriusz, skoncentrował się na nowym obiekcie bardzo powoli materializującym się na dziedzińcu. Dodatkowo inną jaźnią obserwował, jak część strażników schodzi z murów i powoli zbliża się w kierunku wozu. Ich ręce kręciły korbkami napinającymi kuszę. Gdy otoczyli wóz, każdy z nich miał już założony ponownie bełt i wycelowaną broń. Nieznacznie wyróżniający się insygniami dowódca gwardzistów z przerażeniem obserwował zmiany zachodzące na twarzy swego nieżywego księcia. Nie zwracał uwagi nawet na słowa jednego z podwładnych, który powoli odchylając plandekę z wejścia do wozu, starał się zajrzeć do środka.

Asteriusza zaskoczyła szybkość działania i dziwna nić porozumienia, która momentalnie zmieniła sytuację wewnątrz wozu. Nim jeszcze pierwszy z gwardzistów zajrzał do środka, krasnolud zdążył jednym ruchem przewrócić elfkę pod siebie. Prawdopodobnie za jej intuicyjną zgodą, wpasował się między rozchylone nogi dziewczyny, stwarzając niedwuznaczną sytuację. W chwili, gdy twarz i ostrze bełtu wsunęły się do namiotu, krasnolud z miną maksymalnej pogardy odwrócił głowę do gwardzisty i zaklął:

– Na rumsztyk siekanego smoka i pustą beczkę wina! Nie ma większej dozgonnej urazy, jak przerwanie krasnoludowi tego, co robi najrzadziej! – po czym ryknął: – Wyrywaj stąd, karłowaty pętaku, albo ci czachę w plasterki pokroję!!!

Pechowego gwardzistę tak speszyły słowa Sawa, że nawet nie zauważył, iż przed chwilą krasnolud chrapał, a dodatkowo o dobre pół metra był niższy od niego. Zresztą nie tylko on na to nie zwrócił uwagi. Pozostałych prawie trzydziestu gwardzistów nie zrobiło tego z zupełnie innego powodu.

Ryknięcie Sawa zbiegło się z głośnym plaskiem otwieranego portalu…

Teraz obydwaj awatarzy, spowici swą boską idealną niewidzialnością, przyglądali się temu z nieskrywanym zaciekawieniem. Ich wzrok spoczął na przejściu między planami egzystencji o kształcie szerokiej, pionowo ustawionej elipsy. Jej krawędzie wyglądały jak zielone brzegi wodospadu, którymi przestrzeń z tego świata wpadała do przeźroczystego lustra. Przez nie widać było inne niebo, niespotykaną na Ochrii zieleń oraz… właśnie przechodzących przez portal konnych jeźdźców w czarnych płytowych zbrojach… Z głowami węży zamiast hełmów.

Asteriusz przypomniał sobie wszystko, co potrzebował wiedzieć o serpentach. Zaczerpniętą ze swej boskiej studni mądrości wiedzę telepatycznie przekazywał Gorlamowi.

– „Mamy tu do czynienia z serpentami – rasą charakterystyczną dla Archipelagu Wschodniego tego świata. Tors ludzki, ale głowa i umysł gadzi. Rasa wielce kastowa. Te ostatnie rozróżnia się po głowach kobry, żmii czy innego węża. Wyjątkowo uzdolnieni czarnoksiężnicy i czarni rycerze… Z reguły. Tu raczej ci drudzy. Będziesz miał okazję się wykazać. Ja zajmę się awatarem boga, który stoi za nimi”.

Nim resztki wiedzy przepłynęły telepatycznie między bogami, część serpencich jeźdźców kłusem przeniknęła już przez portal. Podkowy ich koni w jakiś magiczny sposób po przekroczeniu bariery światów pędziły w powietrzu, jakby opierając się na nim. Rycerze, nastawiwszy na sztorc swe krótkie lance, rozjeżdżali się po dziedzińcu. Każdy w kierunku innego gwardzisty i to bez względu na to, czy ten stał na murach, czy na dole.

Gdy ostatni czarnogrzywy rumak z plaskiem przekroczył lustro portalu, w jego wnętrzu pojawił się awatar Seta. W odróżnieniu od ludzkich, odzianych w togi postaci Asteriusza i Gorlama, ten wyglądał jak wielka gigantyczna kobra z rozpostartym kapturem o ciele grubym jak pień dębu. Sprężone do ataku ciało pokrywały duże złote łuski, zachodzące na siebie końcówkami. Nadnaturalność istoty podkreślały dziwne hieroglify lub runy, których krwista czerwień kryła nadprzyrodzone tajemnice. Pionowa postawa kobry, jej bezruch i przenikliwe spojrzenie skierowane na awatarów jednoznacznie wskazywały, że wie o ich obecności. Może nawet wzrok kobry przeniknął ich niewidzialną zasłonę.

Choć portal uniemożliwiał telepatyczny kontakt, Asteriusz przewidział, że wyrok już został wydany. Gdy czarni rycerze zbliżyli się do swych ofiar, nastąpiła likwidacja zaskoczonych i zdezorientowanych brakiem rozkazów gwardzistów. Ci, zamiast reagować na napastników, z przerażeniem obserwowali swoich kolegów i w ostatniej chwili odkrywali, że giną w ten sam sposób. Na szyi każdego z ponad trzydziestu kilku opancerzonych strażników oraz ponad stu innych aktualnie śpiących wewnątrz twierdzy pojawiła się czarna kobra. Jej dolne sploty natychmiast dusiły szyję. Wznoszący się w pionie od tyłu wąż rozpościerał płaszcz. Chwilę później następował błyskawiczny atak na nieosłoniętą twarz ofiary. Długie jadowe kły przebijały się przez usta, wbijały w gardło i wstrzykiwały jeden z najbardziej perfidnie zabijających jadów. Oczy gwardzistów, zasłonięte kapturem kobry, nie były w stanie zauważyć, że ich gardła rozpuszczają się w magicznej czerni. Zresztą zatrzymane trucizną serca i porażone nią umysły nie potrafiły utrzymać w pionie konających ciał. Z niektórych osuwających się na ziemię zwłok odpadała głowa, gdy w szyi, przeżartej magiczną czernią trucizny, zabrakło ciała.

Po tym jak jedna z głów, mocno krwawiąc, chyba przypadkiem powoli podtoczyła się pod nogi Gorlama, nawet on nie wytrzymał.

Nie zdając sobie sprawy, że mógłby tym wywołać wojnę bogów, w kilka sekund skupił się na stworzonej przez siebie do takich celów przemianie. Ulubionej przemianie. Przybrał wizerunek rycerza w złotej zbroi, a potem…

Przed każdym serpencim rycerzem, bez względu na to, na jakiej wysokości aktualnie jego koń stąpał po powietrzu, pojawił się olbrzymi rycerz. Odziany również w złotą, pełną płytową zbroję, dzierżąc srebrny miecz i zasłaniając się pięciokątną tarczą, bezgłośnie przemówił do swej ofiary. W umysłach czarnych rycerzy sformułowała się sekwencja:

„W imię Gorlama Walecznego, osądzam cię sądem bożym za ewidentne zło, które czynem swym sprowadziłeś. Przeżyj ten cios, a będzie ci odpuszczone…”.

Nim przeminęło znaczenie ostatniego słowa, następował cios. Jego siła zwielokrotniała się z każdą mikrosekundą opadania ostrza. Gdy miecz docierał do czarnej zbroi, następował trzask, po czym ostrze przecinało ją jak papier. Nie zatrzymując się na kościach, szło dalej. Przebijając się przez pancerz z drugiej strony ciała, wchodziło w kark wierzchowca. Jego też przedzielało na dwie części. Żaden z serpentów nie miał najmniejszych szans na przeżycie. Byli tylko śmiertelnikami, których ciała i pancerze nie mogły oprzeć się boskim mocom.

Przez chwilę wyglądało na to, że każda para jeździec-wierzchowiec rozpada się na cztery części. Jednak tylko połówki rycerzy, tryskając fontannami karmazynowej krwi, z metalicznym trzaskiem spadły na wybrukowany dziedziniec. Ich konie w trakcie krótkotrwałej agonii zamieniały się w czarny pył, który szybko rozwiewał się w powietrzu.

Choć tuż po wyroku złoci rycerze rozpływali się w nicość, to gigantyczna kobra lekko cofnęła się, odsuwając od portalu. Jej buńczuczna poza jakby nieznacznie złagodniała. Być może awatar Seta uświadomił sobie, że ma przed sobą dwóch innych bogów, i to pod postacią ich pierwszych awatarów. A jeden z nich był wyraźnie rozgniewany.

Ostatni błysk oczu kobry i portal zniknął. Przestał istnieć, jakby nigdy tam nic nie było. Wraz z nim jednak zniknął… cały zamek. Jedynie centralna część nadal pokrytego licznymi trupami dziedzińca ostała się na miejscu. Stojącym na środku niewidzialnym awatarom horyzont zasłaniał już tylko kupiecki wóz. Ten sam, w którym schroniła się elfka.

Saw i Hannah z przerażeniem przyglądali się temu zza nieznacznie uchylonej kotary. Doskonale widzieli wszystko. Moment pojawienia się czarnych rycerzy czy z całkiem bliska okrutną śmierć gwardzisty, który dosłownie przed chwilą zaglądał do nich. Nawet fragment egzekucji nie uszedł ich uwadze. Ale zniknięcie całego zamku?

Oboje szybko domyślili się wielkiej ingerencji czegoś nadprzyrodzonego. Wzrok Sawa powoli i metodycznie badał trupy. Hannah odwrotnie. Jej bystre zielone oczy strzelały spojrzeniami wokół pobojowiska. Para w jednej chwili nieoczekiwanie znalazła to, czego szukała.

Asteriusz zrobił krok w kierunku pierwszej ofiary – porwanego księcia. Podobnie jak Gorlam, w postaci pierwszego awatara był ponad dwa razy większy od człowieka. Ten krok wystarczył, by sięgnął ręką martwego ciała.

Młodszy bóg też to zauważył. W miejscu, gdzie stopa Asteriusza oderwała się od ziemi, ukazała się fosforyzująca bielą pięcioramienna gwiazdka.

– „No to mamy problem” – bezgłośnie zaczął Gorlam. Po chwili dodał:

– „Czy zawsze zostawiasz w miejscu, gdzie dotykasz ziemi, białe gwiazdki widoczne dla wszystkich? Nasi pobliscy śmiertelnicy chyba się domyślili, że to ty”.

Nie minął się z prawdą. Przypuszczalnie obszerna wiedza krasnoludzka Sawa lub jego niemała kupiecka intuicja pozwoliły skojarzyć fakty. Jego natychmiastowy odruch padnięcia na twarz, choć nadal znajdował się w wozie, był tego potwierdzeniem. Nawet elfka intuicyjnie zrobiła to samo. Tylko jeden z bogów Ochrii, stąpając po ziemi zostawia białe gwiazdki, świecące jeszcze nawet przez rok. A podobnież modlitwy kapłanów potrafią utrzymać ich jasność w nieskończoność. Zresztą wiele świątyń i ich ołtarzy powstało w takich świętych miejscach, a raczej wokół nich…

– „Nie mógłbyś stąpać w powietrzu, aby nie odciskać tych święcących gwiazdek? Niedługo wszyscy twoi wyznawcy tu ściągną. A za tydzień postawią tu świątynię. Podobnież mieliśmy być incognito?” – spytał Bóg Rycerstwa.

– „Zawsze robię to, co dla mnie charakterystyczne. Ty postępujesz tak samo. Czy swoich pięknych złotych rycerzy przemieniłbyś w kobietki?”

Gorlam wzdrygnął się – przez moment przemknęła mu przez myśl wizja, że czczą go pod postacią kobiety.

– „W porządku, wygrałeś. Jak zawsze. Ale chociaż nie męczmy tych tutaj i przedstawmy się im”.

– „A myślisz, że to przeżyją?” – uśmiechnął się Asteriusz.

Jednocześnie bogowie, zrzucając swą doskonałą niewidzialność, maleli do rozmiarów śmiertelników. Zerkającej spod oka elfce przez moment udało się zobaczyć ich w pełnym majestacie. Uderzyło w nią to jak grom z jasnego nieba. Jej zmysły przeniknęło intensywne, kojące światło, bijące z postaci brodatego, choć łysego starca, który mimo sędziwego wieku zachował ciało kulturysty. Nawet nie zwróciła uwagi na rycerza w złotej zbroi z charakterystycznymi, krótkimi włosami stojącymi niczym wojska w idealnym szyku. Bez skazy.

Serduszko dziewczyny przeszyła fala boskiego majestatu. W jednej chwili światopogląd bezwzględnej, lecz na szczęście nie okrutnej zabójczyni zmienił się. Duszę wypełniła kontrastująca z dotychczasową profesją dobroć. Bezgraniczna dobroć. Niezamierzoną mocą aury wielkiego boga jakakolwiek neutralność względem zła czy dobra wyparowała. Niczym u paladyna, jej dotychczasową prawość uzupełniło wykiełkowane właśnie ewidentne dobro.

Gdy obaj bogowie zmienili się w śmiertelników, oczom elfki, a po chrząknięciu Asteriusza także i oczom Sawa, ukazali się dwaj odziani w białe togi wędrowcy.

Jeden z nich, wiekowy starzec o ciele doskonałego atlety, emanował mądrością i dobrocią. Spoglądając dłużej w jego duże błękitne oczy, miało się uczucie lotu w kosmos – ku gwiazdom. Przy braku koncentracji można było się w tym zatracić i odlecieć w podróż bez granic. Twarz ludzkiej postaci boga wyrażała też przekonanie, że wie on, co wydarzy się za moment.

Z postaci młodszego biła niezłomność. Ruchy miał stanowcze, choć sprężyste. Ułożenie jego togi było też iście wojskowe. Przypominała bardziej mundur wyjęty właśnie na paradę niż luźno założoną szatę sąsiada. Młoda twarz emanowała optymizmem i ciepłym uśmiechem.

Wprowadzenie zaczął właśnie on:

– „Jestem Gorlam, a to mój przyjaciel Asteriusz Wielki. Jesteśmy, jak już zauważyliście, pod postacią naszych pierwszych awatarów. W tym świecie istnieje coś lub ktoś, co ma dla nas wyjątkowe znaczenie”.

Przerwę w monologu wykorzystał Asteriusz:

– „Wiem, że nic nie wiecie, co mogłoby nam pomóc, ale wiem też, że zbliżycie się do tego. Z tego powodu będziemy wam towarzyszyć przez pewien czas. Jakieś pytania?”

Krasnoludzka odporność, a może kupiecki trening pozwolił przełamać onieśmielenie Sawowi.

– … Czy… czy chodzi o Kryształ Czasu?

– „Nie mieliśmy tego na myśli” – szybko wtrącił Gorlam. – „Nie pojawiliśmy się na tej planecie, by szukać Kryształu Czasu. O utrzymanie jego musielibyśmy walczyć do końca świata z nieskończonymi legionami demonów lub diabłów, z całymi panteonami bogów i to nie tylko z Ochrii. A może jeszcze nie wiadomo z czym silniejszym. Kocham walkę i znam bezgraniczną moc Kryształu Czasu, ale nawet dla Boga Wojen, Bitew czy Chwalebnych Czynów jest to po stokroć za dużo”.

– Ale… ale to nie do pojęcia. Każda istota pożąda tego. Moc, którą daje, pozwala być silniejszym od boga. A w rękach potężnego bóstwa daje to… władzę niewyobrażalną – prawie wykrzykując z pożądania, szybko wysłowił się krasnolud.

– „Przybyliśmy tu w sprawie, z powodu której Ochria może być starta z tego świata i wyczyszczona z wszelkich form egzystencji. Z powodu której nieskończona liczba bogów zastanawia się nad czymś, co nigdy by im nie przyszło do głowy. Nad niechybną, nieodwołalną i nieodległą w czasie zagładą. Zagładą, z którą wiąże się unicestwienie ich planów, światów, form egzystencji wraz z nieskończoną ilością istnień i ich dusz. Taki mały niebiański horror”.

Po krótkiej chwili ciszy, jak zwykle telepatycznie przekazując słowa obecnym, dodał:

– „Kryształ Czasu mógłby pozwolić podbić kilka światów egzystencji lub nawet wyczyścić z diabłów piekło. Ale może on nie dać wystarczającej mocy, by ocalić wszystkich bogów przed zagrożeniem, które właśnie zaistniało…” – Zmieniając wyraz twarzy na bardziej radosny dodał: – „Zajmijmy się jednak czymś milszym i przywróćmy do życia leżącego tu pechowca. Zobaczycie, że będzie to ciekawe doświadczenie”.

Sędziwa ręka Asteriusza powoli powędrowała w kierunku zwłok władcy nieistniejącego już zamku. Z rozpostartej dłoni na odległość pół metra rozeszła się poświata w kształcie niebiańskiej białej gwiazdy. Powiększając się, otoczyła ona skręcone ciało. Następnie z głośnym melodyjnym plaśnięciem wchłonęła się w nie, z lekkim chrzęstem prostując członki i kark. W miejscu, gdzie zamiast twarzy znajdowała się ciemna pustka, zeszła ciemność i pojawiły się oznaki życia.

– Wstań, tan Adalbercie. Odebrane jest ci przywrócone – z powagą pierwszy raz na głos powiedział Asteriusz.

Na ten dźwięk elfka zrobiła lekki krok w tył, a na jej ślicznej buźce pojawił się szczery rumieniec wstydu. Szeroko otwartymi oczyma spojrzała z lękiem w kierunku bogów.

Jakby za magiczną mocą słów książę, z początku niepewnie opierając się o ziemię, wstał. Na koniec wyprostował lekko głowę i rozejrzał się wkoło. Gdy jego myśli pojęły to, co wzrok spostrzegł, nastąpiła drastyczna zmiana na twarzy mężczyzny. Z wyniosłej pozy zniknęło dostojeństwo zastąpione rozpaczą. Oczy wędrowały od jednego do drugiego ciała gwardzistów, z każdym spojrzeniem potęgując przerażenie i coś jeszcze. Podnosząc dość piskliwy głos, zaczął krzyczeć:

– Tom, Edar, Maran, Wyrm, Larin… i wy wszyscy moi gwardziści, którzy tu leżycie – zawiodłem waaas. Mooojaaaa wina, żeście tu padli. Mój układ z kapłanami Seta was zabił. Wybaczcie…

Nim skończył, równocześnie w tym samym momencie wydarzyły się dwie rzeczy.

Z zamkniętymi z rozpaczy oczyma szybkim ruchem książę wyrwał niewidoczny pod ubraniem zakrzywiony sztylet i błyskawicznie wbił go sobie po rękojeść w serce.

W tej samej chwili jego zamek pojawił się z powrotem na miejscu. A poza wznieceniem drobnego pyłu sprawiał wrażenie, jakby nigdy nie zniknął.

Gdy pechowy książę, konając upadał na bruk dziedzińca, zdążył tylko dostrzec, że jego zamek ponownie zaczyna powoli znikać. Ostatecznie też przestał istnieć w tym miejscu i czasie, gdy trzy sekundy później dusza księcia Adalberta pękła.

– Onnnnn jessssst mmmmmóój. – Zza pleców bogów rozszedł się sykliwy dźwięk.

– Illllle rrazzzzzy zzzzzamierzacie go wsssssskrzeszać?

– A może z pięćdziesiąt… – z humorem wtrącił Gorlam.

– A może przez wieczność… – dodał Asteriusz.

– Mmmmmiał zzzzze mmnną uuuuukład – wysyczał awatar Seta.

– A tak w ogóle, to witaj, nasz nowy gospodarzu – zaczął Asteriusz. – Tak, przyznaję ci rację, że miałeś ciekawy układ, choć jak zwykle bezwzględnie go wykorzystałeś. Pechowiec nie wiedział, że przypadkowe zejście z tego świata wypełni umowę. Musiał być bardzo głupi albo ty masz wspaniałych kapłanów, że zgodził się na władzę i bogactwo za taki układ, w którym wszystko traci na twoją rzecz w momencie swojej śmierci.

– A więc już go nie wskrzesimy? – spytał Gorlam.

– Nie znoszę samobójców tak jak ty i tracą oni całą moją łaskę w momencie, gdy zaczynają myśleć o tym, a poza tym, jak wiesz, ich dusze w większości trafiają w ręce demonów, gdzie nie zaznają spokoju, dopóki nie pękną.

– Ja teżżżżż garrrrrdzę nimmmmmi. Ssssspotkamy się nnnnniebawemmmmm.

Chwilę później bogowie odczuli, że niewidzialny awatar Seta zdematerializował się i przeniósł do swych ulubionych otchłani.

Przejęci tym, co słyszeli, Saw i Hannah pytająco spojrzeli na awatarów.

Jak zwykle z humorem Gorlam rzekł:

– Dziś my idziemy za wami. Niech śmiertelni prowadzą bogów.

Z równym humorem odpowiedział Saw:

– O, żebyście tylko nie skończyli w krasnoludzkiej karczmie pod stołem…

Rozdział IV
Miejsce trzecie: KRĄG DRUIDÓW

Wokół szalała burza. Serie błyskawic w jednej chwili ukazywały się na tle niższych szczytów otaczających miasteczko. Dalekie, niebotycznie wyniosłe góry pojawiały się, gdy niebo rozświetlały najpotężniejsze z błyskawic. Płonące gdzieniegdzie na niskich zboczach drzewa lub fragmenty lasu znamionowały coś nienaturalnego. Wewnątrz kotliny nie spadła jeszcze żadna kropla.

– Zapomniałem, zapomniałem, zapomniałem! – Rozlegał się rozpaczliwy wrzask biegnącego przez wymarłe miasteczko kapłana. Brązowe jednolite szaty i niewidoczny dla oka symbol boga trzymany mocno lewą dłonią uniemożliwiały jakąkolwiek identyfikację jego religii.

– Zapomniałem, zapomniałem – krzyczał kapłan, biegnąc głównymi uliczkami w kierunku obrzeży miasta i zalesionych zboczy. Jego obleśnie tłuste ciało, podskakujący brzuch i kołyszący się na boki drugi podbródek utrudniały bieg. W jakiś niewyjaśniony sposób wkładał on wszystkie swoje siły zarówno w szybkość biegu, jak i w moc głosu. Wielkie i częste krople potu, spływające z łysej czaszki, zalewały usta, gdy kolejne razy krzyczał zapomniałem. Jego szaleńczego biegu i nieustającego zapomniałem nie spowalniały ostre krzewy porastające zbocza gór ani gęsty las, do którego wbiegł. Potężne cielsko spoconego tłuściocha niczym głaz taranowało zarośla i mniejsze drzewka.

Po kilkunastu minutach przedzierania się w karkołomnym biegu przez gęsty las, spanikowany kapłan znalazł się na skraju przepięknego gaju. Nie był to jego cel. Prawdopodobnie w swym szaleństwie biegłby dalej w siną dal i wołał swoje zapomniałem, zapomniałem, gdyby nie grupa stojących w kręgu na drodze dwudziestu brodatych starców w białych i zielonych szatach. Nie stali oni tu bezcelowo. Każdy z nich z rękoma założonymi na piersiach wyjątkowo uważnie obserwował kilkudziesięciu zbrojnych, zgromadzonych po drugiej stronie polany. Ci z kolei z równie dużą uwagą przyglądali się szermierczym popisom jednego z ich grona. On zaś, skupiony, w pięknym stylu demonstrował kunsztownie ornamentowanym mieczem serię zamaszystych cięć.

Nim doszło do staranowania druidów przez pędzącego klechę, jeden z nich gwałtownie odwrócił się. W jednym ręku trzymał wielką, sękatą, białą laskę, ale drugą dłonią schwycił kapłana za szaty na piersi. Czy to z powodu prędkości, czy zadziwiającej siły starca, podniósł on biegnącego do góry. Ten odruchowo w powietrzu nadal przebierał nogami, jakby wciąż pędził.

Z ust zrozpaczonego i zapłakanego kapłana po raz ostatni wydobył się krzyk:

– Zapominałem, zapomniałem cię…

Wyjątkowa siła tego głosu zagłuszyła wszystko i przeszła niczym potężny grzmot przez gaj. To ona właśnie zrobiła coś, co śmiertelnie przeraziło druidów i zmroziło krew w żyłach zbrojnych, którzy obserwowali ćwiczącego rycerza. On zaś, wybity z koncentracji, nie utrzymał w ręku swego oręża. Jego pokryty magicznymi runami miecz wyśliznął się z dłoni podczas kolejnego zamachu. Kontynuując niedokończony cios, poszybował długim łukiem akurat w kierunku środka gaju. Opadając na ziemię, przeciął na pół małą sadzonkę drzewka. Drzewka, z którego miało wyrosnąć najświętsze dla druidów Pradrzewo. Drzewka, które jako Drzewo Równowagi przez następne tysiące lat miało chronić Archipelag Centralny.

Burza minęła jak nożem uciął, a na planecie Ochrii właśnie została zachwiana równowaga… i to najpoważniej, jak to tylko możliwe.

Rozdział V
Miejsce trzecie: KONSEKWENCJE

– Młody tan Arkadianie, przygotuj swoich i stańcie do bitwy! – Ostre słowa przywódcy druidów wyrwały pechowego rycerza z odrętwienia.

Feralny rycerz, z początku wolnym i ostrożnym krokiem zaczął zbliżać się do miecza. Gdy go podniósł, pozostałych dziewiętnastu rycerzy bezwiednie wyciągnęło swoje ostrza z pochew. Chwilę potem wszyscy z nich zakładali bądź poprawiali wielkie rycerskie tarcze na lewym ramieniu. Dźwięk ocierającego się metalu stanowczo nie pasował teraz do otaczającej gaj ciszy.

Druidzi też nie próżnowali. Młodsi z nich, choć równie brodaci i odziani, okręgiem otoczyli swych przywódców. Sękate kostury schwycili oburącz, kierując ich końce w stronę grupy rycerzy. Bezgłośne hasła w krótkim czasie uaktywniały zaklęcia w magicznych drzewcach. Powoli każdy kostur zaczynał świecić zielonym lub żółtym światłem. Tylko artefakt głównego hierofanty, stojącego wewnątrz kręgu rozjaśnił się na karmazynowo.

Gruby kapłan, opuszczony właśnie na ziemię, z paniką zaczął zerkać na obydwie grupy. Tworzący krąg druidzi i dopasowujący jeszcze tylko hełmy rycerze jakby na coś czekali. Przerażona twarz kapłana, który zapomniał imienia swego boga, zaczęła się dodatkowo mocniej pocić. Małe, lekko skośne oczka ledwo widoczne pośród fałd tłuszczu jakby rozszerzyły się.

– Na miłość do mojego zapomnianego boga! Chyba się nawzajem nie pozarzynacie? – zdążył powiedzieć.

W tym samym momencie jeszcze przed chwilą czyste popołudniowe niebo nad głowami rycerzy rozwarło się z ogromnym hukiem. Kapłan zauważył, że usta każdego z druidów od pewnego czasu poruszały się. Zaskoczeni i chyba ogłuszeni rycerze zdążyli tylko spojrzeć w górę. Odruchowo przyklękając, jednocześnie szybkim ruchem unieśli ciężkie tarcze nad głowy, zasłaniając się nimi.

Następnym wydarzeniom towarzyszył rozdzierający zmysły huk. Jego wibracje przez moment wprawiły w drżenie zbrojnych. Nad ich głowami rozwarła się pionowo przestrzeń. Z otwartych wrót wylało się piekło i to niemal dosłownie.

Powstałe na prawie kilkanaście metrów przejście między wymiarami ukazało obcy pustynno-skalny świat. Wzbudzające trwogę, czerwono-czarne niebo podkreślało cienisty krajobraz żółtawego pustkowia. Z pęknięcia w przestrzeni wyskakiwały demony. Dwumetrowe, wielorękie humanoidy na zakończonych szponami nogach za wszelką cenę starały się przepchnąć do otwartego portalu. Ich czerwone, wyglądające na oślizgłe ciała, pokryte kostropatą skórą ocierały się w tłoku o siebie. Różnej długości ramiona zakończone długimi szponami lub dzierżące krótkie trójzęby o spiżowym kolorze unosiły się do góry, nie znajdując miejsca między stłoczonymi ciałami. Tylko łyse głowy, których wykrzywione twarze coś wrzeszczały, przypominały cokolwiek z człowieka. Aż po horyzont widać było morze nadciągających żołnierzy demonicznego legionu.

Już w chwili otwarcia szczeliny między światami kilkanaście demonów wypadło, zlatując na tarcze zasłaniających się rycerzy. Wypadłoby ich dużo więcej, gdyby nie ogromny demon, próbujący przepchnąć się przez trochę za małe dla niego przejście. Mimo że był kilkakrotnie większy od swoich pobratymców, to sama jego szerokość dwunastu ramion prawie całkowicie wypełniała przestrzeń wrót.

Z twarzy kapłana odpłynęła krew. W jednej chwili z pulchnego lica zniknęły kolory, poza bielą. Spowijające ciało przerażenie nie zatrzymywało tylko ruchu rozbieganych oczu, które nadzwyczaj szybko zerkały na przemian w trzy miejsca.

Obserwując druidów, kapłan zauważył, że został nadany sygnał do zamknięcia wrót, gdy tylko arcydemon wydostanie się z przejścia. Potem krótkie spojrzenie w górę potwierdziło jego przypuszczenie, ponieważ wielkiemu demonowi brakowało już tylko kilku sekund, by się uwolnić. Za to całkowicie zaskoczyła go sytuacja w trzecim miejscu, wśród rycerzy. Spadające z góry demony próbowały ustać na tarczach, ramionach lub hełmach zbrojnych. Ale jakaś siła ,odpychając je, nie pozwalała im na to. Wyraźnie było widać, że ich szpony muszą przebić nie tylko zbroje, ale i dziwne niewidzialne aury, w które musieli być spowici rycerze.

Widok ten uspokoił i wzmocnił serce kapłana. Z jeszcze odrętwiałych ust wymknęło się:

– A niech to – paladyni!

Działania wymienionych potwierdziły osąd kleryka. Zamaszyste cięcia z łatwością przecinały na pół lub w poprzek balansujące i ledwo utrzymujące równowagę mniejsze demony. Dodatkowo, żaden z nich nie wykazywał paraliżującego odrętwienia, które spowiło kapłana i z pewnością większość druidów. Walka z pierwszą falą demonów zdążyła się skończyć nim zaczęła się na dobre. Większość paladynów była już tylko zabrudzona kilkunastoma pustymi powłokami ciała, które pozostały po martwych wrogach. Kapłan przypomniał sobie, że demony praktycznie umrzeć mogą tylko w swych rodzimych światach. Dodatkowo brak powłoki cielesnej na wiele lat kompletnie deklasuje każdego z nich w ich dziwnej hierarchii.

Arcydemon Amonhar – pan i władca legendarnego 667 Legionu – zdążył się wydostać. Jego żółte ślepia szybko oceniły sytuację. Usatysfakcjonowany przeniknięciem do tego świata, pozwolił sobie na skok w miejsce, gdzie jeszcze niedawno znajdowało się przeklęte drzewko. Stabilizowało ono ten plan egzystencji, uniemożliwiając przedostanie się nań jemu podobnym. Teraz, gdy wrota się otwarły, musiał tylko odpowiednio szybko zapobiec ich zamknięciu. Milionowej hordzie wystarczyłoby zaledwie kilkanaście minut, by przelać się do Ochrii i rozpocząć inwazję na skalę całego globu. Jednak nagle coś go zabolało.

Tan Arkadian ciął raz po raz. Dziwna moc wypełniała jego ramię. Zdawał sobie sprawę, że gigantyczny demon nie zauważył go. Prawdopodobnie w swej pysze przeoczył pojedynczego wojownika, skupiając się na reszcie paladynów lub druidach. Młodzian wiedział, że ma tylko chwilę, nim demon go zabije. Musiał zrobić wszystko, co w jego mocy, by póki była szansa, maksymalnie naprawić swój błąd sprzed minuty. Przecież wszystko to wydarzyło się przez niego…

Kapłan zaczął inkantację. Nie pamiętał nawet jej nazwy. Kierowała nim zwykła intuicja. Był nieświadomy, że ogromna moc wypływa z jego zamkniętego w dłoni amuletu-symbolu. Zdawał sobie jednak sprawę, że musi to robić. Nie miał wyboru. Bezwiednie i czysto jego usta wypowiedziały potężne zaklęcie, kierując je ku pechowemu paladynowi. Gdy skończył, było już po wszystkim.

Tan Arkadian nie wierzył swoim oczom i czynom. Spotęgowane jakby dziwną, dodatkową mocą ciosy przechodziły przez arcydemona jak przez masło. Fakt, że zadał ich sporo, ale efekt był wprost niewiarygodny. Pan legionu właśnie padł martwy. Z jego ciała powoli pozostawała jedynie cieniutka skórna powłoka. Coś paladynowi musiało pomóc, gdyż nawet jego Święty Miecz Ewidentnego Dobra nie miał takiej mocy, by zabić tak wielkiego i potężnego demona. I to mniej niż dwudziestoma ciosami. Odruchowo zerknął na prawo. Jego koledzy i ich mistrzowie właśnie dobijali ostatnie mniejsze sługusy, które wydostały się po arcydemonie. Sama dziura między światami właśnie zasklepiała się. Stojący z lewej strony druidzi wyraźnie byli tym pochłonięci. A z tyłu?

Młody paladyn odwrócił się. Dość blisko niego stał gruby klecha. To ten właśnie, co swym donośnym i przejmującym zapomniałem wytrącił go z równowagi.

Lewa ręka, kurczowo ściskająca symbol, powoli, lekko rozluźniała się. Sama twarz kapłana zaczynała też odzyskiwać rumieńce.

– Pomogłem?! – spytał kleryk.

– …

– Nie wiedziałem, co czynię, ale czy to coś pomogło? – powtórzył.

Zaskoczony tan Arkadian po chwili odpowiedział:

– Nie wiem, jak to zrobiłeś, czcigodny kapłanie, ale na stos złamanych kopii, pomogłeś wyśmienicie. Jako paladyn znam się trochę na magii kapłańskiej, ale takiego zaklęcia jeszcze nie spotkałem. Pewnie i mój mistrz miałby problemy z jego identyfikacją. Najważniejsze, że było skuteczne. A i wybacz, żem się nie przedstawił. Zapraszam do naszego grona – zaraz to nadrobimy.

– Na las połamanych drzew, zaczekajcie! – Basowy i wyjątkowo mocny głos przywódcy druidów rozległ się z lewej strony.

– Nim zaczniecie marnować czas na czcze konwenanse, muszę wam powiedzieć, że go nie macie. No chyba, że jeszcze raz zamierzacie walczyć z kolejnym legionem demonów.

Wypowiedziane głośno słowa zwróciły uwagę wszystkich na polanie. Zaciekawieni druidzi i podekscytowani rycerze dość szybko dołączyli do stojących pośrodku.

Chwilę później ponownie odezwał się arcydruid.

Rozdział VI
Miejsce trzecie: NEMEZIS

– To, co się przed chwilą wydarzyło – zaczął hierofanta – zmienia historię tego planu egzystencji. Być może także oddziałuje już na tysiące innych światów. Kto wie, czy pod wpływem wiedzy, jaką wam przedstawię, sami się nie zmienicie. Zamieszani są w to bogowie i ich wybrańcy. Zaczęły też zachodzić drastyczne przeistoczenia w samym przeznaczeniu i to na ogromną skalę. – Wziąwszy głęboki oddech, kontynuował:

– Pod wpływem tego oto kapłana, który na dodatek zapomniał imienia swego boga…

– Ale imię swoje pamiętam – przerwał tłusty kapłan. – Can – dla przyjaciół i wrogów.

Przerywając z kolei jemu, druid wtrącił:

– Albo mi dasz dokończyć, albo…

– Oczywiście, mów dalej – szybko dodał Can.

– Obecny tu klecha – złośliwie kontynuował arcydruid – nie wie, że dokonał czegoś niemożliwego. Sobie tylko znanymi metodami doprowadził do przypadku, który nie powinien się wydarzyć. Nie wiem jak, ale to za sprawą twoją lub twego zapomnianego boga ten oto młody pechowiec upuścił miecz, który przeciął najważniejsze życie tej planety – Drzewo Równowagi.

Słuchający druidzi i paladyni posmutnieli. Większość z nich zaczęła spoglądać z opuszczonymi oczyma pod nogi, czując że zawiedli.

– Drzewo Równowagi – to zarazem mistyczne miejsce, najstarsza z roślin i istota, która łączy się z każdym przejawem egzystencji tej planety. Niezliczone i niewidoczne bez pomocy magii korzenie docierają do wszelkich miejsc. Tam, gdzie stykają się różne światy egzystencji, jest ich najwięcej. My, najstarsi z druidów, stojąc obok pnia, jesteśmy w stanie odczuć wszelkie naruszenia równowagi i skierować tam nasze działania.

Wzrok słuchających mimowolnie powędrował ku resztkom ściętej łodyżki, która właśnie rozsypywała się w proch. Mimo to nie umknęło ich uwadze ani jedno słowo mówcy.

– Drzewo jako roślina może rosnąć prawie w nieskończoność. Niestety, im większe jest, tym bardziej przykuwa uwagę wrogów równowagi. Demony, mastugi i wiele innych istot tylko czekają, by je zniszczyć. Gdyby im się to udało, mogłyby bezkarnie przedostawać się do tego świata, szerząc zniszczenie i swe prawa. Bez Drzewa Równowagi my, druidzi, jesteśmy jak ślepi i głusi wojownicy podczas bitwy z najgorszym z wrogów.

Arcydruid wziął ciężki oddech i kontynuował:

– Raz na jakiś czas, z reguły wyjątkowo odległy, roślina ta wymaga odnowy. Wtedy to powstaje młoda sadzonka, w którą przelewane są moce Drzewa Równowagi, przez co zyskuje ona jego wszelkie zdolności. Na koniec tego procesu stare obumiera, a nowe, niepozorne, bardzo powoli rozrasta się w innym miejscu. Jest wtedy względnie bezpieczne. Tak było i tu. Od kilkuset lat powolutku i spokojnie rosło pod naszym czujnym okiem. Niepozorne z wyglądu, roztaczało nad okolicą szczególny parasol ochronny. Wszystko, co znajdowało się blisko jego pnia, nawet tak małego jak łodyżka sadzonki, było zasłonięte przed tymi, co wykrywają naruszenie równowagi. W takich bezpiecznych miejscach lubią się spotykać nacje czy istoty wywołujące samą swą obecnością poważne zachwianie równowagi, ponieważ nie są tu zagrożone wykryciem i unicestwieniem. Niedawno gościliśmy jeden z odłamów najbardziej radykalnych czarnoksiężników, a dziś was – uczestników wielkiego zlotu paladynów Ochrii. A wiem doskonale, że gdybyście się spotykali gdzieś indziej, to pewnie już byście mieli na karku krucjatę czarnych rycerzy czy inne ewidentnie złe istoty.

Po paladynach przeszedł szmer zrozumienia.

– Drzewa Równowagi, nawet pod postacią sadzonki, nie można zniszczyć. Potrafi oprzeć się wszystkiemu, co normalny lub boski świat wymyślił. Wyjątkiem jest tylko broń, która została stworzona do tego właśnie celu. Nie jestem znawcą waszych zwyczajów, ale to właśnie taka broń musiała je przeciąć – zgadzasz się ze mną, młody paladynie?

Skonfundowany tan Arkadian po chwili odpowiedział:

– Masz całkowitą rację, czcigodny kleryku. Jest tu nas dokładnie dwudziestu paladynów. Spotykamy się na takim zlocie raz na około 10 lat. Każdy archipelag jest reprezentowany przez dwóch z nas – ustępującego Wielkiego Mistrza Paladynów danego Archipelagu i przygotowującego się do zastąpienia go ucznia. Aby każdy z nas mógł tu być – musiał uprzednio zdobyć broń, o której mówisz – to Miecze Ewidentnego Dobra, i my je posiadamy.

Tym razem szmer niedowierzania przeszedł przez druidów. Większość z nich nawet nie wyobrażała sobie, jak bardzo niszczycielska siła przeciwko złu spoczywała w pochwach rycerzy. Prawdopodobnie bez niczyjej pomocy dziś sami mogliby pokonać cały legion demonów.

Po dłuższej chwili ciszy znowu odezwał się druid:

– To my otworzyliśmy bramę do czekającego tylko na to świata demonów. Uczynkiem tym wyrównaliśmy równowagę wokół tego miejsca i daliśmy nam trochę czasu do działania. Ale i on powoli się kończy. Niedługo jednak demony same zaczną otwierać portale i potem wszyscy będziemy już martwi. Kolejne otwarcie bramy na długo nie pomoże…

To, że druidzi byli odpowiedzialni za pojawienie się demonów, zaskoczyło paladynów. Widząc to, główny hierofanta po chwili zastanowienia dodał:

– Tam, gdzie istnieje równowaga, istnieje życie i różnorodność. Pod tym względem nasze drogi zawsze się rozchodziły. My uważamy, że musi istnieć równowaga pomiędzy siłami zła i dobra, pomiędzy porządkiem i chaosem. Wy, paladyni, uważacie, że wyplenienie wszelkiego zła i zaprowadzenie porządku jest najważniejsze dla waszych ras. Szkoliliście się do tego latami, pewnie uczyniliście wiele ślubów czy innych honorowych gestów. Jednak tym razem znaleźliśmy się po tej samej stronie barykady. Gdy zniknęła osłona Drzewa Równowagi, wasze nagromadzenie niszczycielskiej mocy dobra zostanie bezwzględnie zauważone. Niejedno złe bóstwo wyśle swoje siły, niejedna horda demonów będzie miała pretekst, by tu uderzyć. A oni nie spoczną, dopóki was i nas nie zgładzą.

Tym razem słowa te nie wywarły wrażenia na odzianych w zbroje uczestnikach rozmowy. Wyglądali tak, jakby ktoś powtarzał im to codziennie. Lekko zmieszany druid ciągnął dalej:

– Podziwiam waszą silną wolę, choć dla nas to głupota. Jednak nawet, jeśli to przetrwacie i rozjedziecie się na swoje archipelagi, to sił zła nie będziecie w stanie sami bez nas powstrzymać. A my, członkowie Wewnętrznego Kręgu druidów całej Ochrii, bez względu na waszą decyzję jesteśmy już martwi.

Jeden z paladynów – czarnoskóry półolbrzym – odezwał się delikatnie:

– Nie chcemy was zostawiać. My czujemy nie mniejszą odpowiedzialność za to, co się tu zdarzyło. Ale czy nie ma szansy na naprawienie naszej winy? A i czy wy nie potrafilibyście uzdrowić drzewka? Przecież to tylko roślina, a nie ma większych specjalistów od roślin niż wy – druidzi.

– Bronie Ewidentności to nemezis dla ofiar niezgodnych z ich charakterem. Nie tylko uszkadzają mechanicznie, ale w rozcięciu pozostawiają przestrzeń własnego planu egzystencji. Z reguły wielce przeciwnego. Uniemożliwia to jakiekolwiek gojenie, zespolenie czy odbudowę uszkodzonego miejsca. Uniemożliwiają nawet przyszły kontakt – zarówno w sposób fizyczny, magiczny czy mistyczny – dosłownie każdy. Dlatego są tak potężne, a skutki ich użycia nieodwracalne.

Po tych słowach arcydruida wtrącił się tan Arkadian, nie dając za wygraną:

– A czy potężny astrolog nie może cofnąć czasu do momentu sprzed tej tragedii?

– Nie – odpowiedział przywódca druidów. – Dla każdej planety zniszczenie Drzewa Równowagi oznacza jedno – czas liczy się od tego momentu na nowo i nie można wrócić do żadnej chwili sprzed wydarzenia. Wszystko, co się cofnie, ugrzęźnie w pustce chaosu.

– Może jest jednak jakieś wyjście? – spróbował po raz ostatni tan Arkadian.

– Nie – odpowiedział stanowczo druid.

– Tak – w tym samym momencie wyszło z ust grubego kapłana.

Rozdział VII
Miejsce trzecie: MISJA

– Co to ma znaczyć?! – arcydruid silnym głosem wręcz huknął w stronę kleryka.

– Nie dosyć, że tak haniebnie zakłóciłeś losy tego świata, zapomniałeś wszystko o swym bogu, to na dodatek kwestionujesz pierwszy umysł spośród największych mędrców tej planety?!

Czy to bezwiednie, czy też przy pomocy ukrytych mocy, następne słowa spotęgował nagły podmuch wiatru, połączony z głośnym szumem uginanego nim lasu:

– Czemu ośmielasz się kłamać?!

Dziwna wewnętrzna moc kapłana albo może tylko jego silna wola przetrzymała ton głosu druida. Nie zwracając uwagi na wzmagający się wiatr, chłód górskiego powietrza i niepokojący szum drzew, kapłan, oblizawszy wargi, odpowiedział:

– Nadludzka moc boga, którego czuję w sobie, podpowiada mi rzeczy, których nie rozumiem. Wiem też, że pomogą one nam wyjść z tej sytuacji, ocalą mnie, Jego i ten świat. Pozwolisz, mój druidzi staruszku, że będę kontynuował. Może po tylu wiekach twój umysł nieco przygasł i zapomniałeś o czymś? Może warto wlać trochę świeżości w prastare próchno?

Sędziwa twarz arcydruida posiniała ze złości. W jednej chwili wiatr wzmógł się jeszcze bardziej, a na czystym dotąd niebie zaczęły pojawiać się ciemne, burzowe chmury. Inni druidzi też nie byli w stanie ukryć oburzenia.

– Nie ścierpię kolejnej urazy. Czy wiesz, że obraziłeś właśnie pierwszego arcydruida tej planety? Głównego hierofanta! Jeżeli to, co powiesz, nie przekona mnie – zginiesz tu, gdzie stoisz, spopielony przez sto gromów, które naraz w ciebie uderzą…

I tym razem kapłan nie pozwolił mu dokończyć:

– Zgoda, zgoda, ale oczywiście pod warunkiem, że jak wygram, zgolisz brodę i udasz się tam ze mną. To, co – układ, próchniaczku? Ja wierzę w swojego boga, a ty?

Oczy wszystkich spoczęły na sędziwym druidzie.

Wyprowadzony z równowagi, marzący tylko o pozbyciu się odszczepieńca i przywróceniu prestiżu, druid przytaknął. W tym momencie jego wielowiekowe doświadczenie nie podpowiadało mu, jak naprawić to, co się stało, cofnąć czas poniżej bariery czy w inny sposób odbudować Drzewo Równowagi. Mimo wszystko, jeżeli kapłan będzie miał rację, to wygra i on.

Oczekujący na słowa Cana druidzi i paladyni przybliżyli się zewsząd, tworząc szczelny krąg. Niektórzy nawet uklękli lub przyklękli. Niejeden z nich czuł, że po raz ostatni słucha tego szalonego kleryka. Wymieniony usiadł w kucki, poprawił zwalisty kałdun i zaczął mówić. Z góry widać było tylko jego łysą głowę. Wiatr i las ucichły…

– W pradawnych czasach, tak odległych, że nie pamiętają ich nawet najstarsi bogowie, mieszały się esencje świata. Wszystko, co istnieje, składa się z nich lub z ich pomieszanych form. Czyste esencje to tylko mityczne siły, które przenikają kosmos. W jednych miejscach jest ich więcej, w innych mniej. Tam, gdzie przenikają przez siebie, tworzą się formy czy istnienia niepodobne do innych. Ja mogę wymienić jedenaście esencji, aczkolwiek pewnie jest ich więcej. Choć długo można by o każdej opowiadać, my znamy je pod pewnymi znaczeniami. Są to: czas, świętość, nicość, nekromancja, żywioły, witalność, dobro, równowaga, zło, chaos i porządek.

Widać było po twarzach, że dla druidów jest to tylko powtórka szkolnej wiedzy. Miny rycerzy wyrażały coś zupełnie przeciwnego.

– Gdy dwie esencje się mieszają, powstaje byt. Każda esencja może mieszać się z inną lub z kilkoma naraz. Najbardziej jednak silne i trwałe są byty zrodzone przez dwie esencje w równych proporcjach. Weźmy na przykład demony, których powłoki zaśmiecają tę świętą polanę. Powstały one jako mieszanina esencji chaosu i zła. Jeżeli jednak ta sama esencja zła została zmieszana z esencją nekromancji, powstają złe martwiaki. Gdy zamiast nekromancji do zła wmieszałaby się równowaga, to uzyskamy istoty końca. Radzę wam ich nie przyzywać.

Kapłan nabrawszy powietrza kontynuował:

– Ponieważ jednak walczę o życie moje i mojego boga, to przejdę do rzeczy. Zniszczone Drzewo, choć dla mnie bardziej Drzewko Równowagi, to nic innego jak byt powstały z esencji równowagi i witalności. Nie zdziwiłbym się, gdyby zaniepokojony tym stanem niedługo i niedaleko stąd pojawił się jeden ze Strażników Równowagi. Może to będzie Strażnik Czasu, czyli twór esencji czasu i równowagi. Oczywiście zamiast niego może będzie to Strażnik Planów – byt powstały z esencji równowagi i porządku. To jednak jest mniej prawdopodobne.

W tym kulminacyjnym momencie uszy i oczy wszystkich na polanie plus kilka dodatkowych skierowały się dokładnie na niego.

– Intuicja, którą obdarza mnie me bóstwo, daje mi jasno do zrozumienia, że tylko w esencji równowagi jest ukryty sposób na uratowanie tego świata. I nie chodzi mi o wspomniane wcześniej istoty końca czy ich antagonistyczne, powstałe z esencji dobra, istoty początku. Nie chodzi mi też o czyste żywioły z domieszką esencji żywiołów. Chodzi mi o dwa inne byty esencji równowagi. Słowa, które brzmią przeze mnie, głoszą: Droga przez jeden z nich wiedzie do drugiego. A tylko ten ostatni może naprawdę pomóc.

– To niemożliwe, to nierealne, to absurdalne…! – naraz krzyknęło kilku druidów i paladynów, których wiedza objawiła tożsamość tych bytów.

Po plecach arcydruida przeszedł zimny dreszcz. Jego zaskoczona twarz wskazywała innym, że nad czymś intensywnie myśli. Jakby coś widział w przyszłości. W miarę przemyśleń pojawiały się na jego obliczu kolejne symptomy strachu.

Patrząc na to z nieukrywaną satysfakcją, kapłan kontynuował:

– Widzę, że w starym próchnie coś zakiełkowało – z uśmiechem na licach mówił dalej. – Czyżby też kilku z was domyśliło się, że tylko jeden z najbardziej tajemniczych bytów – istota powstała z równowagi i nicości – może tu pomóc? Ale odmianę tego bytu, o którą mi konkretnie chodzi, możecie spotkać na końcu innego bytu, który jest zarazem jej domem, przyjacielem i sługą. Bytu dość rzadkiego, ale jakże silnego – powstałego z esencji równowagi i chaosu.

Nastała dłuższa przerwa wypełniona ciszą, którą zakłócił arcydruid:

– A niech to, masz mnie i moją brodę.

Tan Arkadian nie wytrzymał. Jego zniecierpliwienie podzielało wielu zbrojnych:

– Powiedzcie wreszcie, o czym lub o kim mówicie?

Nim jednak ktokolwiek z obecnych zdążył odpowiedzieć, nagle na skraju polany pojawiło się czterech podróżnych. Dwoje ludzi, krasnolud i elfka. Tubalny głos jednego z nich – starca o dość rosłej posturze oznajmił:

– No cóż, drodzy zebrani, czyżbyście wszyscy nie zauważyli, że podjęliście decyzję o wyprawie w poszukiwaniu Bezimiennego – władcy Labiryntu Śmierci? A on znajduje się na końcu ostatniego poziomu tego Labiryntu. I myślę, że możemy wam w tym pomóc.

Nastała cisza.

W następnej chwili prawie równocześnie krasnolud szczerze zaśmiał się, kapłan podniósł wyjątkowo wysoko brwi, zaś stojący obok arcydruid – zemdlony osunął się na ziemię.

Tuż po tym, jak jego szczególny wzrok zdołał prześlizgnąć się przez obydwu ludzi, rozpoznając ich naturę…

Rozdział VIII
Miejsce trzecie: UKŁAD

Zbliżający się do druidów i paladynów Saw był w wyjątkowo dobrym humorze. Dzięki tak wspaniałemu towarzystwu bogów odbył właśnie najpiękniejszą podróż swego życia. Wyjątkowo też spodobały mu się zaskoczone miny postaci na polanie, gdy tak dobitnie pokazali im, że od pewnego czasu wszystko słyszeli.

W myśl jednak krasnoludzkiej modły, że „dobre wejście warto powtórzyć dwa razy”, Saw ze śmiechem powiedział:

– Nie ma to jak rozkosz podróży z bogami. Pokazujesz miejsce na horyzoncie i za chwilę cała grupa pojawia się tam, pokazujesz kolejne miejsce i znowu tam jesteście. Szukając was, w kilka minut przebyliśmy te wszystkie góry i doliny. W ciągu kilku chwil widziałem rozciągające się z kolejnych szczytów krajobrazy. Mówię wam, nie ma to jak podróż z tymi oto tu bogami.

Nim Gorlam i Asteriusz zareagowali, świat zawirował.

Prawie nikt z obecnych tu śmiertelników nigdy nie widział na oczy boga, a co dopiero dwóch naraz. Pewnie bardzo długo spojrzenia ich przewiercałyby na wskroś te ludzkie wcielenia, gdyby nie to, że stało się coś jeszcze bardziej zaskakującego…

Wszyscy nagle stracili grunt pod nogami. Skądinąd dość wielka polana oraz spora część przyległego lasu zaczęły zapadać się w jakąś wielką otchłań. Ziemia, korzenie, drzewa i kępy roślinności wraz ze wszystkimi obecnymi najpierw powoli, a potem przyspieszając, gwałtownie leciały w dół. Wyglądało, jakby spadali w jakąś otchłań bez dna we wnętrzu ziemi.

Górnicze przeszkolenie, tak powszechne u krasnoludów, pozwoliło Sawowi szybko zareagować. Już w pierwszej chwili, gdy tylko stracił grunt pod nogami, głośno krzyknął w stronę Asteriusza. Jego ręka mimowolnie powędrowała w kierunku najbliższych gór, a palec wskazujący wycelował w szczyt.

– Tam!

Jedno słowo, a jakże pomocne, uświadomiło bogu, co powinien zrobić. W tej samej sekundzie wszyscy obecni na byłej już polanie oraz dopiero co przybyli znaleźli się na oddalonym na horyzoncie szczycie. I to dosłownie.

Na wierzchołku skalnej grani, prawie dwa tysiące metrów powyżej poziomu morza znalazło naraz schronienie kilkadziesiąt postaci. Poza bogami i Sawem wszyscy wyglądali na wstrząśniętych, przestraszonych lub co najmniej zdezorientowanych. Żaden z rycerzy, o dziwo, nie stracił swojego ekwipunku. Oczy ich jednak z coraz większym niedowierzaniem i smutkiem kierowały się w stronę niedawnego miejsca pobytu.

Polana i otaczający ją las w zasadzie przestały istnieć. Nie dość, że zapadły się w kilkusetmetrowej średnicy ziemną dziurę bez dna, to jeszcze brzegi tej otchłani prawie momentalnie zbliżyły się do siebie. Wszystko, co znalazło się na dnie, zostało natychmiast zmiażdżone przez zwierające się skały. Nic żywego nie było w stanie przetrwać.

Jednakże nie to wywołało smutek czy łzy w oczach paladynów i druidów.

Przerwany nagłą śmiercią kwik dziesiątków paladyńskich koni pasących się wcześniej w pobliżu polany oraz jakże niesprawiedliwy los wielu czekających tam towarzyszy i giermków, których życie zostało tak gwałtownie zakończone, zmroziły umysły ocalałych.

– „Skąd ten kataklizm?” – Gorączkowo, w myślach zadawała sobie to pytanie większość z nich. Żaden jednak nie spodziewał się, że właśnie teraz trwa okrutna walka bogów. Walka o ich życie i dusze.

***

– „Bariera” – telepatycznie, choć głośno, niczym uderzenie młota w tarczę, przekazał Asteriuszowi Gorlam, co ten powinien uczynić. Nieco wyczerpany poprzednią, bądź co bądź masową przemianą, Bóg Przeznaczenia delikatnie podziękował skinieniem. W tym samym momencie wierzchołek góry wraz ze wszystkimi istotami znajdującymi się na nim został otoczony złocistą, aczkolwiek przezroczystą, aurą. W jednej chwili miejsce to zostało uświęcone i stało się enklawą Asteriusza. Gorlam też nie próżnował. Na dziesiątki metrów od jej granicy postawił setki swoich złotych rycerzy. Ich chwilowo niematerialne postacie pełniły wartę, czekając na każdego intruza, który zagroziłby enklawie.

***

Intruzem tym był jednak inny bóg. Jego to wola zniszczyła dawne miejsce kultu. Napastnik, szukając sposobu na zmiażdżenie wrogów, dopiero teraz zauważył, że podjął walkę z równymi sobie. Miał jednak szansę zaskoczyć ich i zniszczyć.

W jednej chwili, gdy tylko zlokalizował uciekinierów, rozerwał na strzępy górę, na której szczycie się znajdowali. Jakby od środka rozpękła się i eksplodowała. Odłamki wielkości wzgórz rozleciały się po okolicy, grzebiąc pod wielotonową skalną masą wszystko, na co spadły.

Kataklizm, który wywołał, ku jego niemałemu zdumieniu, jednak nie zabił intruzów. Mało tego, jakaś sfera ochroniła wierzchołek, przez co niczym w mydlanej bańce zawisł on w powietrzu. Nawet o metr nie opadł w dół, gdy pod nim zabrakło góry.

W tym samym czasie bezcielesne ciało boga przeszyły ostre niczym brzytwy miecze złocistych rycerzy. Nie mogło go to zabić, ale zaczęło sprawiać ból. Ostatnią decyzję pomogła mu podjąć dziwna lśniąca linia pentagramu, który zaczął samoczynnie rysować się wokół niego. Wiedział, że ma tylko chwilę. Mógł podjąć ostateczną walkę lub wezwać nieśmiertelnych sprzymierzeńców. Mógł też uciec, przenosząc się daleko stąd, udając, że nic takiego się nie wydarzyło. Pierwszego z przeciwników pewnie by pokonał, ale tego drugiego! Zdawał sobie sprawę, że uwięziony nie będzie mógł korzystać z wiary swych wyznawców.

Przerywając tworzenie prawie już ukończonego wulkanu pod wiszącym szczytem, Gotam-gor uciekł. Bezpieczny i z dala od wrogów szybko wytłumaczył sobie, że zrobił wszystko, co było możliwe w celu przywrócenia równowagi.

***

Asteriusz odezwał się w myślach do wszystkich:

– „Odszedł. Chwilowo jesteście bezpieczni. Wasz druidyczny bóg właśnie chciał wszystkich nas unicestwić. Aha, i nie patrzcie w dół. Pod nami jest czynny wulkan”.

Saw znowu zareagował jako pierwszy. Spoglądając na widoczny na horyzoncie górski szczyt zakończony łagodną polaną, powiedział:

– Tam!

I znowu uśmiech zawitał na jego twarzy, gdy zobaczył, że wszyscy, w tym nadal nieprzytomny arcydruid, bezpiecznie znaleźli się na niej.

Opuszczony wierzchołek góry, nadal jeszcze otoczony aurą boskiej enklawy, spadł z hukiem w sam środek wulkanu. Rozbryzgując magmę na boki, ugrzązł w jej gorącej masie. Żadna jednak kropla lawy nie przedostała się do środka. W takiej niezmienionej formie, niczym jakaś święta, pływająca wyspa, pozostał na kolejne millenia…

Rozdział IX
Miejsce trzecie: WIERZCHOŁEK

Saw z zachwytem spoglądał w dół. Pozycja na szczycie jednej z wyższych i bardziej stromych gór wzbudzała euforię. Letni pejzaż i dobra widoczność z tak wysoko położonego miejsca zapierały dech w piersiach. Zbocza w każdą ze stron opadały stromo. Kamienisty krajobraz poprzecinany był licznymi kępami górskich traw. Sama polana na szczycie była dość obszerna i płaska. Poza kamienistymi obrzeżami, górskie porosty na jej środku tworzyły nieskazitelny szarobłękitny dywan.

Krasnolud wiedział, że jakikolwiek nieostrożny ruch, potknięcie lub przechylenie mogłyby spowodować tragedię. Tylko wrodzona rasowa umiejętność zachowania równowagi pozwalała mu odważnie zerkać w prawie kilometrową przepaść. W płucach czuł wilgoć przezroczystych chmur, które z dołu były pewnie dużo lepiej widoczne.

Szeroko rozstawiwszy swe krótkie, acz mocarne nogi, oparł ręce na udach i westchnął. W tej wygodnej dla jego rasy pozycji mógłby pozostawać i przez pół dnia. Jednakże zachowanie pozostałych zaczęło coraz bardziej go bawić.

Rycerze, a właściwie ich odmiana zwana paladynami, byli w wyjątkowo komicznej pozycji. Z jednej strony nieodczuwający prawie strachu pogromcy wszystkiego, co przeklęte i złe, tu na szczycie góry gubili się w zachowaniu godności. Niby przypadkiem, ale bardzo powoli cała dwudziestka zbiła się w gromadę na samym środku. Nie panikując zerkali, jak zająć bezpieczne miejsce, by nieopatrznym krokiem nie poślizgnąć się na skałach. W końcu każdy z nich odziany był w pełną zbroję, wyposażoną w najbardziej typowe metalowe buty. Ich sztywne, blaszane podeszwy nadawały się świetnie do jazdy konnej. Nie lada wyzwanie stanowiło jednak kroczenie w nich po skalistym szczycie. Znalazłszy odpowiednie miejsce, starali się usiąść lub przyklęknąć. Wszyscy mieli też odkryte zasłony hełmów lub wręcz pozdejmowali je. Po ich zachowaniu nie widać było jednak, by którykolwiek z nich zaczął zastanawiać się nad zejściem ze szczytu…

Saw, widząc to, szturchnął lekko stojącą obok elfkę i cicho powiedział:

– Jeżeli nie zaczęli myśleć, jak stąd można zejść, to albo są głupi, albo za bardzo wierzą w bogów. Na jedno wychodzi. Ciekawe, jakie będą mieli miny, gdy w końcu pomyślą o opuszczeniu szczytu. Pewnie bez zbroi spróbują ostrożnie schodzić. Już to widzę: dwudziestu rycerzy w portkach pełznących przez kilometr w dół.

Druidzi zachowywali się zupełnie inaczej. Chodząc powoli w kółko po obrzeżach polany, z lękiem spoglądali w dół. Co chwila każdy z nich swym druidycznym kosturem delikatnie trącał jakiś większy kamień, sprawdzając, czy nie poleci niżej. Prawdopodobnie według nich takie osunięcie mogłoby spowodować lawinę, która być może zabrałaby ze sobą w dół część polany.

Elfka nie robiła sobie nic z wysokości. Wpatrzona w dwóch awatarów, przykucnęła blisko Sawa. Obok niej, cucony właśnie przez grubego kapłana arcydruid, powoli dochodził do siebie.

***

Asteriusz wnikliwie przyglądał się wszystkim przez kilka minut. Analizował w tym czasie ich historie, przeznaczenie i możliwości. Jednak nikt nie wyróżniał się tak jak paladyni. Nawet jako boga zaskoczyło go, że żaden z tych paladynów nie był tym, na kogo wyglądał. No prawie. Z tych dwudziestu wyglądających na ludzi, świętych rycerzy, tylko jeden był człowiekiem…

Kiedy poczuł się gotów, dał znać Gorlamowi. Następnie otaczając i ten szczyt kolejną enklawą, zaczął mówić. Głos, choć wielce wzniosły i donośny, nie wydostawał się poza brzegi enklawy.

– Czcigodni śmiertelni, którzy mnie słuchacie. Za chwilę ja, Asteriusz Wielki i ten oto Gorlam Waleczny przyjmiemy w gości innego boga. Pojawi się tu, by nam pomóc. Na ten czas przybierzemy nasze prawdziwe boskie formy. Nasze aury przenikną wasze ciała i oczy. Ci z was, którzy bezgranicznie nie wierzą w swojego boga, niech padną twarzą ku ziemi. Jeśli tego nie zrobicie, to nasza boskość przeniknie was i wbrew swej woli staniecie się naszymi fanatycznymi wyznawcami.

Poza tan Arkadianem każdy z młodych paladynów ukląkł i znacząco pochylił ku ziemi głowę. W odróżnieniu od elfki zrobił to też Saw. Chwilę potem Asteriusz kontynuował:

– Jak już się domyśliliście, jesteśmy bogami, których pośrednio ściągnął czyn jednego z was. Przybyliśmy tu w naszej najsilniejszej, a zarazem najdelikatniejszej formie. W formie pierwszych awatarów. Mamy jednak inną misję. Pozornie nie jest ona związana z wami, ale dla niej przeszliśmy przez bramy czasu i nagięliśmy jego prawa. Dla niej dziewięciu wielkich bogów dobrowolnie poświęciło się i zginęło, a razem z nimi miliardy dusz ich wyznawców…

Szmer niedowierzania przeszedł przez zebranych. Przez jednych przeszły nieprzyjemne dreszcze, zaś w umysłach innych pojawiły się wizje tego, że to oni mogli tak zginąć…

– To, co za chwilę powiem, niektórych zawiedzie w największą podróż życia. Wyruszy więcej was, ale pozostali nie mają szans przeżyć i zginą, choć wiem, że dobrowolnie. To, co tu się dalej wydarzy, poprowadzi nas do zmiany losu wszystkich światów i stanie się drogą ku wydarzeniom, które będą miały miejsce za dziewięć tysięcy lat. Rola, jaką odegracie w tym wszystkim, zadecyduje, czy wartości i osoby, które kochacie, będą istnieć też potem…

Intensywny zapach konwalii otoczył zebranych. Czując to, Asteriusz przerwał i powiedział:

– Witam cię, Graamie. My i ci śmiertelnicy potrzebujemy ciebie. Przybierz swe prawdziwe oblicze.

Złocistą enklawę otaczającą polanę przeniknęło coś. Szczyt pokrył się kwitnącymi konwaliami. Obecni poczuli się o wiele zdrowsi. Ich wszelkie rany i inne dolegliwości, również te związane z wiekiem, jakby przestały istnieć. Nawet lekko zdeptane trawy czy porosty odzyskały swój dawny kształt. Chwilę później Asteriusz i Gorlam przyjęli swe normalne ogromne rozmiary. Przed nimi zmaterializował się odziany w białą togę złotobrody grubas.

Nim rozpoczęła się rozmowa, każdy druid i paladyn nawet bez skupienia odczuł ogromne zachwianie równowagi. Trzech bogów naraz objawiło się w jednym miejscu.

Starzec wielkości olbrzyma, o długiej, zaplecionej brodzie i torsie jak u atlety pierwszy usiadł w powietrzu. I to dosłownie. Ciało Asteriusza w ten sposób wygodnie rozłożyło się i przyjęło pozycję osoby spoczywającej na tronie. Tylko tronu nie było, a postać znajdowała się kilka metrów od brzegów polany – nieruchomo w powietrzu. Pod bogiem widniała jedynie daleko w dole przepaść zbocza.

Także Gorlam i Graam przyjęli podobne pozycje. Każdy z innej strony szczytu. Pod nimi również znajdowała się przepastna pustka wzdłuż zbocza góry. Na koniec każdy z trzech bogów poprawił togę i naciągnął sznurowane sandały.

Nie przejmując się śmiertelnymi, Graam rozpoczął:

– Witaj, Asteriuszu i ty, Gorlamie. Widać, że wprowadziliście wśród nas, bogów wielkie poruszenie. Set głosi, że widział was, a z tego, co wiem, w tym świecie znajdują się wasi inni awatarzy. Być może nawet pierwsi – jak wytłumaczycie taki paradoks czasu?

– Mamy misję do spełnienia – wysforował się Gorlam. – Przybyliśmy z dalekiej przyszłości. W naszych czasach wykryliśmy i zgładziliśmy najpotężniejszego z zabójców bogów. Niestety, on w niepojęty sposób jakoś przetrwał. Jedyny ślad prowadzi tu, a jeżeli nic nie zrobimy, to za dziewięć tysięcy lat nam, wszystkim bogom i ich wyznawcom grozi unicestwienie. Z ogólnie znanych powodów anihilacja świata nie wchodzi w rachubę.

Równocześnie, choć z minimalnym opóźnieniem Asteriusz telepatycznie przesłał wszelkie obrazy i informacje związane z tym wydarzeniem. W umyśle Graama w jednej chwili znalazło się to wszystko, co od śmierci zabójcy bogów przeżył Asteriusz.

– Dziękuję ci, Gorlamie. Jak widać, obecne wydarzenia są ściśle powiązane ze sobą. Odpowiedź wiedzie was i tych śmiertelników do tego samego miejsca – do Labiryntu. A tam ani my, bogowie, ani oni, śmiertelni, nie poradzimy sobie jedni bez drugich…

– Dlaczego?

– Czemu?

– Jak to?

Jednocześnie wyrwało się krasnoludowi, tan Arkadianowi i nawet… Gorlamowi.

Nim jednak zapytany odezwał się, odpowiedzi zaczął udzielać gruby kapłan.

– Labirynt Śmierci jest bytem chaosu i równowagi, którą rządzi Bezimienny – byt zrodzony z esencji nicości i równowagi. Z tego powodu kontakt z bogami w Labiryncie jest prawie niemożliwy. Z drugiej strony bogowie są odcięci od swych wyznawców. Ich istnienie opiera się na nich. Aby tam istnieć, bóg musi mieć ze sobą wyznawcę. Żywego. Jeżeli on zginie – bóg stanie się niewolnikiem czy wręcz narzędziem w ręku Bezimiennego. Nie znam tak głupiego boga, który by podjął takie ryzyko.

– Drogi Canie – odpowiedział Asteriusz – my z Gorlamem śmiemy to zrobić. Po to przybyliśmy. Nawet nasze życie jest nic niewarte wobec odpowiedzialności, która na nas spoczywa. W Labiryncie jednak potrzebujemy też naszych wyznawców, gdyż stracimy nasze moce i możliwości. Czy któryś z tu obecnych paladynów ma chęć odwiedzić miejsce dla niego ostateczne? I przy tym do końca opiekować się swoim bezradnym bogiem? Przemyślcie to dobrze i pamiętajcie, dlaczego tu przybyliście. Przypomnij im, Gorlamie.

– Od niepamiętnych czasów co dziesięć lat przy Drzewie Równowagi paladyni Orchii spotykają się, by omówić sytuację na archipelagach. Zawsze pojawia się Wielki Mistrz i jego następca, choć nie zawsze uczeń. Podróż za każdym razem jest długa i niebezpieczna, ale wykorzystując drogi morskie, powietrzne, przez portale czy nawet kosztowne teleportacje niezmiennie gromadzicie się w komplecie. W ostateczności druidzi ściągają innego paladyna na miejsce wyjątkowego pechowca. Tym razem musicie też powrócić, więc mamy problem. Nieobecność na własnym archipelagu tak doświadczonych niszczycieli ewidentnego zła może przyczynić się do katastrofy, inwazji sił nieczystych czy nawet eksterminacji całych narodów. Graamie, myślę, że Asteriusz właśnie do pomocy w rozwiązaniu tego problemu ściągnął ciebie.

– Tak… – Cisza wśród zebranych zapowiedziała ostateczną decyzję. Wypowiadając to, Graam jednak wielce posmutniał. Kilku jego wyznawców nie było w stanie uwierzyć, by jeden z najbardziej miłych i wesołych bogów mógł być przygnębiony.

– Jesteście bardzo doświadczonymi paladynami. Wręcz legendami w swych stronach. Pamiętajcie tylko, że jedna na sto wypraw do Labiryntu Śmierci kończy się sukcesem, czyli wyjściem z niego. A i z tych grup nie przeżywa więcej niż jeden na dziesięciu uczestników. Wiele armii, plemion czy wręcz inwazji pochłonęły jego korytarze. W porównaniu z nimi jesteście pyłkiem. Asteriuszu, używając swej boskiej przepowiedni, powiedz im prawdę. Ilu z nich, podróżując z tobą powinno opuścić Labirynt żywych? Załóżmy, że ci wszyscy będą ci towarzyszyli.

– Tam, gdzie jest chaos, trudno określić przeznaczenie, a co dopiero przebić się przez miejsce, do którego nasza moc nie sięga. Nie byłbym jednak największym spośród znanych mi bogów astrologiem, gdybym nie znał odpowiedzi. Z tych śmiertelnych, co tutaj stoją, do Labiryntu Śmierci wejdzie ponad dwudziestu. Opuści go dwoje żywych i jeden martwy…

Nastała przygnębiająca cisza.

– Graamie – dodał Asteriusz – teraz twoja rola w tym, by nie zakłócić równowagi. Sam wiesz, co by spowodowała utrata naraz tylu rycerzy dobra…

– Znam sposób – nadal smutno powiedział Graam. – Wiąże się on z zakazanym na Ochrii druidycznym czarem, zwanym Zaklęciem wzajemnej równowagi. Niestety, chodzi mi o jego zakazaną antyczną wersję.

– Niiieee! – wrzasnął arcydruid. – Wszystko, tylko nie to! Nie pozwolę! – a opamiętawszy się, zakrył twarz rękoma i cicho dodał: – Przepraszam bogowie, ale jesteście dobrzy i kochani w swej naturze. To zaklęcie niszczy nie tylko życie, ale i dusze. To czysty niebyt. Jak możecie coś takiego sugerować? Błagam o miłosierdzie! Cofnijcie wyrok…

Większość zebranych zupełnie nie orientowała się, o czym mówi główny hierofanta, ale jego wzburzenie i odwaga względem bogów zaskoczyła wszystkich.

– Kiedy Gotam-gor otworzył pod wami czeluść, uratowałem was i wasze dusze. Od tamtej pory już byście nie istnieli. Dla sprawy, która zagraża wszystkim, zginęło już miliardy istot i nie wiadomo, ile razy więcej dusz. Paradoks czasu zaczął zmieniać historię świata. Dziewięciu wielkich bogów zrobiło coś, czego bóg zrobić nie może. Dobrowolnie poświęcili wszystko. W odróżnieniu od złych bogów my prosimy o ochotników. Nikogo do niczego nie zmuszamy. Graamie, proszę cię, dokończ…

Oczy tych, którzy nie kryli wzroku przed obliczami bogów, przeniosły się z Asteriusza na Graama.

– Może zacznijmy od początku. Nikt nie powinien posądzać nas o złe intencje. Ten oto Asteriusz Wielki jest Bogiem Czystego Dobra, Energii, Gwiazd, Światłości, Przeznaczenia i Orężnej Walki w Dobrej Sprawie. Młody Gorlam jest Bóstwem Rycerskiej Szlachetności, Odwagi, Pomocy, Nadziei i Bezwzględnej Walki z Wszelkimi Przejawami Czystego Zła czy Chaosu. Jak widać, w tym zwalczaniu zła są bardzo zgodni. Ja, Graam, jestem od życiodajnej energii, praw do wiecznego życia, wskrzeszeń i uzdrowień. Zwykle nie przepadam za martwiakami i jak je widzę, od razu eliminuję. Z oczywistych przyczyn jednak teraz daruję i nie unicestwię dwójki z was. Wilkołaka też tym razem przełknę…

Jak jeden mąż wszyscy śmiertelnicy zaczęli dyskretnie spoglądać po sobie. Nikt nie miał pojęcia, który z nich mógłby reprezentować tak niepożądane istoty. Druid, a może niedorzecznie któryś z paladynów? Tylko arcydruid i pozostali bogowie tym razem z uśmiechem zatrzymali tajemnicę dla siebie.

– Każdy, kto zginie w Labiryncie Śmierci, staje się po nieskończoność jego częścią, a zarazem sługą Bezimiennego. Dotyczy to zarówno śmiertelnych, jak i bogów. W tym świecie za naszą wolą silne dusze mogą być przywracane do swych ciał, co ogólnie znamy pod nazwą wskrzeszenia. W Labiryncie jest to praktycznie nierealne. Dusza pechowca automatycznie wraca do ciała, kiedy Labirynt lub jego władca postanawiają ich odrodzić. Mało tego, nawet zdezintegrowany wraca do postaci sprzed śmierci. Od tej pory jednak to tylko marionetka, choć z własną wolą i w dotychczasowej formie. To więzień i zarazem część składowa Labiryntu…

– W pradawnych, antycznych czasach – kontynuował – istniało jednak zaklęcie tak potężne, że zakazano jego używania we wszystkich organizacjach istot czarujących. My, bogowie, oczywiście znamy je. Myślę, że ten oto najznamienitszy druid mógłby nauczyć się go i użyć.

Po hierofancie przeszły dreszcze.

– Ta wersja czaru pozwala na ustanowienie równowagi między dwoma duszami, włączając i ich ciała. Niczym w jedności splatają się one, chroniąc wzajemnie swe egzystencje. Do czasu jednak. Gdy któraś z osób takiego duetu ginie, to zaklęcie przywraca równowagę. Żywy staje się martwym, a martwy żywym. Następuje zamiana ich ciał, dusz i stanów, w jakim się znajdowały. Oczywiście dotyczy to też miejsca. W wypadku tej antycznej wersji może ona działać bez względu na odległość i upływ czasu. Z powodu jej zakazanej części będzie działała poprzez granice innych planów egzystencji. Powinna wyrwać też duszę z Labiryntu Śmierci. Jak jednak znaleźć śmiałków do tego czynu? Gorlamie, myślę, że teraz twoja rola.

– Proszę każdego z was z osobna o udział w tej wyprawie. Nie będziemy kusili nagrodami, ponieważ i tak je otrzymacie od nas bez względu na decyzje. Idąc z nami, wejdziecie w miejsce, gdzie tylko najlepiej wyszkoleni mają szansę przetrwać. Przeżyjecie przygody, o których wasze rody będą opowiadały przez wieki. I tylko wy, śmiertelni, swymi czynami możecie zmieniać przeznaczenie. Tym razem nie chodzi o walkę ze złem. Jak już wiecie, w tym miejscu, nawet pokonane, zawsze się odrodzi. Niszczenie go tam jest bezsensowne, choć z naszego punktu widzenia teoretycznie obowiązkowe. Kiedy już to wszystko jest jasne, czekamy na ochotników. Oczywiście Asteriusz pewnie zna przyszłość, więc nie ociągajcie się z decyzją. Ach, i dobrze by było, byście decydując, przedstawili się.

– Czy możemy się naradzić? – spytał tan Arkadian.

– Oczywiście, nawet wam to ułatwimy i na moment znikniemy.

Naraz awatarzy stali się niewidzialni. Ośmieleni tym paladyni wstali i zaczęli intensywnie dyskutować. W odróżnieniu od nich druidzi w małych grupkach wymieniali pojedyncze spostrzeżenia. Całość nie trwała jednak dłużej niż minutę. Znowu część paladynów uklękła, a najbardziej pechowy spośród nich podniósł rękę. Natychmiast też pojawili się awatarzy.

– O, bogowie – rozpoczął tan Arkadian – każdy z nas marzy, by udać się z wami gdziekolwiek. Szczególnie że większość z nas oddaje cześć akurat któremuś z was. Nawet nasze zobowiązanie wobec druidów powiązane jest także z głębinami tego Labiryntu. Jak z pewnością wiecie, jesteśmy winni im sadzonkę Drzewa Życia. Aby nie naruszyć obowiązków względem archipelagów ustaliliśmy, że tylko uczniowie pójdą z wami. Mistrzowie zakonów powrócą na swoje archipelagi. Tam też zaczną szkolić nowych następców, tak jakby żaden z nas miał nigdy nie powrócić. Pięciu mistrzów dla bezpieczeństwa zdecydowało się jeszcze odprowadzić grupę do wrót Labiryntu. Nikt z nas nie chce Zaklęcia wzajemnej równowagi. Nie moglibyśmy znieść czyjegokolwiek poświęcenia w naszej sprawie.

– Odnośnie równowagi sił dobra i zła na archipelagach, nie wy tutaj decydujecie, na szczęście – wtrącił się Graam. – Druidzi sami postanowią o waszym losie. Niech każdy ochotnik wymieni swoje imię i archipelag, który reprezentuje. Jeżeli taka będzie wola równowagi, któryś z druidów ogłosi to i stworzy z nim parę. Nie będzie przymusu. Jest tylko decyzja śmiertelnika. Oni wiedzą, że jeżeli zgłoszą się, a ich paladyn zginie – to spotka ich los gorszy od śmierci. Dodatkowo każdy z druidów wie, że ten gest względem dobra naruszy równowagę i kiedyś wszyscy druidzi Ochrii za to zapłacą…

Nastała zupełna cisza. Nawet górski wiatr jakby przestał smagać ten szczyt.

Z grupy wystąpił pierwszy rycerz. Poza standardowym mieczem i tarczą na plecach umocowane miał dwa bojowe buzdygany – wekiery. Jedna z nich świeciła żywym srebrem.

– Na imię mi tan Uramis Adasin. Pochodzę z podziemnych i umarłych krain Archipelagu Północno-Zachodniego. Zaklinam was jednak, druidzi. Nie warto dla nas poświęcać waszego cennego życia. Przetrwam bez zaklęcia – zaufajcie mi.

– Nie tobie o tym decydować – powiedział, wstając z ziemi arcydruid. – Wiem, kim jesteś, acz tajemnicą dla mnie będzie zawsze, co ty tu robisz. Czy poza mną jest ktoś chętny??!!

– Ojcze – odezwał się jeden z równie sędziwych, jak arcydruid kleryków. – Nie wolno ci być częścią tego zaklęcia. Razem przeżyliśmy kilka wieków i to upoważnia mnie do tego, bym cię zastąpił. Tan Uramisie – moja decyzja jest nieodwołalna. Liczę, że dotrzymasz słowa i przetrwasz.

– Synu, ranisz me serce. Jak znam cię, to nie zmienisz zdania. Tan Uramisie – przypilnuję, byś ostatecznie nie zginął w Labiryncie. Kto następny?

Tym razem z grupy wyszedł rosły paladyn z hełmem na głowie i dodatkowym dwuręcznym toporem na plecach. Gdy już wszyscy byli gotowi go wysłuchać, powolnym ruchem zdjął hełm. A w zasadzie zdjęła. Kaskada rudych włosów spadła na zbroję. Wielu westchnęło. Choć nie wiadomo, czy na widok jej barbarzyńskiej urody, czy też rosłej jak na kobietę postury.

– Zwą mnie tan Irmin Calather. Na mym pełnym gigantów i lodowców Północnym Archipelagu znana jestem jednak bardziej jako Stalowa Dziewica.

Tym razem zdecydował się najwyższy i zarazem najmłodszy druid.

– Pani, pozwól, że zaklęcie pozna nas bliżej. Z chęcią kiedyś wysłucham o twych sławnych losach. Zadbaj, Pani, byśmy przeżyli do tego czasu.

Irmin wymownie uśmiechnęła się. Gdyby był to inny czas i inne miejsce, gest ten mógłby coś sugerować.

Następny paladyn był chyba najniższy z towarzystwa. Bardzo ostrożnie wyszedł z grona innych. Dodatkowo przez plecy przewieszone miał dwa wschodnie miecze. Gdy jednak zdjął zdobiony purpurową kitą hełm, ukazała się bezwłosa głowa. Skośne oczy o czerwonych źrenicach oraz tatuaże zamiast brwi pokazywały istotę, której orientalny wygląd mieszał się z domieszką innej rasy. Nie od razu wszyscy jednak rozpoznali, że i ten paladyn jest kobietą.

– Jestem tan Sunin Eminao. Witam w imieniu wulkanicznych i warstwowych krain Archipelagu Północno-Wschodniego. Czcigodni druidzi, pamiętajcie, że wasze poświęcenie wzmocni pośrednio zarówno chaotycznych, jak i złych bogów. Nie oczekujemy aż takiej ofiary.

Arcydruid przyjrzał się jej, po czym rozpoznawszy jej naturę i rasę, bezwiednie wzdrygnął się. Przez chwilę zastanowił się nawet, czy nie zareagować. Jednak to było pokojowe spotkanie, więc zrezygnował.

Tym razem wystąpił jeden ze starszych druidów. Chyba też coś wiedział na jej temat. Nie mówił nic. Po prostu podszedł, ukłonił się i odszedł na miejsce.

Dumnym krokiem wyszedł kolejny paladyn. Wyróżniała go platynowobiała zbroja w błękitne ornamenty w kształcie łusek. Na plecach spoczywał ciężki szlapar. Bardzo rzadka broń, wyglądająca jak szabla o falistym ostrzu.

– Ja, tan Onid Rahgreb, przybywam z pełnego złotych wież, podziemnych traktów i miast w chmurach Archipelagu Wschodniego. Przyjacielem na wieki będzie ten, kto mnie wybierze.

Lekko utykający starszy druid wystąpił w jego kierunku.

– Zawsze brakowało mi dobrych przyjaciół. Na starość będzie jak znalazł. Mam nadzieję, że tak oczywista potrójna tajemnica zetknie nas ze sobą żywych lub martwych.

Tan Onid lekko się zmieszał. Widząc to, największy posturą z młodych paladynów wysunął się naprzód, przesuwając przy tym lekko ręką poprzednika ku innym. Gdy zdjął hełm, ukazała się hebanowa skóra i rysy twarzy charakterystyczne dla półolbrzyma. W lewym ręku, mimo tarczy, trzymał trzy potężne oszczepy.

– My witać was – zaczął. – My, tan Imar ab Gonzeibi ek Tifra. Nasz Południowo-Wschodni normalny. Dużo piasku, świątyń, wojen i fanatyzmu. Nam łatwo przeżyć.

Druid, który dla niego wystąpił, zachowywał się dziwnie. Pochylił głowę przed półolbrzymem, po czym powtórzył to, patrząc w inne miejsce tuż obok. Tylko jak zwykle arcydruid i bogowie zachowali kamienny uśmiech.

Szóstym paladynem był niemłody już grubas o rosłej posturze i szerokich ramionach. Gdy zdjął hełm, zebrani ujrzeli jego oliwkową skórę i srebrną brodę. Dodatkowo wzdłuż pleców zwisał mu potężny, srebrny lub posrebrzany młot.

– Jestem tan Vercyn El Anen, zwany Żmijem. Pozdrawiam wszystkich w imieniu kryształowych miast i pustynnych piasków Archipelagu Południowego. O bogowie, czy i mnie przyjmiecie?

– Dla nas też to zaszczyt witać tak ważną osobistość w tym gronie. Warto byś przetrwał.

Na te słowa dwóch naraz druidów wystąpiło. Spojrzeli jednak na siebie, po czym ten o krótszym kosturze i brodzie cofnął się.

– Cieszy mnie, tan Vercynie, że nawet bogowie pokładają w tobie zaufanie. Przy takiej gwarancji niech i ja w ciebie uwierzę.

Gdy druid i paladyn cofnęli się, wystąpił kolejny. Jego czarną zbroję zdobiło wiele srebrnych ornamentów, zaś zamiast kolczugi przyodziany był w gęste, chyba niedźwiedzie futro. Jako jedyny nie nosił dodatkowej broni oprócz miecza. Rolę tę pełniła z pewnością pięciokątna tarcza, której zaostrzony dół…

– Dość tego! – nagle krzyknął. – Nie traćmy czasu na umizgi. Ja, tan Kaldahar gwarantuję, że działanie jest ważniejsze od konwenansów. Inaczej bym tego nie przeżył.

– Znam wasz Południowo-Zachodni Archipelag – odezwał się jeden z druidów. – Założę się z tobą, że nie przetrwasz Labiryntu.

– Przyjmuję zakład. Ustal cenę. Jeżeli przetrwałem w krainach wiecznych mgieł i mokradeł pełnych gigantycznych pijawek, hord wilkołaków czy wędrujących wiedźmich miast, to nie straszny mi Labirynt.

– To dobrze, żeś taki odważny. Jeśli przegrasz zakład, to wrócisz do Labiryntu i uratujesz mnie. Za to ja decyduję się być twoim partnerem.

Po Kaldaharze i kilku innych przeszedł wyraźny dreszcz.

Przedostatnim śmiałkiem był najefektowniej odziany paladyn, w pozłacanej zbroi i dodatkowo z długim rapierem przy boku.

– Ja, książę Abuk van Intanic, zwycięzca niezliczonych turniejów i gonitw, witam w imieniu Archipelagu Zachodniego. Niech nasze arystokratyczne maniery oraz piękna muzyka umilą pobyt w tym ciasnym i zatęchłym miejscu, jakim musi być Labirynt. Nie mogę się doczekać, kiedy wrócę pełen chwały i skarbów. Uprzedzam, że przoduję nie tylko jako rycerz.

Po jego wystąpieniu zabrakło jednak chętnych. Po minucie ciszy w końcu wystąpił druid, który podniósł się już wcześniej, gdy przedstawiał się tan Vercyn El Anen, zwany Żmijem. Nie robił jednak popisów oratorskich. Ręką wskazał na księcia, potem na siebie, a następnie z posępną raczej miną lekko ukłonił się arcydruidowi.

– Został ostatni – odezwał się nagle, choć spokojnie Asteriusz.

Tan Arkadian wysunął się ze spuszczoną głową. Pechowy paladyn nie za bardzo wyróżniał się wśród zgromadzonych. Dla niektórych jednak aż za bardzo. Tylko bogowie i arcydruid wiedzieli, że z całej dwudziestki opancerzonych postaci tylko on naprawdę był tu człowiekiem. Po ostatnich wydarzeniach był jednak smutny. Z niepokojem też powiedział:

– Tan Arkadian, sługa waszego przeznaczenia i tego tu Asteriusza. Jestem tutejszy. Oczywiście to znaczy, że reprezentuję Archipelag Centralny. Nie mamy tu nic poza ogromnym imperium naszych gadzich przyjaciół reptillionów i oczywiście tego tu znanego Labiryntu Śmierci. Czcigodni, nie ja jestem jednak ostatnim. Mamy tu kogoś, kto każdego dnia w swej krainie jest tak mężny jak dziesięciu z nas.

Z grupy wysunął się wysoki i nienaturalnie rosły w ramionach młodzieniec. Miał łysą głowę, zaś rysy jego twarzy były niby ludzkie, ale z drugiej strony było w nich coś innego. Policzki i czoło zdobiły jaskrawe, faliste tatuaże. Pancerz też dość źle na nim leżał. Na plecach miał aż dwie duże kusze, u pasa z tyłu osiem małych kołczanów na bełty i dwa długie miecze.

– Jestem tan Kemot ot Hebel. Faktycznie, Archipelag Pajęczy to kraina przeklętych miejsc, niebywale inteligentnych pajęczaków i źródło wszelkich inwazji. Wszechobecne pajęczyny łączą wyspy, tworząc śmiertelne pułapki dla żeglarzy. Nawet moja ojczyzna znajduje się na wyspie zawieszonej w pajęczynie. Codzienna walka z wrogami bardzo szybko czyni z nas doświadczonych starców lub kaleki, tak jak mnie.

Oczy wszystkich zwróciły się na niego. Większość nic dziwnego nie dostrzegła. Tylko wcześniej wspomniana czwórka zauważyła kalectwo i ze współczuciem pokiwała głowami.

– Kto ochroni mego championa, tan Kemota? – spytał Gorlam.

– Ja – odpowiedział jeden z druidów. – Też jestem z tego sławnego archipelagu. Labirynt przy nim jest jak jedna z miliona jego wysp… To, co powiedziałeś, to tylko ziarenko piasku w morzu niebezpieczeństw, które napotyka się tam na każdym kroku. Pochodzący stamtąd od urodzenia się z nimi stykają. Jeżeli przetrwałeś tam, może przetrwasz i tu… Niech przeznaczenie nas chroni.

– A więc został nasz pechowiec tan Arkadian – z uśmiechem zaczął Graam. – Ktoś się odważy?

Z niewiadomych przyczyn wszyscy niezadeklarowani druidzi wystąpili. Jak jeden mąż, każdy postanowił związać się z nim.

Arcydruid pokiwał głową. Wskazując na jednego z podopiecznych powiedział:

– Markusie, ty też wśród nas jesteś pechowcem. Może to zagwarantuje wam przetrwanie.

– Uf – wtrącił się Saw. – Jak już mamy tak interesującą konwersację za sobą, to może znajdźmy wreszcie to wejście do Labiryntu. Nie mogę się doczekać, co tam zastanę. Sami wiecie, jak krasnoludy przepadają za podziemiami. Nawet tak strasznymi.

– Bez mojej wiedzy daleko też nie zajdziecie. Więc zapraszam – lekko wtrącił gruby Can. Po chwili dodał:

– Sądząc po minie, elfka pójdzie tam, gdzie jej bóg. A ty, starobrody arcydruidku? Coś słyszałem, że masz przypilnować tana Uramisa? Czyżby słowa na wiatr?

– Tak, idę – odpowiedział hierofanta. – Powiedz mi jednak, co mam zrobić, byś przestał być złośliwy?

Nie było mu dane usłyszeć odpowiedzi, ponieważ odezwał się Graam:

– Niepołączeni zaklęciem druidzi zostaną tu. Będą do końca pilnowali swoich kolegów związanych magią. Do środka boskiej enklawy nic śmiertelnego nie dostanie się, ale nie możemy przewidzieć, co wymyślą inni bogowie. Lepiej być przygotowanym. Pięciu mistrzów paladyńskich zaraz zostanie teleportowanych przeze mnie do domów. Pozostali seniorzy wrócą tam, gdy odprowadzą grupę. Czy są jakieś pytania?

Jeden z druidów odważył się:

– Panie, na imię mi Martin. Znam się trochę na otwieraniu zamków. Czy mógłbym towarzyszyć arcydruidowi? Mogę się przydać. Proszę…

– Jeśli taka jest twoja wola – ze smutkiem odpowiedział Asteriusz. – Was, złodziei, zawsze ciągnie do skarbów. A ty, arcydruidzie, czy jesteś gotowy do nauczenia się rzadkiego Zaklęcia wzajemnej równowagi i to w wersji antycznej i zakazanej zarazem?

Pogodzony z losem arcydruid odpowiedział:

– Nie, panie. Nie musisz mnie go uczyć. Znam to zaklęcie.

Chwilę później dziesięciu młodych paladynów zostało nim powiązanych ze swoimi druidycznymi odpowiednikami. Tuż po ostatniej litanii słów zniecierpliwiony Saw odezwał się:

– Tu na szczycie straciłem orientację. O, bogowie, proszę, przenieście nas w pobliże wrót. Odzwyczaiłem się od długich spacerów…

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...