Stałym czytelnikom moich recenzji postaci Philipa K. Dicka przedstawiać nie muszę. Był to pisarz płodny, często poganiany deadline'ami, z nieustannie wiszącym nad głową widmem bankructwa. W związku z tym wachlarz jego dzieł rozciąga się od wybitnych po mierne, jednak w większości pisane samodzielnie. Do stworzenia "Deus Irae" Amerykanin nietypowo zaprosił Rogera Zelaznego, gdyż uznał, że ten dostarczy brakującej mu wiedzy na tematy chrześcijańskie. Tego autora cenię bardzo za "Kroniki Amberu". Dwa wielkie nazwiska literatury science fiction… To się nie mogło nie udać, prawda?
Trafiamy do postapokaliptycznego świata, w którym amerykański urzędnik Carleton Lufteufel wcisnął najgroźniejszy przycisk w Białym Domu, spuszczając na cały glob bomby atomowe. Nieliczni ocaleni żyją w odosobnionych enklawach, z rzadka komunikując się z innymi osadami. Na zgliszczach kultury powstała nowa religia, wyznająca wspomnianego biurokratę jako Boga Gniewu. Głównym bohaterem książki jest Tibor McMasters, doskonały malarz urodzony bez kończyn. Chłop podejmuje się namalowania fresku przedstawiającego ludzką postać tytułowego Deus Irae. Aby prawidłowo wykonać zadanie, musi wyruszyć na pielgrzymkę pełną niebezpieczeństw.