"Boży Bojownicy" to kolejna książka, która wyszła spod pióra polskiego pisarza – Andrzeja Sapkowskiego. Jest to drugi tom Trylogii Husyckiej, którego pierwsza część ukazała się trzy lata po zakończeniu sagi o wiedźminie, a której recenzję mogliście przeczytać u nas jakiś czas temu.
Gdyby "Narrentrum" w pewien sposób mnie nie zauroczył, to z pewnością nie sięgnęłabym po jego kontynuację. Pisarz wplótł w akcję mało podręcznikowe wizerunki Gutenberga czy Zawiszy Czarnego, a także bardzo wymowne charakterystyki śląskich miejscowości. Ogólnie rzecz biorąc, wykreowany w powieści historyczno-fantastyczny świat jest bardzo przekonywujący. Poza tym, byłam również ciekawa dalszych losów Samsona Miodka, postaci, która budzi wiele emocji i kontrowersji, a która niejednokrotnie zmusiła mnie do rozmyślań: kim tak naprawdę jest ta tajemnicza istota uwięziona w ciele wybitnego przygłupa. Poza tym w kontynuacji przygód von Bielau i jego kompanii, autor wprowadził sporo nowych osobistości, jak i przybliżył nam bardziej tych, których poznaliśmy wcześniej.
Skoro już jestem przy bohaterach książki, to należałoby wspomnieć, że są oni postaciami wielobarwnymi, charakterystycznymi i całkiem, całkiem niebanalnymi. Rzadko kiedy można określić ich jednoznacznie dobrymi lub złymi. Często dokonują wyborów, które niekoniecznie prowadzą najkrótszą drogą do obranego przez nich celu, czasem wręcz kończą gdzie indziej niż zamierzali... Nie jest to żadnym zaskoczeniem dla wielbicieli twórczości Sapkowskiego, bowiem znakiem rozpoznawczym pisarza są właśnie tacy bohaterowie – nietuzinkowi.
Reinmar z Bielawy, z którym mieliśmy okazję zapoznać się w "Narrentrum" dalej wędruje po polsko-czeskiej ziemi wraz z cynicznym Szarlejem i tajemniczym Samsonem, ściągając na siebie lekkomyślnie kłopoty. Tym razem nie ma przed oczyma tylko i wyłącznie swoich osobistych celów, ale również angażuje się w sprawy polityczne. Żeby nie było zbyt pięknie i kolorowo, jego tropem podążają coraz liczniejsi wrogowie, na czele z groźnym polimorfem Pomurnikiem, człowiekiem-ptakiem. Nie wspomnę już o Inkwizycji, o której moralności i domniemanej świętości pozwolę sobie przemilczeć, bo to chyba oczywiste, że również ona ma chrapkę na samozwańczego maga "fajtłapę".
Dzięki zasługom naszego bohatera (o których, oczywiście, szanowni państwo dowiecie się w trakcie czytania!) przywódcy ruchu husyckiego zaczynają go lubić i teoretycznie... szanować. Nieszczęśliwie jednak, Reynevan ma dość własnych problemów, by móc cieszyć się w spokoju zaistniałą sytuacją – otóż odkrywa, kto zabił jego brata Peterlina, a teraz również nastaje na jego, i tak już rozchwytywany, żywot. Poza paleniem, burzeniem, porywaniem i byciem porwanym, młody von Bielau zakochuje się i to tak definitywnie. Jednak zanim poznał prawdziwe imię swej wybranki, musiał przetrwać szereg zaiste horrendalnych nieporozumień. Dowiadujemy się również, jak ma się sprawa z Adelą von Stercza, byłą kochanką bohatera, a aktualną księcia Jana z Ziębic, a także jej rogatym małżonkiem, Gelfradem.
Chciałam jednak wrócić jeszcze na chwilę do sprawy częstych porwań i równie częstych bohaterskich odbić Reinmara z rąk prześladowców przeprowadzonych przez Szarleja i Samsona. Uważam, że jest to spory zgrzyt, bo to aż nienaturalne, że zawsze wszystko się udaje, szczególnie w "takich czasach". Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – daje to czytelnikom trochę wiary w to, że mimo wszystko dobro i sprawiedliwość zawsze zwyciężą. No cóż, moi państwo, co kto lubi, co kto lubi... Nie mogę stwierdzić, że jest to aż tak ogromny minus, ponieważ to wszystko buduje atmosferę komizmu, która nieco ratuje mniej udany, drugi tom.
Pozwolę sobie ponownie wrócić do mojego ulubieńca. Pewnie niektórzy już domyślają się, że chodzi o "olbrzyma z twarzą idioty". Otóż nieco posuwa się do przodu sprawa wyjaśniania, kim tak naprawdę jest niecodzienny towarzysz Reinmara, ale tylko nieco, ponieważ nadal to wszystko jest odpowiednio enigmatyczne. Nawiasem mówiąc, powiedzenie, że "każda potwora znajdzie swego amatora" ma zastosowanie również w "Bożych Bojownikach". Samson Miodek w przerwie pomiędzy udawaniem przygłupa a struganiem kołków zakochuje się w pewnej niewieście...
Już po kilku pierwszych rozdziałach byłam przekonana, że druga część nie dorównuje poziomem pierwszej, co po raz kolejny potwierdziło fakt, że kontynuacje zazwyczaj nie wychodzą za dobrze... Jednak nie jest tragicznie, nie jest strasznie, nie jest nawet źle – jest tylko nieco gorzej, choć to tylko moje zdanie, z którym pewnie sporo czytelników i wielbicieli może się nie zgodzić. Poza tym czytanie tekstu napisanego czcionką, która już w pierwszym tomie męczyła moje marudne oczy, nie było przyjemnością. Na szczęście nie znalazłam żadnych potknięć czy nawet literówek, a na okładkę po prostu nie zwracałam uwagi – wystarczyło mi, że była miękka i nie mogłam sobie nią zrobić krzywdy, co czasem w mej niezdarności się mi zdarza, jednak nie o tym tu mowa.
W powieści jest nadmierne nagromadzenie zwrotów akcji, co jest paradoksem, bo powinno wpływać na plus. Jednak co za dużo, to nie zdrowo. Jak już wspomniałam wcześniej, Reinmar ciągle wpada w ręce swoich wrogów, ratuje się cudem tylko po to, by znów dać się złapać w kolejne sidła i ponownie wyjść cało z opresji... itd. Dziwna jest również jego nagła przemiana w niemalże fanatyka religijnego, gotowego oddać życie za jedyną i prawdziwą wiarę. Choć może "fanatyk" to zbyt mocne słowo. Lepsze zastosowanie miałby "ślepy idealista". Zastanawiam się, czy w trzecim tomie otworzą mu się oczy na obłudę i chciwość swoich husyckich towarzyszy? Pożyjemy, poczytamy, zobaczymy. Zapewniam, dowiecie się tego już wkrótce!
Komentarze
No i oczywiście Vogelsang, bodajże najlepszy element lektury
8/10
Dodaj komentarz