Fragment książki

16 minut czytania

Rozdział jedenasty

W którym Reynevan zostaje – kolejno – napadnięty, uratowany, pojmany, nakarmiony i porwany, mandragora zaś – za sprawą pewnego księdza – zasianą jest na południowym podnóżu Karkonoszy.

Jedynym, co się w okolicy poruszało, było stado wron, krążące nad lasem. Jedyne, co dało się słyszeć, to dzikie owych wron krakanie.

Nie było śladu po czarnych jeźdźcach, wiatr nie donosił okrzyków: "Adsumus". Wyglądało, że zgubił pościg. Mimo to Reynevan długo nie opuszczał swej kryjówki na wzgórzu. Chciał upewnić się całkowicie i zupełnie. Wzniesienie dawało nadto jaką taką szansę zorientowania się w terenie. Czyli w leśnym i skalistym pustkowiu.

Jego wzgórze – czy raczej górka – nie wznosiło się jednak dość wysoko, by dało się z jego szczytu ogarnąć wzrokiem wystarczająco szeroki horyzont, zasłaniały je inne, wyższe wzniesienia. W szczególności nigdzie nie było widać Baby i Panny, wież zamku Troski, widok których pozwoliłby ustalić strony świata.

Spod Trosk, obliczył, szli pod ziemią ponad godzinę, co daje dystans około ćwierci mili. Potem był konny cwał lasami, następnie długotrwały bieg. Zakładając, że cwałował i biegł w prostej linii, pokonał w sumie nie więcej niż dziesięć staj. Musiał być więc niezbyt daleko od miejsca, gdzie wyszedł z podziemi, gdzie zaskoczył go Grellenort. Gdzie Samson...

Grellenort, pomyślał, przestraszył się Samsona. Birkart Grellenort, morderca Peterlina. Potrafiący zamieniać się w ptaka czarownik, timor nocturnus, demon, co niszczy w południe, zbir biskupa, zbir, którego, jak twierdził w Pradze Jan Smirzycky, sam biskup się boi. I taki typ wpada w paniczny strach na widok Samsona Miodka, olbrzyma z facjatą idioty.

Czyli to jednak prawda. Samson Miodek nie jest z tego świata. Poznał się na tym z miejsca Huon von Sagar, poznali się magicy spod "Archanioła", poznał Axleben, poznał Rupilius. Tylko ja wciąż traktuję Samsona jako dobrego i rubasznego druha, jak kamrata. Mam na oczach łuski, nie pozwalające przejrzeć.

Westchnął, ale zarazem poczuł i ulgę. Przedtem dręczyły go nieco wyrzuty sumienia, myśl, że usłuchał Samsona i uciekł, zostawiając druha w biedzie. Teraz pojął, że Samson świetnie obył się bez jego pomocy. Z pewnością bez trudu umknął przed pościgiem, pomyślał, zapewne już dawno dołączył do Szarleja i reszty kompanii. Z pewnością już mnie poszukują.

Mimo to muszę iść, pomyślał. Odzienie przez noc wcale nie wyschło, chmurzy się wyraźnie, robi się zimno. Będę tu siedział, to zasnę i zamarznę. Marsz mnie rozgrzeje. Jeśli nie na Samsona i Szarleja, to z pewnością trafię na kogoś innego, napotkam jakąś dobrą duszę, rozpytam się. Trafię na dukt lub drogę, wyjdę na trakt, zamek Troski leży blisko uczęszczanego gościńca, wiodącego z Pragi do Żytawy przez Jiczyn i Turnov. Na południe zaś od Trosk jest drugi gościniec, szlak boczny, prowadzący do Żytawy przez Mimoń i Jablonne. Ten drugi gościniec znam, to tamtędy jechałem z Michalovic, to tam Jelinek sprzedał mnie martahuzom Hurkovca. Jelinek... Niech no ja cię dorwę, draniu...

Rupilius mówił, że wyjście z podziemi znajduje się na północny wschód od zamku. W okolicy wsi Ktovy, czy jakoś tak. Mieliśmy po wyjściu z pieczar iść z biegiem strumienia. Strumień jest. Tylko czy to aby ten właściwy?

Potok, zamoczenie w którym prawie przyprawiło go nocą o śmierć z wychłodzenia, meandrował silnie, niknął w krętym wąwozie. Dokąd płynął, wiedział jeden Bóg. Mimo to, uznał, to jest jedyna sensowna droga. Potok musi dokądś wpadać. Nawet przy kompletnej dezorientacji droga brzegiem potoku wyklucza chodzenie w kółko. Nad potokami leżą wsie, opodal potoków zakładają swe siedliska węglarze, smolarze i drwale.

Ostatnie przemyślenia o zaletach potoków czynił już w marszu.

* * *

Szedł bardzo szybko, najszybciej, jak pozwalał dziki teren. Zmęczył się i zdyszał, ale rozgrzał tak, że mokra odzież wręcz parowała na nim, schła szybko, nie ziębiła już tak dotkliwie. Choć jednak pokonał całkiem sporą odległość, żadnych śladów nad potokiem nie znalazł, jeśli nie liczyć dróżek wydeptanych przez sarny i wygniecionych przez dziki wgłębień w błocie.

Zachmurzyło się, jak przewidział, zaczął nawet prószyć drobniutki śnieg.

Las nagle zrzedł wyraźnie, zza rosnących na skraju polany jaworów Reynevan ujrzał zarysy drewnianych budo­wli. Z biciem serca przyspieszył kroku, na polanę niemal wybiegł.

Budowle okazały się krytymi korą szałasami, będącymi zresztą większością w ruinie. Nie było co nawet zaglądać do środka. Wszelkie ślady po ludziach zarosły trawą i chwastem. Całymi połaciami zalegające teren wióry i trociny poczerniały i nawet nie pachniały już żywicą. Wbita w pieniek, zapomniana widać siekiera była czerwona od rdzy. Drwale – do nich albowiem niewątpliwie należały szałasy – musieli porzucić polanę całe lata temu.

- Jest tu kto? – wolał upewnić się Reynevan. – Hej! Heeeeej!

Za jego plecami coś zaszeleściło. Odwrócił się szybko – mimo szybkości zdołał jedynie ulotnie dostrzec, jak coś znika za węgłem szałasu. To coś było małe. Jak dziecko.

- Hej! – skoczył w tamtą stronę. – Stój! Zaczekaj! Nie bój się!

Mała istota nie była dzieckiem. Dzieci nie bywały kudłate i nie miewały psich głów. Ani łap sięgających ziemi. Nie uciekały w dziwacznych podskokach, kolebiąc się na krzywych i krótkich nogach, skrzecząc przy tym głośno. Reynevan rzucił się w pościg. Ku wyrwie w ścianie lasu, sygnalizującej przesiekę. I drogę. Gdy na drogę wypadł, kosmaty stwór zatrzymał się. Odwrócił. Wybałuszył oczy. I wyszczerzył psie zęby.

- Nie bój się... – wydyszał Reynevan. – Nic ci...

Stwór – leśny kobold, waldszrat – przerwał mu głośnym i jakoś dziwnie szyderczo brzmiącym skrzeczeniem. Odpowiedział mu chór podobnych skrzeków. Dobiegający ze wszystkich kierunków. Nim Reynevan połapał się, w co wdepnął, rzuciło się na niego chyba ze dwudziestu.

Kopnął jednego, pięścią powalił drugiego, a potem sam znalazł się na ziemi. Koboldy oblazły go jak wszy. Reynevan wrzeszczał, kopał, wierzgał, tłukł na oślep, gryzł nawet, bez rezultatu. Gdy zrzucał z siebie jednego, w zwolnione miejsce właziły dalsze dwa. Sytuacja zaczęła wyglądać groźnie. Nagle jeden kobold wpił mu pazury we włosy i uszy, drugi zaś siadł na twarzy, zatykając nos i usta włochatą sempiterną. Zaczął się dusić, ogarnęła go panika. Poczuł, jak na jego udach i łydkach zaciskają się zęby. Wierzgnął niezdarnie, koboldy wisiały mu na nogach, nie dawały się strącić. Reynevan wyszarpnął głowę spod dławiącego go kudłatego zadu i zawył. Dziko i nieludzko.

I – jak w bajce – pomoc nadeszła. Dukt rozbrzmiał nagle krzykiem, rżeniem i łomotem podkutych kopyt. Siedzącego na nim kobolda jakby zmiotło, zniknął też ciężar z nóg. Reynevan zobaczył nad sobą brzuch konia i żelazny sabaton w strzemieniu, złowił okiem błysk miecza, zobaczył, jak z rozrąbanej psiej głowy bryzga krew. Tuż obok ciskał się i zwijał drugi waldszrat, przygwożdżony do ziemi rohatyną. Dookoła łomotały kopyta, pryskał mokry piach. Ktoś klął, ktoś inny śmiał się, rechotał. Jakby było z czego.

- Wstawaj – usłyszał z góry. – Przepędziliśmy czortków.

Wstał. Otaczali go zbrojni na koniach. Wśród nich ocierający krew z klingi miecza rycerz w zbroi, ten, który kazał mu wstać. Reynevan widział ocienioną przez podniesiony hundsgugel wąsatą twarz. Dziwnie znajomą.

- Całyś? Nie odgryzły ci niczego?

Zbrojni zarechotali, gdy odruchowo przesunął dłońmi po poszarpanych kłami spodniach. Rycerz zdjął hełm. Reynevan poznał go od razu.

- Warto było jednak – powiedział, opierając pięść o łęk siodła, Janko Schaff, pan na zamku Chojnik. – Warto było jednak pokręcić się po okolicy te parę dni. Czułem, że zdołasz prysnąć z Trosk. Reynevanie von Bielau.

* * *

Urządzili popas opodal duktu, pod grupą wielkich dębów. Kilku zbrojnych udało się w pozbawiony raczej perspektyw pościg za koboldami. Reszta przez czas jakiś dziwowała się trupom, oglądała je, dyskutowała. Wreszcie cztery zewłoki ubitych waldszratów zawisły za nogi na konarach, a armigerzy i pachołcy wzięli się za ściąganie skór, mających stanowić dowody zwycięstwa i trofea. Reynevan przyglądał się ponuro. Nie miał pewności, czy i jego przypadkiem nie zaczną zaraz skórować. Pozornie miła i złośliwie chytra zarazem mina Janka Schaffa niczego dobrego nie wróżyła. Reynevan nie dawał się zwieść sztucznej wylewności.

- Szczęście twoje – mówił pan na Chojniku – żeś wrzeszczał i że posłyszeliśmy. Inaczej krucho by z tobą było. My tych włochaczy znamy, sporo ich siedzi po karkonoskich komyszach. Zimą głód je bliżej ludzkich sadyb przypędza. Napadają kupą, żywcem żrą, do kości objadają. Jedni mówią, że rodzą je tutejsze góralskie baby, co się z psami parzą, tfu, obrzydliwość. Inni gadają, że to simiae, bydlęta zamorskie, przez templariuszy ongi hodowane. Jeszcze inni mniemają, że to diabły, z piekła dziurami wyłażące. Prawda, Zwicker?

- Co złe, to od diabła – odrzekł przechodzący obok ksiądz, obrzucając Reynevana wyjątkowo zjadliwym spojrzeniem spod kaptura. – A każdy grzech woła kary.

- Głupek – skomentował półgłosem Schaff. – Hola, paniczu Bielau! Niebezpieczeństwo minęło, a ty wciąż chmur­ny. Nakarmionyś, przeodzianyś, a toś cięgiem nieswój. Czemuż to?

- Na Troskach – Reynevan zdecydował się postawić sprawy jasno – chcieliście mnie kupić. Dawaliście czterdzieści kóp praskich groszy, bez ochyby po to, by się wam przy odsprzedaży z nawiązką zwróciły. Kogoż to, ciekawość, upatrywaliście jako kupca? Inkwizycję? Wrocław­skiego biskupa?

- Biskupa – Schaff splunął – srał pies, Inkwizycję też. Ja cię z dobrego serca wykupić chciałem. Przez sympatię.

- Sympatię do czego? Nie znamy się wszak.

- Znamy lepiej, niż ci się zda. Twój brat Piotr, świeć Panie nad jego duszą, był porządnym człowiekiem. Będącym w potrzebie pomocy nie odmawiał. Ani pożyczki. Gdy przydarzyła się nam, Schaffom, potrzeba, kto pomógł? Piotr z Bielawy!

- Aha.

- A kto się teraz zawziął na Reinmara, Piotrowego brata? Kto na niego dybie? Biskup? Srał go pies, mówiłem! Sterczowie? Sterczowie są zwyczajni zbóje. Książę ziębicki Jan, krzyw o to, że mu Reinmar kochankę wyobracał, bo młodszego i jurniejszego wolała? Jan von Biberstein ze Stolza wreszcie. Niby wielkiej szlachetności pan, a co czyni? Za schwytanie szlachcica nagrodę wyznacza jak za zbiegłego raba. I za co? Że mu córę zbałamucił? Chryste Jezu! Dyć od tego i są panny, po to je Pambuczek stworzył, coby je bałamucić, a po to, by się bałamucić dawały, kurewską je obdarzył naturą. Źle mówię?

