X-Men: Pierwsza klasa

6 minut czytania

Przyznam otwarcie, że do filmu „X-Men: Pierwsza klasa” podchodziłem jak pies do jeża i nie spodziewałem się po nim niczego wielkiego. Po fatalnym „Wolverine”, który swoim brakiem wysmakowania, idiotycznym scenariuszem i kiepskimi efektami specjalnymi dorównywał czołowym, grindhouse’owym produkcjom, trudno było być optymistą. Po cichu liczyłem, że po takim wiadrze pomyj, jakie zostało wylane na tamten film, dadzą odpocząć dumnym mutantom przynajmniej przez dekadę. Hollywoodzcy potentaci zrobią jednak wszystko, aby wydoić z każdej dobrej marki ostatni grosz, nawet jeżeli to zakończy się zbiorowym i paskudnym gwałtem na niej. Dla nich nie ma żadnych świętości, bo w końcu ciemny fan kupi wszystko, nawet sodomię ukochanych herosów na ich własny koszt.

Tak oto powstał pomysł na swoisty prequel, który miałby ukazać prolog historii mutantów, przed założeniem słynnej szkoły Charlesa Xaviera. Na barkach Matthew Vaughna spoczęła ciężka misja odrestaurowania i nadania nowego blasku zasłużonej serii. Zadanie było o tyle trudne, że reżyser nie dysponował jakimś olbrzymim budżetem (125 mln. $, to jak na współczesne standardy niewiele) i musiał zmierzyć się ze wspomnianym sceptycyzmem fanów.

x-men, x-men pierwsza klasa

Paradoksalnie, mniejszy budżet okazał się receptą na sukces, gdyż pasjonaci byli już zmęczeni nadmiernym naciskiem na efekciarstwo i patos, przez co historia była spychana na dalszy plan. Pomocną dłoń podał również Bryan Singer, ojciec dwóch pierwszych ekranizacji komiksu o „X-Menach”, którego niewidzialną rękę czuć w każdym aspekcie tego dzieła. Efektem tego otrzymaliśmy całkiem strawne dzieło, które ogląda się z prawdziwą przyjemnością, ale nie uprzedzajmy faktów.

Intryga skupia się na wydarzeniach, które miały miejsce przed założeniem legendarnej uczelni Charlesa Xaviera i powszechną dyskryminacją mutantów. Ba, takie zjawisko w ogóle nie istniało, gdyż niewielu zdawało sobie tak naprawdę sprawę z istnienia ludzi o nadprzyrodzonych zdolnościach. Natomiast sami posiadacze nietypowych talentów, przekonani, że są „tymi jedynymi”, skwapliwie je ukrywali w obawie przed niepokojem i brakiem zrozumienia ze strony społeczeństwa. Jak wyglądały te czasy? Co doprowadziło do powstania grupy „X-Menów”? Skąd wzięła się głęboką nieufność Erika Lehnsherra do ludzi? Jak wyglądała przyjaźń „Profesora X” z „Magneto”, zanim skłóciły ich różnice ideologiczne? Film odpowiada na te i na wiele innych pytań, a wszystko to zostało umiejscowione w intrygujących latach 60’ ubiegłego wieku oraz podlane sugestywnym zimnowojennym klimatem w samym środku kryzysu kubańskiego.

Nie da się ukryć, że scenariusz jest jedną z najmocniejszych stron „X-Men: Pierwsza klasa”. Intryga oparta została na niezwykle stabilnych fundamentach, jak na film o superherosach, który w założeniach miał być tylko letnim blockbusterem, stawiającym raczej na widowiskowość niż na coś bardziej ambitnego. Brak tutaj charakterystycznych dziur, infantylizmu czy nielogiczności, które wywołują niesmak u każdego widza i rujnują w kilka sekund mozolnie budowany klimat. Oczywiście, tytuł nie ustrzegł się kilku wpadek fabularnych, tym niemniej nie psują one pozytywnego obrazu całości i da się je jakoś przełknąć. Weteranom serii mogą się nie podobać delikatne rozbieżności względem historii zawartej w filmowej „Trylogii” oraz komiksie, ale wydaję mi się, że w tym wypadku nie przesadzano z wolnością artystyczną i większość zmian można zaliczyć „in plus”.

x-men, x-men pierwsza klasa

Co zaskakujące, w przeciwieństwie do oficjalnych zwiastunów, które epatowały efektami specjalnymi i zapowiadały typowe kino akcji, strukturze „Pierwszej klasy” bliżej raczej do rasowego kina szpiegowskiego z Jamesem Bondem w roli głównej. Więcej tutaj precyzyjnych misji wywiadowczych i zakulisowych kuksańców politycznych niż otwartych potyczek z użyciem ciężkiej artylerii oraz nadprzyrodzonych mocy. W moim mniemaniu, był to „strzał w dziesiątkę”, który nadał całej intrydze klasy i równocześnie podkreślił duszną atmosferę tamtych lat. W końcu cały świat siedział wtedy na istnej beczce prochu i nawet najmniejsza iskra mogła doprowadzić do wojny nuklearnej – miło, że scenarzyści o tym pamiętali oraz w zgrabny sposób ujęli to w filmie (reakcja amerykańskiego wywiadu, gdy Erick porzucił konwenanse, decydując się na otwarty atak na daczę radzieckiego generała – bezcenna). Oczywiście taki styl prowadzenia narracji nie oznacza, że całe napięcie siada i do umysłu zaczyna powoli wkradać się nuda. Wręcz przeciwnie, akcja jest całkiem dynamiczna i całą historię ogląda się z prawdziwym zafrapowaniem – ponad dwie godziny czystej rozrywki, gdzie nie ma czasu na ziewanie.

W tym miejscu warto również napisać o świetnym spleceniu opowieści o mutantach z elementami charakterystycznymi dla epoki. Amerykańska paranoja na punkcie radzieckich szpiegów, młodzieżowy bunt związany z różnicą pokoleniową oraz erą rock & rolla, nietypowy wyścig zbrojeń pomiędzy dwoma mocarstwami czy rewolucja w sferze seksualnej – wszystko to zostało przedstawione. Niby drobiazgi, a cieszą ogromnie. Utwierdziło mnie to tylko w przekonaniu, że autorzy nie wybrali tego okresu przez kompletny przypadek i chcieli pokazać coś więcej niż tylko ogromne ryzyko zagłady, jakie wisiało wtedy nad ludzkością.

„X-Men: Pierwsza klasa” to jednak głównie opowieść o bohaterach i ich rozterkach wewnętrznych – mutantach starających odnaleźć się w ówczesnej, niełatwej rzeczywistości. To opowieść o niezwykłej i tragicznej w skutkach przyjaźni, która nie miała żadnych szans na przetrwanie. Z ulgą zauważyłem, że porzucono tutaj charakterystyczny koncept „czerni i bieli”, starając się ukazać różne odcienie szarości postaci pojawiających się na ekranie. Vaughn ponownie zdecydował się odłożyć na półkę wyświechtany i karykaturalny schemat krystalicznego superbohatera, stawiając na twardy realizm.

x-men, x-men pierwsza klasa

Erick to postać nierozerwalnie połączona z dramatem, smutkiem i wściekłością, które wypalają go od środka. Pragnienie sprawiedliwości za wyrządzone krzywdy jest jedynym paliwem, które trzyma go przy życiu i nadaje mu jakiś sens. Tylko czy moralny cel uświęca nieetyczne środki? Jego ból stara się złagodzić Charles i ukazać, że taka droga prowadzi wyłącznie do destrukcji oraz dalszego cierpienia. Problem jednak w tym, co może wiedzieć o prawdziwej udręce ktoś, kto wychował się w dostatnich warunkach i komu podawano wszystko jak na złotej tacy? Śmiało można napisać, że zarówno Xavier, jak i Lehnsherr, to postacie pozytywne, ale równie mocno zaślepione przez przeszłość, w jakiej przyszło im żyć. Jeden to pyszny ignorant, natomiast drugi jest dumnym zgorzknialcem. Ich cele są zbieżne, ale drogi, które do nich prowadzą, są różne. Paradoksalnie ich nieustępliwość i brak zrozumienia dla drugiej osoby, oddalają ich coraz dalej od spełnienia upragnionego marzenia – zamiast zjednoczenia wszystkich mutantów, oni doprowadzili do ich podziału.

