"W pewnej norze ziemnej mieszkał sobie pewien hobbit."
Tym zdaniem rozpoczęła się moja kilkunastoletnia już przygoda z fantastyką. Nie mogło być bardziej sztampowo – klasyk był moją pierwszą książką (w zasadzie jeszcze bajką) z gatunku i wciągnął mnie w świat fantasy jeszcze głębiej.
Pomimo upływu lat, monumentalnej ekranizacji "Władcy Pierścieni" i dogłębnych analiz, ożywionych dyskusji i krótkiego epizodu z quenyą (z której do dziś nie znam ani jednego słówka) oraz wyśmiewania niektórych aspektów świata i pomysłów imć Tolkiena, świat Śródziemia towarzyszy mi w zasadzie od zawsze. Nietrudno więc mnie chyba zrozumieć, że czem prędzej, miast na pasterkę, pocwałowałem na premierę pierwszej z trzech (sic!) części ekranizacji "Hobbita", ponownie autorstwa nieocenionego Petera Jacksona.
Mimo pełnej sali, mimo gadających dzieciaków, które chyba nie nadążały za napisami albo może nie łapały tych przemyconych cichcem przez reżysera subtelnych nawiązań do jego "Martwicy Mózgu" i związanej z nią absurdalnej groteski, bawiłem się wyśmienicie.
"Niezwykła Podróż" dała mi dokładnie to, czego po niej oczekiwałem, a nawet więcej. Obiecano nam pełnoprawną ekranizację bajki dla dzieci umiejscowioną gdzieś pomiędzy klimatem książki a filmowym "Władcą Pierścieni" i nie zostaliśmy zawiedzeni. W przeciwieństwie do "Władcy..." w "Hobbicie" znacznie więcej jest humoru, dobrej zabawy i zapierających dech w piersiach scen akcji, niż w niekiedy bardzo mrocznej trylogii o Jedynym Pierścieniu. Mimo bycia pierwszą częścią "nowej trylogii" (a wiemy z doświadczenia, że nowe trylogie mają tendencję do psucia wrażeń po poprzednich), "Niezwykła Podróż" w doskonały sposób uzupełnia świat Śródziemia, opowiada o przeszłości swoich bohaterów i wprowadza nowych, równie barwnych co starzy. Przyjemnie oglądać na ekranie odmłodzonego Gandalfa i Bilba oraz dobrego Sarumana, który jest zwyczajnie negatywny, nie negatywny-zły. Jednak ani Bilbo, ani Gandalf, ani Elrond, ani Saruman, ani nawet Galadriela nie grają w tym filmie pierwszych skrzypiec. Te zdecydowanie należą do krasnoludów.
Krasnoludy Jacksona, oprócz bycia do bólu tolkienowskimi, są stereotypem na dwóch (bardzo krótkich) nogach. Kreacja radosnej trzynastki, znanej jak dotąd tylko z książkowych kart, jest genialna – to żrący mięso, przerzucający się obelgami, bijący się po łbach twardzi faceci, każdy z własnym zestawem zalet i przywar, oraz zarostem, który powinien mieć własne imię i pancerz (jedna broda zresztą ma własny pancerz, więc twórcy zadbali i o to). Każdy widz szybko się pogubi w ich imionach i będzie mu ciężko dopasować, który jest który, ale to nie przeszkadza – to banda, która nie może być rozważana osobno, ale jako jedna Kompania, Kompania Thorina Dębowej Tarczy.
Perypetie owej wesołej kompanii (obowiązkowo zaopatrzonej w maga i włamywacza) mają miejsce wśród cudownej scenografii, wspaniałych zdjęć i jeszcze lepszej charakteryzacji. Technologia posunęła się do przodu – i widać to w "Hobbicie". Scena z zagadkami jest majstersztykiem samym w sobie, zaś walki wyreżyserowane są w niesamowity, przykuwający oko sposób. Oczywiście widać czasami te okropne "3d moments" (byłem na seansie 2d), ale pomijając je, wszystko w "Hobbicie" jest cudowne, bajkowe i niesamowite. Nie spodziewałem się, że będę z takimi emocjami śledził bitwę z zastępami goblińskiego króla i oglądał pościg wargów za krasnoludami na równinach przed Rivendell.
Dodatkowym atutem jest rewelacyjna ścieżka dźwiękowa, stworzona przez Howarda Shore’a. Muzyka po raz kolejny wpisuje się w epikę ujętą w filmie i sprawdza doskonale poza nim – Shore wykonał kawał dobrej roboty, połączonej z tą we "Władcy Pierścieni". Szczerze mówiąc, nie widzę w roli autora ścieżki dźwiękowej nikogo innego.
W obsadzie filmu widać sporo znajomych nazwisk, ale siłą rzeczy, przewija się kilka nowych. Pogodny Martin Freeman został dobrany do roli hobbita perfekcyjnie – zakłopotany wyraz twarzy i gra podobna do tej w "Autostopem przez Galaktykę" sprawdziły się tutaj rewelacyjnie. Wraca Ian McKellen, który bawi się doskonale, grając pykającego fajkę, robiącego wszystko po swojemu czarodzieja. Jedyna postać, o której nie wiem, co myśleć, to Thorin – moim zdaniem był trochę zbyt mroczny i zbyt negatywny względem literackiego pierwowzoru. Książkowy Thorin staje się taki dopiero pod koniec, przed Bitwą Pięciu Armii. Ten filmowy jest taki od początku i średnio mi się to podobało – potrzeba było dodatkowej sceny, żeby przekonać widza do głównego bohatera i było to równie atrakcyjne wizualnie, co niepotrzebne.
Czytelniku, jeśliś fanem Tolkiena, idź na "Hobbita". Jeśliś nie fanem Tolkiena, też idź na "Hobbita". Będziesz się bawił może trochę słabiej, ale wciąż na tyle dobrze, żeby być zadowolonym z wydanego na bilet pieniążka. Wiem, że ja jestem.
Komentarze
Cytat
Zabawne, ale ja odniosłem zupełnie inne wrażenie, co do postaci Thorina Dębowej Tarczy. Film dosyć dobrze motywował jego "ponurość", pokazując gorycz wygnańca, której źródłem jest zarówno strata ojczyzny - Samotnej Góry - uniemożliwiającą mu także odszukanie dla siebie nowego miejsca, które mógłby nazwać ze spokojem domem; jak i obojętność innych, czy to dawnych sojuszników, czy też krewniaków - wobec losu Ereboru. Owszem, odbiega to od kreacji książkowej, dla mnie jednak na plus, bo wzbogaca bohatera o coś więcej, niż tylko książkową dostojność. Której i tak mu zresztą w filmie nie brak. A scena o której piszesz, że jest tylko "atrakcyjna wizualnie", pełni jeszcze jedną rolę w fabule, mianowicie "instaluje" do historii Azoga. Buduje ten cały kontekst wzajemnej nienawiści pomiędzy nim, a Thorinem.
Dodaj komentarz