- Na Troskach cię rozpoznawszy – podjął Schaff, nie czekając aprobaty – pomyślałem sobie, wezmę i chłopaka zratuję, nie dam Sześciu Miastom, nie zwolę, by się nad bratem Piotra z Bielawy na szafocie kaci znęcali na mo­tłochu złą uciechę. Wykupię, pomyślałem sobie, nieszczęśnika...

- Dzięki wam serdeczne. Dłużnikiem waszym...

- Czterdzieści kóp groszy – Janko Schaff jakby nie słyszał – suma, pomyślałem sobie, nie tak duża, nieboszczyk pan Piotr wiele więcej nam ongi użyczył. A i zratowany z łap łużyckich oprawców panicz Reinmar, pomyślałem sobie, przecie zrewanżować się będzie umiał. Panicz Reinmar ma wszak pięćset grzywien, które dwa roki temu nazad podatkowemu poborcy zagrabił. Będzie umiał się odwdzięczyć. I podzielić.

- Ejże, panie Schaff – westchnął pozornie niefrasobliwie Reynevan. – Wierzycie pogłoskom? Sami dopiero co przyznaliście, że na Śląsku nastają na mnie, że paskudnymi metodami się posługują. Że nie cofają się przed oczernieniem i potwarzą, że wredne plotki rozpuszczają, byle mnie zohydzić. Bo potwarz to i fałsz, jakobym napadł kolektora. Potwarz i fałsz, pojmujecie? Za ratunek dzięki, nie zapomnę wam. Ale teraz, jeśli pozwolicie, pożegnam się. Muszę odnaleźć druhów, którzy...

- Pomału – Schaff dał wzrokiem i gestem znak zbrojnym, ci natychmiast stanęli w pobliżu. – Pomału, panie Bielawa. Żegnać się chcesz? Tak rychło? A wdzięczność gdzie? Na Troskach nie zdołałem cię wykupić, ale liczą się wszak dobre chęci. Ale od monstrów leśnych cię wybawiłem, nie zaprzeczysz. Gdyby nie ja, byłoby po tobie. Gdy więc grzywnami poborcy dzielić się będziem, ja wezmę trzysta, ty resztę. Tak będzie sprawiedliwie.

- Nie napadałem na poborcę i nie mam tych pieniędzy!

- O tym, czy masz, co masz i gdzie masz – Schaff zmrużył lekko oczy – to sobie jeszcze pogawędzimy. Na zamku Chojnik. Dokąd zaraz ruszamy. Dasz mi słowo rycerskie, że nie będziesz uciekał, to nie każę cię wiązać. Zresztą dokąd ci uciekać? Lasy roją się od stworów piekielnych. De Bergow ściga cię już niezawodnie. Czyha też wciąż pod Troskami Ulryk Biberstein, okrutnie na ciebie zawzięty. U mnie nie będzie ci krzywda. Zostawię ci nawet część pieniędzy kolektora, sobie wezmę tylko... Tylko czterysta grzywien. Dlatego...

Nim dziedzic Chojnika sprecyzował, periapt Visumrepertum uaktywnił się na ręce Reynevana. Samoczynnie.

Magia, która amulet uruchomiła, była tak silna, że Reynevan nie miał najmniejszych trudności w ustaleniu kierunku. Zaskakując zarówno Schaffa, jak i jego zbrojnych, skoczył przez dukt, za krzaki jałowca, przesadził wykrot i bez namysłu rzucił się na przykucniętego za zwalonym pniem człowieka w kapturze. Zamaszystym uderzeniem pięści wybił mu z rąk przypominające mały relikwiarz puzderko, kopnął, zdzielił w kark, poprawił w ucho. Kaptur spadł, błysnęła tonsura. Reynevan byłby przylał księdzu jeszcze raz, ale zbrojni Schaffa dopadli go i chwycili w żelazny uścisk.

- Co ty, u diabła, wyprawiasz? – wrzasnął Schaff. – Szalonyś? Azali obłąkany?

- Zobaczcie – wrzasnął Reynevan jeszcze głośniej – co on miał! Spytajcie, co robił!

- O czym ty gadasz? To ojciec Zwicker! Mój kapelan!

- To zdrajca! Ta szkatułka to czarodziejski komunikator! Wysyłał sygnał, chciał się z kimś magicznie skontaktować! Kogoś tu magicznie przyzwać! I ja wiem, kogo!

Schaff zbliżył się do leżącego na ziemi puzderka, cofnął gwałtownie, słysząc wibrujące buczenie. Bez namysłu, potężnym uderzeniem buta zmiażdżył szkatułkę, obcasem wgniótł ją w piasek. Kapelan wydał na ten widok zduszony krzyk.

- Zechcesz – zbliżył się do niego Schaff – mi to wyjaśnić, Zwicker? Hę?

- Wyjaśnić – krzyknął wciąż trzymany przez zbrojnych Reynevan – mogę ja! Ten klecha mnie zdradził, mnie! Ściągnął mi na kark prześladowców, to przez niego o mało mnie wczoraj nie dopadli! Spytajcie go o Birkarta Grellenorta, czarownika! Spytajcie, od jak dawna mu służy, od jak dawna informuje! Od jak dawna także i was zdradza!

Birkart Grellenort – powtórzył złowrogo Janko Schaff, chwytając kapelana za odzienie pod szyją. – Biskupi poufnik. Więc to tak? Tak? Donosisz mu? Za pomocą czarów donosisz biskupowi? O wszystkim, co mówię, co czynię i co zamyślam? Sprzedajesz mnie?

Kapelan zaciął usta, odwrócił głowę.

- Odpowiedz na zarzut, klecho. Broń się. Przysięgnij, żeś niewinny. Żeś mój posłuszny sługa. Że wiernością odpłacasz za chleb, który z mej łaski spożywasz. I za grosz, który łaskawie pozwalam ci kraść!

Ksiądz milczał. Schaff przyciągnął go ku sobie. A potem odepchnął, rzucił na ziemię.

- Związać to ścierwo – rozkazał. – Kat z nim będzie gadał.

- Apostato! – zawył z ziemi Zwicker. – Bezbożniku! Nie tyś mój pan, nie tobie służę! Służę Bogu i tym, co z boskiego działają rozkazu! Dosięgnie cię ich ręka, diabli pomiocie! A moje męczeństwo będzie pomszczone! Poznasz gniew moich panów, będziesz jak pies wył ze strachu, gdy nocą na czarnych koniach przybędą! A ty, Bielawa, łotrze występny, i za morzem się nie skryjesz! Już dla ciebie w piekle miejsce nagotowane! A tu, na ziemi, zakosztujesz męki! Ze skóry cię...

Jeden ze zbrojnych uciszył go potężnym kopniakiem. Kapelan zwinął się, zarzęził.

- Na koń – rozkazał Janko Schaff, nie patrząc na niego. – W drogę!

* * *

Orszak Schaffa liczył dziewięciu konnych – dwóch burgmanów, dwóch armigerów, trzech strzelców i dwóch zbrojnych pachołków. Na Troski musiało ich przybyć więcej – nie było z nimi siedmiorga niewolników, jacy przypadli Schaffowi z podziału, zapewne wydzielona eskorta popędziła ich już w stronę śląskiej granicy. Teraz jedynymi jeńcami byli kapelan i Reynevan. Reynevanowi – w odróżnieniu od księdza – nie związano rąk ani nie spętano nóg pod końskim brzuchem. Naciskany dał słowo rycerskie, że nie będzie uciekał, poparł je przysięgą na honor i krzyż. Uciec miał naturalnie zamiar przy pierwszej sposobności, ale Szarlej byłby z niego dumny – przy krzywoprzysięganiu ni twarz mu nie drgnęła, ni głos; sam niemal w przysięgę uwierzył. Schaff jednak nie był tak łatwowierny, niezawodnie miał już do czynienia z przysięgami. I ludźmi pokroju Szarleja. Reynevana nie związano, ale jego koń prowadzony był na kantarze, a jadący tuż za nim strzelec stale miał go na oku. I celu.

Jechali w miarę szybko, nie mitrężąc, kierując się ku północy, ku górom. Trasa wiodła przez dziką i odludną okolicę, było oczywistym, że Schaff celowo unika głównych dróg i traktów. Reynevan Podkarkonosza nie znał i był zupełnie zagubiony. Cel podróży był jednak wiadomy – zamek Chojnik koło Jeleniej Góry. Było to po śląskiej stronie Karkonoszy, należało więc przypuszczać, że oddział skieruje się ku którejś z przełęczy. Reynevan za słabo znał jednak teren, by wiedzieć, ku której.

Karkonosze i okolicę, jak się rzekło, znał słabo, ale opowieści o zamku Chojnik zdarzało mu się słyszeć. Wiedział o Chojniku dość, by się niepokoić. Owiana już licznymi legendami prastara warownia stała na szczycie wysokiej i stromej góry, wznoszącej się nad bezdenną i jakoby usłaną ludzkimi kośćmi przepaścią, zwaną, by uniknąć niedomówień, Piekielną Doliną. Nowoczesny kamienny zamek, postawiony przez Piastów świdnicko-jaworskich, przejął przed mniej więcej pięćdziesięciu laty i włączył do swych wielce już bogatych dóbr sławny Gocze Schaff, burgrabia jeleniogórski. Po nim zamczysko odziedziczył syn, Janko właśnie. Drugi syn, Gocze junior, siedział na pobliskim zamku Gryf. Bracia niepodzielnie władali okolicą, w tym fragmentem biegnącego brzegiem Bobru ważnego szlaku handlowego.

Genealogia i majętność rodu Schaffów obchodziły Reynevana raczej niewiele. Inaczej było z zamkiem Chojnik. Straszne opowieści o warowni można było zapewne większością włożyć między bajki, ale fakt pozostawał faktem: Chojnik był warownią, na którą dostać się było trudno, a wydostać stamtąd jeszcze trudniej. Ucieczka, jeśli miała się powieść, musiała być podjęta teraz, zaraz, w drodze.

Była po temu jeszcze jedna ważna przyczyna.

* * *

Gruda na dukcie była rozryta, mech na przydrożnej polanie zdarty wieloma kopytami. Zbrojni Schaffa utworzyli kolisko, rozglądali się dookoła z dłońmi na rękojeściach. Strzelcy napięli kusze, uważnie obserwowali drogę i skraj lasu.

- Bitka tu była – ocenił Gwido Buschbach, niski, krępy i niemłody już armiger, przewodnik i tropiciel oddziału. – Koni ze trzydzieści. Rąbali się, potem rozjechali. Wczoraj, z łajna końskiego wnosząc.

- Kto z kim się rąbał? – spytał Schaff. – Jest jakiś ślad?

- Ino to – Buschbach wzruszył ramionami. – Na sęku wisiało. Wiela nam nie powie.

- Powie – zdecydował się pobladły lekko Reynevan, patrząc na strzęp czarnej tkaniny. – Już powiedziało. Ja wiem, kto nosi takie płaszcze.

- Na co tedy czekasz? Gadaj!

- Nie będzie wam łatwo uwierzyć.

- Sam ocenię.

* * *

Janko Schaff wysłuchał opowieści o Pomurniku i czarnych jeźdźcach w skupieniu i ze zmarszczonym czołem. Choć opowieść Reynevan odpowiednio przykroił i ocenzurował, pan na Chojniku nie miał z nią problemów. Reynevan kilkakrotnie dostrzegł w jego oku błysk, mogący świadczyć, że rycerz słyszał już to i owo o czarnych jeźdź­cach, zamordowanych kupcach, jak również o strachu nocnym, demonach niszczących w południe i innych cudactwach wymienionych w psalmie dziewięćdziesiątym.

- Rota Śmierci – mruknął. – Jeźdźcy na czarnych koniach. Znaczy się, ci sami, którymi mnie klecha straszył. Naskoczyli tu na kogoś. Ciekawym, na kogo.

- Pan de Bergow podobno wysłał pościg – przypomniał od niechcenia Reynevan. – Pan Biberstein też...

- Wiem – uciął Schaff. – Myśliwi polują na ciebie. A Grellenort i jego czarni jeźdźcy polują na myśliwych. By odebrać im zdobycz. Tyś ich celem. O ciebie im idzie.

- Niewątpliwie. Dlatego sądzę...

- Że powinienem puścić cię wolno? – dziedzic Chojnika uśmiechnął się wilczo. – W trosce o własne bezpieczeństwo? Ładna próba, Bielawa, ładna próba. Ale nie ze mną te numery.

- Miejcie się chociaż dobrze na baczności...

- Nie ucz mnie.

Cała sprawa miała fatalny skutek dla księdza Zwickera. Postawiony przed Schaffem i zasypany pytaniami duchowny zaciął zęby i nie uronił słowa. Nawet wówczas, gdy parę razy dostał po pysku.

- Bielawa! – Schaff przyzwał go gestem. – Pokazałeś, że się na czarach znasz. Gadaj tedy: możliwe to, by klecha, choć w pętach, zdołał jakimś gusłem ściągnąć nam tego Grellenorta na kark?

Reynevan rozłożył ręce, wzruszył ramionami. A Schaffowi to wystarczyło. Powróz przerzucono przez poziomy konar i nim zdążyłbyś zmówić zdrowaśkę, kapelan Zwicker dyndał na stryczku, kurcząc i konwulsyjnie prężąc nogi, czemu cały orszak przyglądał się ze znudzonymi minami.

- Trzeba będzie wpaść tu za jakiś czas – powiedział Gwido Buschbach. – Klecha poszczał się, widzicie? Ani chybi wyrośnie tu mandragora.

* * *

Schaffa faktycznie nie trzeba było uczyć, jak postępuje się w warunkach zagrożenia. Wciąż podróżowali leśnymi drogami, dość skrzętnie unikając tych co bardziej wyjeżdżonych. Podążali wolno, a przodem cały czas jechała czujka – Gwido Buschbach ze strzelcem. Reszcie pan na Chojniku surowo nakazał ciszę, uwagę i baczność. Oddział zaczął wyglądać tak bojowo, że Reynevana prawie opuścił lęk przed Pomurnikiem, już nawet nie kulił się w siodle, ilekroć nad duktem przeleciał lub zaskrzeczał jakiś ptak.

Kij, jak każdy, miał jednak dwa końce. Wobec takiej czujności o ucieczce trudno było nawet myśleć.

Mimo to Reynevan wciąż o niej myślał.

* * *

Na pierwszy nocleg stanęli w opuszczonej osadzie hawerzy, latem dobywających tu i topiących rudę. Na drugi nocny odpoczynek, wkrótce po sforsowaniu rzeczki, którą nazwał Mumlavą, Gwido Buschbach wybrał dla nich niewielką góralską wioszczynę, zabitą dechami, odciętą od świata i skrytą w głębokim jarze dziurę o nazwie Mumlavske Udoli. Reynevan poznał i zapamiętał nazwę z rozmowy Schaffa ze starszym osady, zarośniętym jak rosomak siwawym mężczyzną. Rosomak był wyraźnie wystraszony, spanikowany wręcz, tak bardzo, że Schaff się zlitował. Miast zwykłym rycerskim obyczajem nawrzeszczeć i skopać, zdecydował się odegrać rolę pana dobrego i hojnego. Obdarowany półgarścią drobnych pieniędzy Rosomak pojaśniał jak słoneczko, a uśmiech rozpołowił jego zarośniętą gębę tak szeroko, że aż strasznie. Natychmiast zaprosił rycerza do swego obejścia, w drodze zaś wyjawił, dukając, czemu taki zalękniony i czemu cała wieś w strachu. Przelatywały tędyk, wyjaśnił, dopiero co bardzo hrozne pany, bardzo hrozne, bardzo konne i bardzo zbrojne, kilkakroć przelatywały, a takie były, że ua-ha-ha i pomahaj Pambu. Ustalenie, kiedy to dokładnie miały miejsce owe straszne kawalkady, trochę trwało, wreszcie jednak wydało się, że przedwczoraj w nocy i wczoraj świtaniem. Określenie, jak jeźdźcy wyglądali i w jaką barwę byli odzia­ni przekraczało jednak zdecydowanie możliwości wieśniaka.

Schaff zachmurzył się, gryzł wąs – nagle jednak humor mu się poprawił. Wszystkim się poprawił. Z Rosomakowego obejścia powiało bowiem czymś niezwykle miłym, czymś bosko i rozkosznie smakowitym, czymś tkliwie i tęsknie domowym, czymś rzewnie i rozczulająco matczynym, zapachniało jakąś cudowną, niezapomnianą, głęboko wrytą w podświadomość wonią, kojarzącą się ze wszystkim, co miłe, dobre i radosne, takie, że tylko siądź i ze szczęścia płacz. Mówiąc inaczej, a krócej: z chałupy zaleciało topionym smalcem i smażonymi w nim cebulą i mięsem. Schaffowi, jego zabijakom i Reynevanowi łzy popłynęły z oczu, a ślina pociekła po zębach z siłą górskiej siklawy.

- Wieprzka bilim – wyjaśnił Rosomak. – Bo to, panie, pora...

Pan na Chojniku nie dał mu dokończyć. Sięgnął do kalety. Na widok monet w jego garści chłopina aż się zatoczył, otwarł gębę, przez moment zanosiło się, że zacznie wyć. Opanował się jednak szybko.

- Zapraszam... – wydyszał, chowając pieniądze za pazuchę. – Na poczęstunek...

* * *

- Ci, co tu niby jeździli – Janko Schaff zgonił kurę ze stołu – to mogą być ci Czarni Jeźdźcy, Rota Śmierci. Ale mogą to też być ludzie Bibersteina. Albo z Trosk, od de Bergowa... Diabli ich nadali. Że się tak zawezmą, nie liczyłem. Że tak im na tobie zależy, Bielawa.

- Jakby nas... – Werner Dorfinger, jeden z chojnickich burgmanów, obrzucił Reynevana ponurym spojrzeniem. – Jakby nas, nie daj Bóg, doszli... Będziem się o niego bić, czy jak?

