Drapieżnik na moim terytorium
W zeszłym tygodniu Katherine Fonteneau, właścicielka wspomnianego burdelu „U Katie”, wysłała mi e-maila. Na mojej stronie znajduje się informacja, że udało mi się wyeliminować całą rodzinę krwi zamieszkującą w górach koło Asheville. I tak było. Żadnych kłamstw – ani na stronie, ani w gazetach i telewizji. No, przynajmniej nie bezczelnych kłamstw. Tak naprawdę omal wtedy nie straciłam życia, ale wykonałam zlecenie. Potem wynajęłam pełnomocnika i legalnie zainwestowałam resztki moich ciężko zarobionych pieniędzy. Do tego musiałam skończyć rekonwalescencję, choć na stronie podałam, że zapragnęłam dłuższych wakacji. Wakacje wyglądały lepiej niż szczera prawda.
Zdjęłam kask i wyciągnęłam spinki przytrzymujące włosy. Warkocze opadły mi na plecy.
Wyjęłam parę narzędzi z mojego ekwipunku: niewielki osinowy kołek ze srebrną końcówką, mały pistolet i krzyż, po czym ukryłam to wszystko pomiędzy splotami, które znowu spięłam, pilnując, by nic nie wystawało. Na koniec wzięłam głęboki oddech, by się rozluźnić przed spotkaniem, i raz jeszcze powtórzyłam sobie w duchu, że nic mi nie grozi. Byłam zdenerwowana – a to niedobrze, gdy ma się spotkać twarzą w twarz z wampirem.
Słońce zachodziło w powodzi krwawego blasku nad widnokręgiem. Czerwień otaczała stare domy, wyzierała z rozbitych okien, odbijała się od kutych balustrad tarasów. Dla ludzkiego oka widok był skończenie piękny. Otworzyłam serce i pozwoliłam, by Bestia posmakowała świata. Lubiła zapachy i spacery. Później, przyrzekłam. Drapieżniki warczą, gdy się zdenerwują. Wkrótce – warknęła Bestia, zatapiając mi szpon w duszy i drapiąc lekko. Nieprzyjemne uczucie, ale pomagało zachować czujność, a bardzo tego teraz potrzebowałam. W życiu nie spotkałam cywilizowanego wampira, nie robiłam przecież z takimi interesów. O ile mi wiadomo, nigdy dotąd nie zdarzyło się, by wampir i zmiennoskóry stanęli twarzą w twarz. Co zaraz się zmieni. Zapowiada się historyczne spotkanie.
Wsunęłam okulary przeciwsłoneczne w dekolt bluzy. Zerknęłam jeszcze na magicznie zabezpieczone sakwy bagażowe i, upewniwszy się, że nikomu nie uda się do nich dobrać, podeszłam do czerwonych drzwi. Zadzwoniłam. Łysy facet, który otworzył, na pewno był człowiekiem – choć rozmiarami zawstydziłby zawodnika wrestlingu, nafaszerowanego sterydami kulturystę, a nawet trolla. I pewnie nie tylko ich. Uśmiechnęłam się na tę myśl. Łysielec zatarasował drzwi. Stał z opuszczonymi rękami, gotów do działania.
– Coś zabawnego? – Jego głos przypominał zgrzyt podków na bruku.
– Nic takiego. Przekaż Katie, że przyszła Jane Yellowrock. – To zawsze robiło dobre wrażenie na wejściu. To, że drżały mi kolana, nie miało znaczenia.
– Wizytówka? – zapytał.
Nie ma co, oszczędny w słowach. Od razu mi się spodobał. Mój nowy kumpel. Dwoma palcami rozpięłam powoli zamek i wyciągnęłam z wewnętrznej kieszeni kurtki wizytówkę. Niewiele na niej było: Jane Yellowrock – kołek do wynajęcia.
Zabijanie wampirów to krwawa robota. Nauczyłam się, że odrobina humoru znacznie poprawia interesy oraz sprawia, że łatwiej znieść wszystko, co się wiąże z tym zawodem.