Warto wspomnieć również o Raven – tym razem nie jest postacią, która roztacza wokół siebie sugestywną aurę erotyzmu i macha biustem na wszystkie strony. W „Pierwszej klasie” to zakompleksiona nastolatka, chorobliwie dbająca o wygląd, wciąż ukrywająca się pod maską „drugiego ja” i skrycie pragnąca uznania. Jak jednak słusznie zauważa Erick, nie można wymagać akceptacji od innych, skoro nie akceptuje się samego siebie. Tego typu „drugie dno” może nie zmusi kinomana do głębszych refleksji i ożywczych dyskusji niczym po obejrzeniu dzieł Jaco Van Dormaela czy Larsa von Triera, ale autorzy tej historii nie mieli chyba takich ambicji. Tym niemniej miło, że postarali się przemycić jakieś ukryte mądrości (jakie niebyły one) do letniego blockbustera.

Natomiast pewną ułomnością scenariusza jest ustawiczne uderzanie w patetyczne nuty, ku pokrzepieniu serc amerykańskich patriotów. Oczywiście, w pewnych momentach udało się umiejętnie przekłuć ten nadęty balon celnym i zabawnym dowcipem, ale mimo wszystko niesmak pozostaje.

x-men, x-men pierwsza klasa

Z kolei nie mogę w żaden sposób narzekać na grę aktorską, gdyż ten aspekt produkcji stoi na mistrzowskim poziomie i obawy o to, że młodzi artyści mogą nie podołać zadaniu, można śmiało włożyć między bajki. Michael Fassbender kolejny raz potwierdził swój talent i ukazał, że z roli na rolę rozkręca się coraz bardziej. Znakomicie przedstawił emocje oraz rozterki, które targają udręczoną duszę, jaką jest „Magneto” – w moim mniemaniu na poziomie oscarowym i trudno jest nie oprzeć się stwierdzeniu, że dosłownie zdominował ten film. Na pochwałę zasługuje również uzdolniony James McAvoy jako Xavier oraz wszechstronny Kevin Bacon, który wcielił się w doktora Sebastiana Shaw (świetny germański akcent!).

Ciężko jest również przyczepić się do znakomitego montażu (poezja!) i niezgorszych efektów specjalnych. Vaughn wykazał tutaj prawdziwe wysmakowanie i te są tylko znakomitym dodatkiem do widowiskowych starć, a nie głównym elementem całego filmu (z ulgą również przyjąłem informacje, że tym razem nie będę musiał zakładać okularów 3D). Dobra, za wyjątkiem „la grande finale” na wybrzeżu Kuby, ale tego typu dzieła powinno się kończyć z pompą, więc to żaden grzech. Czasem razi trochę plastikowość niektórych gadżetów (chociażby radziecki hełm chroniący przed grzebaniem w myślach), ale generalnie nie przekraczają dopuszczalnego poziomu tandety, więc można przymknąć na to oko. Warto również napisać ciepłe słowo o klimatycznej i całkiem dobrze dopasowanej ścieżce muzycznej autorstwa Henry’ego Jackmana.

Podsumowując, ponad dwugodzinne rendez-vous z „X-Men: Pierwsza klasa” okazało się niezwykle przyjemnym doświadczeniem. To widowiskowe i całkiem inteligentne kino, opowiadające szalenie frapującą historię. Nie jest to może jakieś głębokie oraz wielce oryginalne dzieło, ale raczej każdy wyjdzie z kina usatysfakcjonowany i nie będzie żałował pieniędzy za bilet. Moim skromnym zdaniem to najlepsza ekranizacja sagi o „X-Menach”. Szczerze polecam.

Tekst powstał w ramach współpracy międzyserwisowej GameExe z ekipą Trzynastego Schronu.

Ocena Game Exe
7.5
Ocena użytkowników
7.83 Średnia z 9 ocen
Twoja ocena

Komentarze

0
·
Najlepszy X-Men na równi z "Przeszłością, która nadejdzie". Raczej nie spodziewałem się tak dobrego kina, a tu proszę - film bardzo dobry, jak słusznie w recenzji zauważono, z mniejszym nastawieniem na wybuchy, efekty i akcję, lecz idący w stronę tej szpiegowskiej atmosfery. Przez to wypada trochę skromniej niż choćby "Avengers", ale czy daje mniejszą przyjemność podczas oglądania? Nie powiedziałbym Młodsi bohaterowie są zdecydowanie ciekawsi od ich starszych wersji, mnie najbardziej urzekł Magneto w wykonaniu Fassbendera, który tutaj nie jest jednoznacznie zły, można zrozumieć jego poglądy, no i te jego relacje z Xavierem zostały świetnie napisane (szczególnie końcówka mocna).

8,5/10

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...