Przyznam otwarcie, że informacja o planach stworzenia prequela „Coś”, legendarnego filmu Johna Carpentera, zmroziła mi krew w żyłach. Primo, jakiekolwiek dotykanie tematu dzieła tak wiekopomnego traktuje z marszu jako herezje i nieufnie patrzę na ręce chciwych reżyserów oraz plastikowych gwiazdeczek, które mogą sprofanować mój obiekt kultu swoimi brudnymi paluchami. Secudno, moloch hollywoodzkiego przemysłu filmowego, który stopniowo odgrzebuje znane marki, aby potem je bezlitośnie wydoić (3D, green screen, CGI, PG-13 i tego typu szajs trawiący współczesną kinematografię), przeraża mnie bardziej niż niejeden horror. Tertio, dzisiejsza forma kina grozy, opierającego się na wyświechtanym schemacie – kilkuminutowa cisza, raptowne wyskoczenie psychopaty/kosmity/zombie, który rzuca się na zaskoczonego bohatera z nierozłącznym wrzaskiem i pianą na ustach. Flaki latają wszędzie, krew leje się hektolitrami, a widzowie podskakują na siedzeniach. Najważniejsze, aby było głośno, efektownie i szokująco. Zero kreatywności, kompletny brak wyrafinowania ani sekundy refleksji. Nuda, nuda, nuda...
Dzieło Carpentera opierało się na zupełnie innych fundamentach. „Coś” rozkręcał się bardzo leniwe, wręcz sielsko i stopniowo przytłaczał widza ciężką atmosferą (stacja polarna na kompletnym odludziu – żerowanie na skrytych klaustrofobicznych lękach)
Tutaj zagrożenie nie było namacalne, nie afiszowało się – istota, z którą musieli zmierzyć się bohaterowie była czymś w rodzaju insekta, potrafiącego przybrać dowolną postać i perfekcyjne naśladować zachowanie swojej poprzedniej ofiary. Przeciwnik był też diabelnie inteligentny i umiejętnie wykorzystywał swoje talenty do nakręcania spirali paranoi (nasilanie konfliktów, podkładanie obciążających poszlak, wzajemne obrzucanie oskarżeniami, idealne przecinanie nici zaufania pomiędzy postaciami). Widz kompletnie nieświadomie sam zaczął oddychać tym dusznym klimatem i odczuwać strach, jaki doznawali bohaterowie. Zagrożenie czające się praktycznie na każdym rogu, brak możliwości ucieczki ani wezwania pomocy, nasilające się zmęczenie psycho-fizyczne czy coraz większą psychozę (nikomu nie można wierzyć – nawet dobry przyjaciel może być potencjalnym wrogiem). Na dodatek całość została podlana minimalistyczną, ale sugestywną oprawą muzyczną geniusza Ennio Morricone.
Według mnie tutaj leżał strach, to dlatego doznawaliśmy podczas seansu gęsiej skórki i nieprzyjemnego uczucia, że ktoś nas obserwuje. Nie w wyniku typowych scen grozy (choć te były znakomite, genialne efekty specjalne), ale tej charakterystycznej aury niepewności.
Czy prequel powtórzy ten wyczyn? Przekonamy się już 14 października, a tymczasem zapraszam do obejrzenia oficjalnego zwiastuna, który znajdziecie poniżej.
Opis dystrybutora:
„Paleontolog Kate Lloyd, która przybyła na Antarktykę biorąc udział w wyprawie życia, dołącza do ekipy norweskich naukowców, którzy natknęli się na statek kosmiczny obcych. Wkrótce dziewczyna odkrywa organizm, który wydaje się być martwy od lat. Okazuje się jednak, że to coś właśnie budzi się do życia. Prosty eksperyment uwalnia obcego z jego lodowej pułapki.”
Trzeba przyznać, że wygląda to lepiej niż się spodziewałem. Trudno oceniać cokolwiek po pierwszym zwiastunie, niemniej cząstka tego gęstego klimatu była wyczuwalna. Jeżeli dodać do tego, że twórcy zarzekają się, iż starali się uniknąć epatowaniem CGI, a położyli nacisk na klasyczną animatronikę, charakteryzację i scenografię, to jestem skłonny dać temu filmowi pewien kredyt zaufania. W końcu „X-Men: Pierwsza Klasa” pokazał, że można tworzyć prequele, które nie przynoszą ujmy renomowanej marce.
Komentarze
Dodaj komentarz