Trzecia część sagi Dana Simmonsa nosi tytuł podobny, acz inny do swoich poprzedniczek. „Endymion”, wydawać by się mogło, został nazwany po hyperiońskim mieście, ale treść sugeruje coś zupełnie innego. Po raz drugi nawołuję do porzucenia lektury tejże recenzji w tym miejscu, jeśli nie znamy poprzednich części. Chociaż staram się pisać ją bez zdradzania zbędnych szczegółów, trudno jednak ominąć fakty, które dla miłośnika serii są oczywiste. Odsyłam tedy do recenzji książki „Hyperion”, pierwszej z cyklu o Chyżwarze.
Trzeci raz spoglądając na opasłe tomiszcze wydawnictwa MAG, odnoszę wrażenie, że wszystkie znane mi okładki były projektowane według tego samego klucza, a z całą pewnością przez tego samego artystę. Kolorystyka obwoluty zmieniła się i zamiast brudnej ochry i czerni mamy enigmatyczną zieleń, okalającą zamkniętą w jakimś rodzaju kapsuły postać. Tradycyjnie już, znaczenie okładki trafi do nas gdzieś w połowie lektury, a symbolika będzie zwodzić nas na manowce.
Właściwie na ostatnich stronicach „Upadku Hyperiona” przyszłość została nakreślona w sposób trudny do przewidzenia, a jednocześnie optymistyczny i konkretny. Kontynuacja opowieści o Pielgrzymach byłaby zbędnym przedłużaniem kwadrylogii – świadom tego autor przenosi nas w przyszłość, do świata, który otrząsnął się po Upadku Hegemonii i ostatecznym pokonaniu TechnoCentrum. Okazuje się jednak, że do zupełnej szczęśliwości brakuje światu całkiem sporo – w końcu Ta, Która Naucza, córka Brawne Lamii i cybryda dopiero ma nadejść. Nad kosmosem panuje natomiast porównywalna z Hegemonią organizacja o nieco innych założeniach niż liberalna wolność Sieci – kościół katolicki oraz jego zbrojne ramię, Pax. Tak czy inaczej, lądujemy, razem z bohaterem, wychowanym na zakazanych teraz Pieśniach, na niezbyt groźnym już Hyperionie… Prawie niegroźnym, bo nie wiem, czy pamiętacie, ale kwestia Chyżwara wcale nie została rozwiązana tak definitywnie, jak czytelnik chciałby. Wokół nakreślonych przeze mnie wydarzeń, kręcić będzie się akcja tejże powieści.
Fabułę opowiada pierwszoosobowy narrator, pisana z perspektywy czasu przez samego Raula Endymiona. Prowadzona, podobnie jak w „Upadku Hyperiona”, podwójna narracja, przeskakująca pomiędzy dwoma splatającymi się wątkami, wypada bardzo dobrze, autor mądrze dobiera chwilę na przeskok. W ten sposób możemy śledzić wydarzenia obu stron, aż do punktu kulminacyjnego pozostając w napięciu.
Z perspektywy czytelnika, kosmos zrobił potężny krok w tył. Odarci z wygody transmiterów ludzie, w porównaniu z życiem w Sieci, kłębią się teraz w czymś, co można nazwać technologicznymi i ideologicznymi Ciemnymi Wiekami. Tym razem to nie cień zagrożenia towarzyszy nam podczas lektury, ale ogromny, dystopiczny mrok, ogarniający małą wysepkę nadziei – naszych bohaterów. Niestety, w moim odczuciu sama książka na tym traci. Bohaterowie często zdają się być sami przeciw wszystkim, a ich perypetie zbliżają akcję do klasycznych lektur przygodowych. Nieraz przychodził mi na myśl Sienkiewicz z jego „W pustyni i w puszczy”, choć w uszach miłośnika fantastyki naukowej musi to brzmieć naprawdę okropnie. Co ciekawe, liczne w poprzednich tomach odwołania do poezji Keatsa są tu prawie nieobecne. Rośnie natomiast rola nawiązań do teilhardowskiej mistyki i ogólnych wstawek filozoficzno-teologicznych, które zdają się bardziej pasować do tematu niż poprzednio. Mimo wszystko, jest to książka o mesjaszu i jego apostołach, ale tym razem akcja ogranicza się do sensacyjno-przygodowej ucieczki z Nazaretu, więc podczas lektury może nas dopaść znużenie schematem.
Podsumowując – dla fana serii pozycja obowiązkowa, która na nowo wplata nas w świat posthegemoniczny. Kto pragnie rozwiązania, nie znajdzie go jednak – "Endymion" jest do tej pory jedynym tomem serii, w którym nie ma odpowiedzi – są tylko kolejne pytania. Ci, którzy szukają po prostu dobrej prozy, mogą czuć się usatysfakcjonowani – to nadal niezły kawałek s-f, szczególnie gdy przychodzi rozgryzać katolicką galaktykę, ale brakuje polotu, który cechował poprzednie części. Ostatecznie, uznaję to cegłowate tomiszcze za warte przeczytania, ponieważ blisko 800 stron można pochłonąć w kilka wieczorów, usprawiedliwiając niedoróbki tym, że warto zobaczyć „co dalej”. Tym jednak, którzy byli zniechęceni już „Upadkiem…”, polecam pozostawienie „Endymiona” w spokoju księgarnianej półki. Dla nich, zamiast solidnej siódemki, musiałbym wystawić najwyżej średnią szóstkę.
Dziękujemy wydawnictwu MAG za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz