Generalnie rzecz ujmując, lokalizacje gier w naszym kraju cieszą się niesławą i są często uznawane jako zło konieczne, niż jako coś niezbędnego do czerpania pełni rozrywki z danego tytułu. Argumentów przeciw jest wiele – zaczynając od tego, że to niby zabija pierwotny klimat, poprzez wykazanie, że zazwyczaj polonizacje robione są po łebkach, a kończąc na kwestionowaniu talentu naszych rodzimych aktorów. Nie będę zaprzeczał, że jest w tym ziarno prawdy, dlatego też dystrybutorzy decydują się na umieszczenie dwóch wersji językowych albo zrobienie wersji kinowej, co jest częstszym wyjściem, bo tańszym. Bo po co potencjalnemu konsumentowi naciskać na odcisk? W tych czasach to nieopłacalne.
Dla mnie to całe wieszanie psów na rodzimych wersjach jest co najmniej dziwne, bo zazwyczaj dystrybutorzy odwalają kawał dobrej roboty. Może często nie ma fajerwerków, ale ogólnie dają one radę. Szczególnie jeżeli chodzi o gatunek gier fabularnych, który przecież stanowi największe pole do popisu. Polonizacje cRPGów to zazwyczaj najwyższa półka i nie odstają poziomem od wersji anglojęzycznych, a niektóre nawet biją na głowę i te (vide „Planescape: Torment” czy „Wiedźmin”). Ba, blisko rok temu przez społeczność „gothicową”, został wszczęty niemały raban z powodu braku pełnej polonizacji gry „Risen”! Gdzie leży więc problem? Chyba w standardowym polskim narzekaniu na wszystko i wykazywaniu, że Zachód to ma ogólnie wszystko najlepsze. Cudze chwalicie, swojego nie znacie? Coś w tym jednak jest…
Dobra, czas na meritum, bo widzę, że Matthias powoli zbliża się do mojego biurka z gumowym kurczakiem, którego nie zawaha się użyć, jeżeli nie przejdę do rzeczy. Na takie krótkie przemyślenia nie wzięło mi się ni z gruchy ni z pietruchy, ale z powodu informacji o pełnej obsadzie rodzimej wersji „Arcania: Gothic IV”. Ta jest mocna, utalentowana i pełna znanych nazwisk.