Do czego by tu porównać "Mścicieli"? Do Kapitana Planety tworzonego przez moce pierścieni żywiołów? Nie – odpada, zrobił to już Jakub Ćwiek. Nawet odwołanie do, skądinąd pysznej, bajaderki zostało już użyte na Filmwebie. Co mi zostało – kogiel mogiel, klocki lego? Dobra inaczej, "The Avengers" to efekt przemyślanej strategii Marvela – Disneya (ten pierwszy pozostaje własnością tego drugiego), aby przenosząc na ekran kina komiksowych bohaterów zachować wspólne uniwersum, ponieważ później można całą hałastrę w trykotach zebrać do kupy i wsadzić do jednego filmu – ściągając tym samym masę ludu do kina. Przepis na kapustę dla Disneya? I to jaki!
Wszystko zaczęło się od filmu "Iron Man" z 2008 roku – gdzieś tam w tle, na stole warsztatowym leżała sobie tarcza Kapitana Ameryki, a Samuel L. Jackson zaliczył "cameo" jako Nick Fury. I tak z każdym następnym filmem dokładano kolejne klocki – wzajemne nawiązania, gdzieś tam z boku budowano tajną organizację wojskową znaną jako S.H.I.E.L.D. (pod batutą wspomnianego wyżej Fury'ego) – po to, by widz miał świadomość istnienia wspólnego dla bohaterów uniwersum. Master plan działał, fani sami się nakręcali na to, co miało nadejść, "kampania wirusowa" hulała na pełnych obrotach. I wreszcie mamy "The Avengers".
Zagranie dosyć ryzykowne, w końcu zwykle superbohaterowie filmowi żyli w swoich własnych światach. Nie do pomyślenia było dla wielkich wytwórni, by Spiderman wpadł do X-Menów na herbatkę czy żeby Batman pomógł Supermanowi pojmać Lexa Luthora. W komiksach to co innego, tam takie rzeczy są normalne. Drużyny herosów (choćby Justice League od DC czy też marvelowscy Avengers) znane są amerykańskiemu czytelnikowi już od kilkudziesięciu lat. Ale dla kina wydawało się to zbyt infantylne, za skomplikowane – jak tu połączyć dzieje bohaterów o różnych historiach w jeden film? Dało się – zaprezentowano najpierw poszczególnych herosów w dedykowanych im obrazach; wspomniałem wyżej o powiązaniach pomiędzy historiami, o tym, że gdzieś tam w tle powoli budowała się wspólna opowieść. Dzięki temu Iron Man może wpaść na drinka z Kapitanem Ameryką do Nicka Fury'ego i nikogo to nie zdziwi.
Fabuła wygląda mniej więcej tak: zły Loki z "Thora" (Tom Hiddleston) za pomocą kostki z "Kapitana Ameryki" chce opanować świat, wykorzystując do tego złych obcych z kosmosu – rasę Chitauri. W odpowiedzi na to Nick Fury zbiera bohaterów, tworząc drużynę tytułowych "Mścicieli". W pierwszym akcie mamy w zasadzie werbunek i zarysowanie charakterów poszczególnych herosów. W drugim docierają się, aby ostatecznie stworzyć zgrany zespół, a w trzecim – wielką rozpierduchę. Siłę filmu tworzą bohaterowie, a dokładniej ich wzajemne relacje. To jest, że tak to ujmę, mięsem opowieści i reżyser, a zarazem scenarzysta – Joss Whedon – podołał zadaniu.
Jeśli ktoś się obawiał, że Robert Downey Jr. ukradnie film, robiąc z niego "Iron Mana 3", to był w "mylnym błędzie". Każdy bohater został tu dobrze potraktowany, wystarczyło czasu do zarysowania postaci pod względem charakteru, ukazano nie tylko ich zalety, ale także i wady. Duża w tym rola zgrabnie napisanych dialogów, jak i humoru równoważącego patos opowieści. Scena z Lokim i Hulkiem jest tego dowodem, cała sala w kinie dosłownie trzęsła się od śmiechu. Wracając do bohaterów, znajdzie się wśród nich postać trochę zaniedbana, chodzi o Hawkeye (Jeremy Renner), ale scenariusz wyjaśnia dobrze, dlaczego ostatecznie dostał swoje pięć minut. Dodam też, że zagrany jest naprawdę dobrze. Tyczy się to wszystkich postaci, aktorzy przekonali mnie, że są Kapitanem Ameryką (Chris Evans), Iron Manem, Thorem (Chris Hemsworth), Czarną Wdową (Scarlett Johansson), Hawkeyem i Hulkiem. W tego ostatniego wcielił się po raz pierwszy Mark Ruffalo i zrobił to o niebo lepiej niż jego poprzednicy w dedykowanej tej postaci filmach. Pokazał dramat marvelowskiego dr Jekylla, człowieka, który dźwiga ciężkie brzemię i poświęca się, by uchronić innych przed swoją ciemną stroną, przed własnym mr Hydem – Hulkiem. Brawa za rolę, gdyby dać panu Ruffalo więcej czasu na ekranie, to film byłby z pewnością jego. Tom Hiddleston ponoć zrehabilitował się po roli Lokiego w "Thorze". Niestety, tamtego obrazu nie widziałem, więc nie mam porównania, ale w "The Avengers" wykreował swoją postać znakomicie, tworząc zarazem zakompleksionego megalomana, jak i groźnego mistrza oszustw.