- Co będzie – uciął Schaff – to będzie. A będzie, co ja postanowię. Jasne?

Objedli się smażonych na smalcu wieprzowych okraw­ków tak, że ledwie ruszać się mogli, jakiś czas wydawało się, że nie przełkną już ni kęsa. Wytrzymali do chwili, gdy gospodyni jęła wyciągać z kotła ugotowane jitrnice, czyli wątrobianki, krwawniczki i nadziewane kaszą jelitka. Ledwo trochę wystygły, rzucili się na nie jak wilki.

- Chryste Panie... – Dorfinger poluźnił pas o dalsze dwie dziurki. – Dawnom takich jitrniczek nie kosztował... Ha, zjem jeszcze, jeno wpierw za stodołę mus mi.

- Kożuch weź – poradził wyłaniający się z sieni Ralf Moser, drugi burgman z Chojnika, strząsając śnieg z czapki i kołnierza. – Sypie na dworze. A duje, jakby się kto powiesił.

- Dyć to i prawda – wyszczerzył zęby Schaff. – Zwicker się przecie powiesił. A że nie sam i nie z własnej woli, tego wicher przecie nie wie.

- Klecha... – Moser zakrztusił się parą i dymem, zakaszlał. – Klecha zza grobu jeszcze nam szkodzi...

- Pomaga raczej – zaprzeczył Gwido Buschbach, kopniakiem odpędzając natrętnego kozła, usiłującego poszczypywać cholewki. – Bo jeśli kto na nas parol zagiął, gracko zgadnie, którędy nam droga. Mogą się na nas zasadzić na Kruhonoszowej Hali, pod Szrenicą. Mogą czekać przy Borówczanych Skałach. Mogą nas chcieć dopaść nad górną Szklarką, nim zjedziemy w dolinę Wrzosówki... A w zamieci i dujawicy, da Bóg, może się jakoś przemkniem... Dajcie no jeszcze jelitko...

- Dajcie i mnie. Święty Maurycy, patronie rycerzy... Niebo w gębie. Więcej nie ma?

- Są, panoczku, są.

- Naści tu, dobry człeku, jeszcze pieniędz... Hej! A ty, Bielawa, dokąd?

- Za stodołę muszę.

- Idź z nim, Moser. Żeby mu jaka głupota do głowy nie przyszła.

- Dopierom co z mrozu – zaprotestował burgman. – A jemu dokąd uciekać? W zimę, w śnieżycę? Między wilki i potwory? Na zatracenie? Przeca on nie durny!

- Ruszaj, rzekłem.

* * *

Śnieżyca nie śnieżyca, wilki nie wilki, Reynevan nie dbał. Musiał uciec, a to była jedyna szansa. Teraz, w nocy, gdy Schaff i jego ludzie byli obżarci, gnuśni i senni. W mroku sieni, gdy Moser zamieniał kilka słów i grubych żartów z wracającym Dorfingerem, Reynevan chwycił kożuch. I ciężki odważnik od stojącej tam wagi.

Podwórze przywitało ich zimnem i zamiecią. I ciemnością. Za stodołę szli niemal po omacku.

- Uważaj – ostrzegł prowadzący Moser. – Bo tu gdzieś pług leży...

Potknął się, przewrócił z łomotem. Gdy bluźniąc na czym świat stoi podnosił się na czworaki, Reynevan już sunął ku niemu ze swym odważnikiem, już, już zamierzał się, by walnąć biedaka w potylicę. W tym momencie na tle ośnieżonej kupy gnoju mignęły szybkie cienie, rozległ się głuchy stuk, Moser stęknął i padł plackiem. W następ­nej chwili w oczach Reynevana rozbłysło sto świec, a w gło­wie huknęło sto gromów. Podwórko, chałupa, stodoła i ku­pa gnoju zapląsały i wycięły dzikiego hołubca, ziemia i niebo zaś kilkakroć zamieniły się miejscami.

Nie upadł, podtrzymywany przez kilka par tęgich ramion. Na głowę wciągnięto mu gruby worek. Ręce skrępowano. Powleczono. Wrzucono na siodło chrapiącego i tupiącego konia. Koń od razu skoczył w galop, bijąc kopytami o kamienie. Reynevanowi zęby kłapały i dzwoniły pod workiem, bał się, że język sobie odgryzie.

- W drogę! – skomenderował ktoś o chrapliwym, paskudnie złym głosie. – Jazda, jazda!

W cwał!

Wicher wył i świszczał.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...