Muszę wyznać, że podchodziłem do ekranizacji „Hobbita” dosyć sceptycznie, zwłaszcza gdy usłyszałem, że z niezbyt potężnej objętościowo książki, Peter Jackson zapragnął uczynić filmową trylogię, nie ustępującą długością ekranizacji „Władcy Pierścieni”. W końcu, jakby nie patrzeć, opowieść o „Wojnie o Pierścień” liczy ponad siedem razy więcej stron od poprzednika. Nie lada wyzwanie stanęło zatem przed wspomnianym wyżej reżyserem: jak wykonać to tak, by widz znający twórczość Tolkiena nie wyszedł z kina z wrażeniem zmarnowanego czasu i pieniążków. O dziwo – udało się, i to jeszcze jak!
Główna w tym zasługa scenariusza – dobrze napisanego i uzupełnionego względem książkowego oryginału. W zasadzie śledzimy trzy wątki, wedle których podąża fabuła filmu. Pierwszym i w zasadzie najważniejszym jest „właściwa” przygoda Bilba, związana z „questem” krasnoludów: dotarciem do Ereboru, Samotnej Góry – dawniej potężnego królestwa dzieci Durina, zaś w czasie opowieści Bilba – ruiny zamieszkałej przez smoka Smauga.
Kolejny wątek dotyczy wzmiankowanego jedynie w książkowym oryginale zagrożenia ze strony Czarnoksiężnika z Dol Guldur, pradawnego zamczyska na południowych kresach Mrocznej Puszczy. To zarazem powód do ukazania zebrania Białej Rady, w której skład wchodzą znane z poprzednich filmów Jacksona tuzy Śródziemia – Elrond, Galadriela, Gandalf oraz Saruman – jeszcze nie skorumpowany przez siły Ciemności.
Trzeci z głównych elementów fabuły to luźna wariacja konsekwencji wynikających z próby odzyskania Morii przez Throra, dziadka Thorina Dębowej Tarczy, w formie wyrażającej się poprzez nienawiść wodza orków – Azoga – do rodu królewskiego Ereboru. Z powieści „Hobbit” wiemy o nim jedynie tyle, że jest tym goblinem, który zabił Throra. Z innych źródeł można wyczytać, iż zginął 150 lat przed wydarzeniami z książki, a jego synem miał być Bolg, ork, który odegrał pewną rolę w późniejszym etapie przygody Bilba. W filmie Azog Plugawiec wciąż żyje i pragnie, z wzajemnością zresztą, ukatrupić Thorina, co dla filmowców było dobrym pretekstem do ukazania kilku świetnie zrealizowanych scen starć orków z krasnoludami.
Wszystkie wyżej wymienione wątki ładnie łączą się w zgrabną całość, dopełniając znaną z książki historię przygody Bilba Bagginsa i dając w sumie niezły materiał na „nową” trylogię, stającą się dzięki temu istnym „prequelem” tej „starej”. Było to zresztą nieskrywanym zamiarem Petera Jacksona. Ostateczny efekt, oczywiście, dopiero przed nami, ale start wypadł dobrze i nie ma się wrażenia, że sfilmowana historia jest nadmiernie rozciągnięta, przegadana i, jak twierdzą niektórzy z "zachodnich" recenzentów, ma miejscami ponoć „zwalniać”. Co to, to nie – akcja toczy się zgrabnie do przodu, owszem nie pędzi tak, jak to miało miejsce w nierozszerzonej wersji „Drużyny Pierścienia”, gdzie wiele scen, ze względu na objętość oryginału, siłą rzeczy przycięto. Tutaj efekt jest odwrotny, rozmiar przedsięwzięcia pozwolił na rozbudowę filmu i wzbogacił pod wieloma względami pierwotną opowieść.
No dobrze – scenariusz, scenariuszem – ale czym byłaby kolejna wyprawa do Śródziemia bez tak dobrze zapadających w pamięć plenerów, bez tych wszystkich szczegółów, które uprzednio tworzyły ułudę świata przedstawionego na srebrnym ekranie? Pod tymi względami również jest lepiej niż dobrze. W czasie podróży drużyny zobaczymy niejedną godną malowidła scenę. Czy to otwierającą film sekwencję prezentującą Erebor i Dal w chwili swej świetności, czy dobrze nam znane zielone połacie Shire i malownicze pejzaże doliny Rivendell. To, oczywiście, nie wszystko co dane będzie widzowi ujrzeć. W sumie wystarczy jedno zdanie, by określić te wizualne cuda – pejzaże są po prostu przepiękne, a Śródziemie dzięki nim znów jest tak fantastyczne jak dawniej. Animacje komputerowe, co zrozumiałe, wypadają lepiej, niż w starszej o dziesięć lat trylogii. Choć widać, iż to w dalszym ciągu efekt CGI, to niemniej udanie budują wrażenie rzeczywistej obecności przedstawionych na ekranie magicznych stworzeń, pokroju wargów, trolli (tak, nie zabrakło sceny z trollami!) czy też orłów, za animację których graficy powinni dostać medal, a może nawet ze dwa.
Ach, tych zachwytów już powinno być dość jak na recenzję jednego filmu, ale przecież kadzenia „Hobbitowi” nie mogę już teraz zakończyć, szczególnie, że pora na ocenę gry aktorów. Jednym słowem: jest dobra. Odtwórca roli Bilba Bagginsa – Martin Freeman – wykreował bohatera, który dla mnie już jest TYM właściwym Bilbem, tak jak w moich oczach (przykład może nie najlepszy, ale z miejsca przyszedł mi do głowy), Robert Downey Jr. JEST Tonym Starkiem. Freeman wpasował się idealnie w książkowy wizerunek hobbita, ożywiając go na potrzeby filmu. Widać jego zagubienie w tym wszystkim, co mu przyniósł los w postaci Gandalfa. Zmaga się w Bilbie natura domatora – Bagginsa – który już ma to, co mu potrzebne, z tą żyłką krwi Tuków, która kusi, by porzucić znane pielesze i poczuć smak „Przygody”. I to tej pisanej przez duże „P”. Nie zdradzę żadnej tajemnicy, jeśli wyjawię, że krew „Tuków” wzięła w końcu górę, bo inaczej nie byłoby filmu. Niemniej w ciągu zaprezentowanej na ekranie historii Bilbo nie raz zatęskni (jak w książce) za swoją norką i, za co chwała scenarzystom, okaże to nie tylko w myślach. Zresztą motyw zagubienia Bilba łączy się zgrabnie z innym, z próbą zdobycia akceptacji ze strony krasnoludów, zwłaszcza jednego – przywódcy drużyny, Thorina Dębowej Tarczy.
Jego kreacja w wykonaniu Richarda Armitage'a odbiega od wizerunku postaci z książki, zdecydowanie na plus. Tam był uwielbiającym oficjalne przemowy, dumnym dziedzicem królestwa Samotnej Góry. Tutaj w słowach jest bardziej konkretny, nie owija w bawełnę, z oryginału pozostała mu zaś duma. Widać po jego zachowaniu, czynach, że jest nade wszystko prawdziwym przywódcą, bohaterem, za którym inni ruszyliby w tak szaloną wyprawę, jak ta w celu przegonienia Smauga z Ereboru. Głęboki, wręcz władczy głos aktora idealnie wpisuje się w filmową wizję postaci Thorina Dębowej Tarczy.
Gandalf to w dalszym ciągu dobra gra aktorska Iana McKellena. Pozostałe postacie z drużyny nie zostały „zindywidualizowane” tak mocno, jak wspomniana wcześniej dwójka. Są to dosyć jednowymiarowe role, nieodbiegające w tym zanadto od papierowych pierwowzorów, ograniczające się w głównej mierze do różnic w wyglądzie i powierzchownym zachowaniu poszczególnych bohaterów. Bombur jest poczciwym grubasem, który – jak w książce – jest stereotypowym obżartusem, w zasadzie tylko „żre” i ma z tego niezły ubaw. Fili i Kili to nieprzejmujące się za bardzo konwenansami, młode i dzielne krasnoludy; Dwalin jest wytatuowanym, gburowatym osiłkiem, a jego starszy brat Balin to krasnoludzki mędrzec. Innych postaci z drużyny w zasadzie nie zapamiętałem, zlewały się ze sobą w gromadę towarzyszy Thorina. Choć nie powiem, były momenty, gdy ta drużyna okazywała, że ma w sobie coś więcej, coś co ich łączy i nadaje wagę podróży do Ereboru – tęsknotę za utraconym domem i poczucie straty, braku miejsca w świecie. To uczucie motywuje i pcha drużynę, pomimo wszelkich trudności, wciąż do przodu.
"Hobbit” Jacksona balansuje pomiędzy powagą i patetycznością „Władcy Pierścieni”, a pewną infantylnością oryginału (która też pod koniec znikała ze stron książki). Widać, że ten film może sobie pozwolić na więcej „luzu ” niż poprzednik – przyśpiewki krasnoludów, trolle rozwodzące się nad sposobem przyprawienia schwytanych jeńców, a także zabawna kreacja Radagasta Burego – dobrze współgra z tym, co ważniejsze i poważniejsze w tej opowieści. Bo w końcu nienawiść Azoga do Thorina nie jest niczym zabawnym, tak samo jak los zgotowany przez Smauga Ereborowi i jaki Śródziemiu za kilkadziesiąt lat zgotuje Czarnoksiężnik.
Film urzekł mnie już od pierwszych scen, od widoku Ereboru w zmierzchu jego potęgi, a im głębiej wciągałem się w opowieść, tym bardziej docierało do mnie, że trafiłem praktycznie na ideał kina przygodowego w klimacie fantasy. Jest tu wiele zapadających w pamięć scen, masa dobrego aktorstwa (pojedynek na zagadki pomiędzy Bilbem i Gollumem), a wszystko to podane w fantastycznej oprawie wizualnej, z muzyką wspaniale budującą atmosferę w czasie seansu. Powrót do Śródziemia udał się tak, jak uprzednio – dziesięć lat temu. A pomyśleć, że najciekawsze dopiero przed nami, podróż Bilba dopiero się zaczęła, zaś na jej finał przyjdzie widzom jeszcze trochę poczekać.
Komentarze
(No i jest Kili <3)
Dodaj komentarz