W filmie widać, że każdy z bohaterów tworzących skład "Mścicieli" jest indywidualistą. Zgranie tych ludzi w sprawny zespół wymagało czasu i nie obyło się bez konfliktów, ale efekt był wart czekania (przecież nie nudnego). W scenach walki reżyserowi udało się zachować balans, żaden bohater nie wysunął się na pierwszy plan kosztem drugiego, ich moce wzajemnie się uzupełniały, a akcja płynnie przeskakiwała pomiędzy walczącymi herosami, dając każdemu możliwość popisania się własną potęgą.
W "The Avengers" nie ma chyba zbędnych scen, przynajmniej ja takich nie zauważyłem. Wszystko czemuś służy i te dwie godziny z hakiem, bo tyle trwał ten obraz, upłynęły nie wiedzieć kiedy. Wizualna strona filmu korzysta w pełni z ogromnego budżetu, jaki przeznaczono na produkcję "Mścicieli", a który to, co widać, nie poszedł w całości na gaże dla gwiazd. Jest po prostu świetna, a efekty specjalne stoją na naprawdę wysokim poziomie, nie rażąc widza sztucznością. Finałowa bitwa pozbawiona została tej swoistej tandetności, znanej z dzieł Baya o wielkich robotach. Co tu dużo gadać – scena naprawdę porywa. Efekt 3D, pomimo tego, że został dorobiony w fazie postprodukcji, dodaje obrazowi głębi i zdecydowanie lepiej spisuje się tu niż w innych filmach, gdzie służy jako dodatek zmuszający nas do płacenia podwójnej ceny za bilet. O muzyce za bardzo się nie wypowiem, bo jej nie pamiętam, po prostu żaden kawałek nie wpadł mi w ucho na dłużej. Niemniej w czasie seansu ścieżka dźwiękowa spisywała się nieźle, ilustrując w sposób należyty to, co działo się na ekranie kina.
Film jest naprawdę bardzo dobry, dla fanów komiksu stanowi zdecydowanie pozycję obowiązkową. Udało się w "The Avengers" oddać specyficzny infantylizm komiksu, świadomie odcinając się przy tym od realizmu filmów w stylu "The Dark Knight", ale też nie popadając w kicz (jak to się przytrafiło ostatniemu "dziełu" Schumachera o zakapturzonym krzyżowcu). Latający lotniskowiec wcale tu nie wygląda głupio! Ten film to także kamień milowy w dziejach kina superbohaterskiego, bo pierwszy raz, w sposób udany, w pełni oddano na ekranie ciągłość fabularną i jedność uniwersum charakterystyczne dotąd tylko dla światów wykreowanych na potrzeby historii obrazkowych i choćby dlatego warto kupić bilet. Do diabła, już wiem, do czego mógłbym porównać "The Avengers". Byłby to bigos! Wymieszano ze sobą różne klasyczne filmowe składniki – schematy, cliffhangery, diametralnie różnych bohaterów – w coś absolutnie pysznego... Smacznego kinomani!
Komentarze
Nie zgodzę się z Wiktulem, że taki miszmasz jest pójściem na łatwiznę przez twórców. Właśnie takie połączenie wymaga od nich dokładnego planowania i precyzji, żeby wszystko zagrało i nie było głupich błędów. Zresztą właśnie takie połączenia kręcą mnie najbardziej, od kiedy dawno temu widziałem odcinek kreskówki "Spidermana" na Fox Kids, w której zbierał ekipę składającą się m.in. z X-Menów czy Fantastycznej Czwórki, żeby nakopać bodajże dr Doomowi.
Jak Ranger pisze - na oklaski zasługuje doskonałe wręcz zbalansowanie postaci (zarówno pod względem umiejętności bohaterów, jak i ich czasu ekranowego). Loki, który wybijał się swoją grą w mocno przeciętnym "Thorze", był tutaj zaledwie (aż?) jedną z wielu dobrze zagranych postaci. Natomiast Kapitan Ameryka, który w ogóle mnie nie przekonał w swoim filmie, dobrze wybronił się jako mściciel. Ba, co najważniejsze, idealnie wręcz wykreowany został Hulk. Bodajże najpotężniejsza w uniwersum Marvela, solidnie nawet przekokszona przez autorów komiksów, "sałata" występuje na ekranie dokładnie tyle czasu, ile potrzeba na NIE zepsucie innych postaci. Nie oszukujmy się - końcówka filmu należy praktycznie w całości do Bruce'a Bannera, dobrze więc, że inni zdążyli pokazać się z jak najlepszej strony, gdy mieli na to czas. Jedyna aktorka, jaka totalnie nie pasuje mi w filmach Marvela, to Scarlett Johansson jako Czarna Wdowa. Nie przekonała mnie w "Iron Manie", tutaj również nie udało jej się tego dokonać.
Zarzut dla filmu? To cholerne 3D! Nienawidzę go i nie rozumiem, czemu muszę płacić więcej, skoro nie chcę oglądać filmów w trójwymiarze. Wolę płaskie wybuchy, płaskie mordy, płaskie ceny - ale za to ogląda się dużo przyjemniej, bez zbytniego męczenia wzroku.
I tak z przypadkowego seansu stałem się zagorzałym widzem produkcji filmowych Marvela (choć i tak wolę poczytać komiksy ). Nieważne, co wypuszczą w najbliższym czasie, udam się na to do kina. A zapewne o to im chodziło
Dla tych, co widzieli film - kolejna genialna produkcja z serii "Honest Trailers"
Ps. Chcesz medal?
Plus za obsadzenie Marka Ruffalo w roli Hulka. Od razu przypadł mi do gustu i nie tylko mnie, skoro fani domagają się osobnej produkcji poświęconej zielonemu potworowi. Żarty, jakie padają, potrafią rozśmieszyć, Loki jako antagonista jak zwykle przykuwający uwagę. Cóż, warto obejrzeć
9/10
Dodaj komentarz