Gość wziął kartonik i zatrzasnął mi drzwi przed nosem. Chyba będę musiała nauczyć mojego nowego przyjaciela dobrych manier. Chociaż, prawdę mówiąc, brak manier cechował niemal wszystkich mężczyzn, jakich zdarzyło mi się poznać.
Parę przecznic dalej grzmiał silnik motocykla. Nie harley. Może kawasaki, przypominający czerwoną rakietę między nogami? Nie zdziwiło mnie, kiedy pojawiła się właśnie ta maszyna. Dosiadał jej ten przystojniaczek, którego widziałam na Decatur. Uniósł przednie koło, wyhamował przede mną i wyłączył silnik, przyglądając mi się zza ciemnych okularów. W zębach obracał wykałaczkę, którą wypluł, gdy tylko zdjął kask i okulary. Ciacho. Trochę wyższy ode mnie, a liczyłam sobie dokładnie sto osiemdziesiąt trzy centymetry, o oliwkowej cerze, ciemnych włosach i brwiach. Czarna kurtka i dżinsy, jak wspomniałam. Buty również czarne. Pozer, ale te muskularne uda w czerni dobrze się prezentowały na czerwonym motocyklu.
Żadnego srebra w zasięgu wzroku. Żadnej strzelby, chociaż pod prawą pachą kurtka mu się podejrzanie wybrzuszała. Znaczy, mańkut. Pod czarnym kołnierzykiem na karku coś błysnęło. Pochwa na nóż, może na więcej niż jedno ostrze. Na kowbojkach, jak moje, ale nie ze skóry strusia, zauważyłam rysy . Wciągnęłam powietrze, rozszerzając nozdrza. Wyczułam świeży zapach końskiego nawozu. Chłopak ze wsi albo ktoś, kto przebywał w mieście na tyle długo, by znaleźć wierzchowca. Wyczułam też słodki zapach siana. Świeże, czyste wonie. I aromat cygara. To właśnie sprawiło, że facet zaczął mi się podobać. A gdy jeszcze w mieszance zapachów odróżniłam stal, smar do broni palnej i srebro – od razu się zakochałam. No, mniej więcej. Moja Bestia uznała, że przystojniak jest milutki i może nawet wart naszej uwagi. Jednak wyczuwałyśmy również ślad damskiej woni, przebijającą przez inne, która wzbudzała naszą czujność.
Cisza trwała dłużej niż wypadało. Ponieważ to przystojniak przyjechał do mnie, czekałam, aż pierwszy się odezwie. Facet wyraźnie niezbyt dobrze znosił milczenie – w przeciwieństwie do mnie. Pozwoliłam sobie na leciutki półuśmiech. Przystojniak uśmiechnął się szeroko w odpowiedzi i zsiadł z motocykla. Zza drzwi burdelu dobiegły kroki. Stanęłam tak, aby widzieć i wejście, i faceta. Nie dało się tego zrobić dyskretnie, więc wzruszyłam ramionami na znak, że to nic osobistego – po prostu zdrowy rozsądek. Nawet w obecności takiego przystojniaka.
W progu znowu stanął łysy i skinął mi głową. Uznałam, że to zaproszenie.
– Masz interesujących znajomych – oznajmił, zatrzaskując drzwi przed nosem mojego przypadkowego towarzysza.
– Nie znam gościa. Gdzie mam zostawić broń? – Lepiej dobrowolnie oddać niż zmuszać gospodarzy, by ją odebrali. Jedna z reguł wywierania wpływu i takie tam.
Otworzył szafę. Zdjęłam strzelbę i umieściłam na stojaku w środku, a na półce położyłam krzyże odpięte od pasa i wyciągnięte z zanadrza. Zebrała się niezła kupka. Trzynaście krzyżyków – przesada, ale dobrze odwracały uwagę od ukrytej broni. Oddałam również drewniane i srebrne kołki. Po trzynaście z każdego rodzaju. I srebrną fiolkę z wodą święconą. Gdybym i ich miała trzynaście, chyba by mi się złamał kręgosłup.
Na koniec powiesiłam kurtkę, w kieszeni której zostały okulary i komórka. Zamknęłam szafę i odwróciłam się do łysola, by mógł mnie obszukać. Mruknął zaskoczony taką uprzejmością, szybko się jednak opanował i wykonał swoją robotę. Trzeba przyznać, nie wyglądał, jakby obmacywanie sprawiało mu wyjątkową przyjemność – oklepał mnie, ale nie pchał paluchów tam, gdzie nie powinien, ani też nie próbował zwlekać. Oddech mu nie przyśpieszył, tętno miał regularne – potrafię to wyczuć, gdy jest wystarczająco cicho. Dokładniej obmacał mi jeszcze buty, po czym oznajmił:
– Za mną.
Poprowadził wąskim korytarzem, skręcając dwa razy, by przejść na tyły domu. Podłogi wyłożone były perskimi dywanami, na ścianach wisiały malowidła olejne i akwarele wykonane przez sławnych i nie tak sławnych mistrzów. Korytarz oświetlały witrażowe kinkiety Tiffany, które wyglądały na autentyki, chociaż może podrobienie staroci nie jest szczególnie trudne, nie znam się na tym. Ściany miały beżowy odcień, dobrze prezentujący się w witrażowym świetle i podkreślający barwy obrazów. Odrobina finezji w zamtuzie. Wychowałam się w przyzwoitym chrześcijańskim domu i takie połączenie mimowolnie mnie bulwersowało, ale też intrygowało. Kiedy ochroniarz zatrzymał się przy czerwonych drzwiach na końcu korytarza, potknęłam się o dywan. Facet wykazał się refleksem, złapał mnie za ramię i przywrócił do pionu, po czym cofnął ręce. Postarałam się wyglądać na zawstydzoną, ale łysy tylko potrząsnął głową i zapukał. Wyprostowałam się i przycisnęłam dłoń do głowy, gdzie krył się krzyż oraz malutki dwustrzałowy derringer, których mój strażnik nie zauważył podczas rewizji. Żadnemu mężczyźnie nie przyjdzie do łba, by obmacywać kobiecie fryzurę. Zawsze natomiast sprawdzają dokładnie buty, wpychają nawet czasami paluchy za cholewki. Ochroniarz otworzył i przepuścił mnie przodem.
Pokój był urządzony spartańsko, acz kosztownie. Meble wyglądały na hiszpańskie. Hiszpańskie antyki. Z czasów królowej Izabeli i Krzysztofa Kolumba. Stojąca przy biurku kobieta w turkusowej sukni i miękkich pantoflach wyglądała na dwudziestolatkę, dopóki nie spojrzało się jej w oczy. Wówczas można by ją uznać za siostrę wspomnianej królowej. Te oczy były stare. Bardzo, bardzo stare. Pełne niewzruszonego spokoju. Kobieta uczyniła krok w moją stronę. I wówczas poczuła mój zapach.
W ułamku sekundy białka jej poczerwieniały, źrenice rozszerzyły się i pociemniały, a spomiędzy warg kobiety wysunęły śnieżnobiałe, długie na pięć centymetrów kły. Skoczyła. Zrobiłam unik, wyszarpnęłam krzyż oraz derringera i cofnęłam się pod ścianę. Krzyż na wampira, pistolet na łysego. Kobieta zasyczała, po czym wyszczerzyła zęby. Ochroniarz wyciągnął broń. Wielkiego gnata. Mężczyźni zawsze muszą pokazać, kto ma dłuższego. Głupota. Dlaczego nigdy nie pozwalają, żebym tylko ja była uzbrojona?
– Drapieżnik – wysyczała kobieta. – Na moim terytorium.
Feromony wampirzego gniewu, gorzkie jak piołun, wypełniły pomieszczenie.
– Nie jestem człowiekiem – powiedziałam spokojnym tonem. – Właśnie to czujesz.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz