JAK PRZEZ PRZYPADEK WYPAROWAŁEM NAUCZYCIELKĘ MATEMATYKI
Wiesz co, ja wcale nie chciałem być osobą półkrwi.
Jeśli czytasz te słowa, bo myślisz, że możesz być taki jak ja, to dam ci dobrą radę: zamknij natychmiast tę książkę. Uwierz w każde kłamstwo, jakie opowiedzieli ci mama i tato na temat twoich urodzin, i postaraj się zwyczajnie przeżyć życie.
Niebezpiecznie jest być istotą półkrwi. Strasznie. Zwykle na końcu ginie się w jakiś paskudny i bolesny sposób.
Jeśli jesteś zwykłym dzieckiem, które czyta tę książkę jako kolejną powieść przygodową, to super. Czytaj sobie do woli. Zazdroszczę ci przekonania, że nic takiego nigdy się naprawdę nie wydarzyło.
Ale jeśli rozpoznasz się na jej kartach – jeśli poczujesz, że jej słowa coś w tobie poruszyły – natychmiast ją odłóż. Możesz być jednym z nas. A wystarczy, że się tego dowiesz... Wtedy to już tylko kwestia czasu, kiedy oni też to wyczują i przyjdą po ciebie.
Nie mów wtedy, że cię nie ostrzegałem.
Nazywam się Percy Jackson.
Mam dwanaście lat. Jeszcze kilka miesięcy temu byłem uczniem Yancy Academy, prywatnej szkoły z internatem dla dzieci z problemami, znajdującej się na północy stanu Nowy Jork.
Czy ja jestem dzieckiem z problemami?
Taa. Można tak powiedzieć.
Mógłbym zacząć od dowolnego momentu w swoim krótkim i nieszczęsnym życiu, żeby to wykazać, ale prawdziwe kłopoty zaczęły się w maju, kiedy nasza szósta klasa wybrała się na wycieczkę na Manhattan... Dwadzieścia ośmioro szurniętych dzieciaków i dwoje nauczycieli jechało żółtym autobusem szkolnym do Metropolitan Museum of Art, żeby obejrzeć starożytne greckie i rzymskie różności.
Wiem, wiem – to brzmi jak wyrafinowana tortura. Większość wycieczek z Yancy była torturą.
Ale tym razem wyjazd zorganizował pan Brunner, nauczyciel łaciny, więc zapowiadało się nieco lepiej.
Pan Brunner to taki facet w średnim wieku, który porusza się na elektrycznym wózku. Ma przerzedzone włosy i rzadką brodę, nosi wyświechtaną tweedową marynarkę, która wiecznie zalatuje kawą. Wcale nie wygląda na równego gościa, ale opowiada mnóstwo historyjek i żartów, no i często gra z nami na lekcjach. A poza tym ma świetną kolekcję rzymskiej broni i dzięki temu na jego lekcjach nigdy nie zasypiam.
Miałem więc nadzieję, że ta wycieczka nie będzie taka straszna. A przynajmniej, że nie narobię sobie kłopotów.
Ludzie, ale się myliłem!
Bo sprawa jest taka, że na wycieczkach zawsze zdarzają mi się dziwne przygody. Na przykład, kiedy ze szkołą, do której chodziłem w piątej klasie, pojechaliśmy na pole bitwy pod Saratogą i miałem ten wypadek z armatą z czasów wojny o niepodległość. Wcale nie wycelowałem jej w szkolny autobus, ale oczywiście i tak mnie wyrzucili. A wcześniej, kiedy zwiedzaliśmy zaplecze rekinarium ze szkołą, do której chodziłem w czwartej klasie, przypadkiem nacisnąłem niewłaściwą dźwignię na kładce i cała grupa wylądowała w wodzie. A jeszcze wcześniej... Dobra, wystarczy.
Na tej wycieczce postanowiłem być grzeczny.
Przez całą drogę do miasta starałem się nie pobić z Nancy Bobofit – piegowatą, rudowłosą kleptomanką, która rzucała okruchami kanapki z masłem orzechowym i keczupem w głowę Grovera, mojego najlepszego kumpla.
Grover był modelową łajzą. Nie dość, że chudy, to jeszcze na dodatek płakał, kiedy coś mu nie wychodziło. Musiał chyba powtarzać parę klas, bo jako jedyny szóstoklasista zaczynał mieć pryszcze i nawet początki delikatnego zarostu na brodzie. A do tego był kaleką. Miał papierek zwalniający go na resztę życia z wuefu, ponieważ coś mu się działo z mięśniami w nogach. Chodził dziwacznie, jakby każdy krok był dla niego bolesny, ale to były tylko pozory. Trzeba było go widzieć, jak biegł, kiedy w stołówce podali tortillę.
W każdym razie Nancy Bobofit rzucała w niego kawałkami kanapki, które przyklejały się do jego kręconych ciemnych włosów. Wiedziała, że nic jej nie mogłem zrobić, i tak byłem już na warunku. Dyrektor zagroził mi śmiercią przez zawieszenie w prawach ucznia, jeśli cokolwiek złego, żenującego albo choć z lekka rozrywkowego zdarzy się na tej wycieczce.
– Zabiję ją – mruknąłem.
Grover usiłował mnie uspokoić.
– Nie przejmuj się, lubię masło orzechowe.
Uchylił się przed kolejną porcją drugiego śniadania Nancy.
– Dość tego. – Zacząłem się podnosić, ale Grover ściągnął mnie z powrotem na siedzenie.
– Już masz warunek – przypomniał mi. – Wiesz, kto będzie na celowniku, jeśli cokolwiek się stanie.
Jak teraz na to patrzę, żałuję, że jednak nie dołożyłem Nancy Bobofit. Zawieszenie w prawach ucznia to pikuś w porównaniu z tym, w co miałem się wpakować.
Pan Brunner oprowadzał nas po muzeum.
Jechał przed nami na swoim wózku, prowadząc grupę przez wielkie sale, w których głos odbijał się echem. Mijaliśmy marmurowe posągi i szklane gabloty pełne bardzo starych czarno-czerwonych naczyń.
Naprawdę byłem w szoku, że te garnki przetrwały dwa czy trzy tysiące lat.
Zebrał nas w końcu wokół wysokiego na cztery metry kamiennego słupa, na którego szczycie siedział wielki sfinks, i powiedział, że była to stela (czyli nagrobek) dziewczyny w naszym wieku. Opowiadał o płaskorzeźbach na tej steli. Starałem się słuchać tego, co mówił, bo było to w sumie interesujące, ale wszyscy dookoła gadali, a jak tylko mówiłem im, żeby się zamknęli, to druga nauczycielka, pani Dodds, groziła mi palcem.
Pani Dodds uczyła matmy. Przyjechała z Georgii, była niska i zawsze nosiła czarną skórzaną kurtkę, mimo że miała już pięćdziesiątkę. I wyglądała tak wrednie, że nie zdziwiłbym się, gdyby marzyła o rozjechaniu szkolnych szafek harleyem. Pojawiła się w Yancy w połowie roku, kiedy poprzednia matematyczka dostała załamania nerwowego.
Pani Dodds pokochała Nancy Bobofit od pierwszego wejrzenia, we mnie zaś widziała diabelskie nasienie. Wskazywała na mnie swoim zakrzywionym palcem, a gdy mówiła "mój drogi!" tym swoim słodkim tonem, to już wiedziałem, że przez miesiąc będę zostawał karnie po lekcjach.
Pewnego razu, kiedy kazała mi do północy wymazywać odpowiedzi ze starych ćwiczeń matematycznych, oznajmiłem Groverowi, że moim zdaniem pani Dodds nie jest człowiekiem. Popatrzył na mnie ze śmiertelną powagą i odpowiedział:
– Masz całkowitą rację.
Pan Brunner dalej gadał o greckich nagrobkach.
W końcu, kiedy Nancy Bobofit wyraziła się na temat nagiego gościa na steli, nie wytrzymałem.
– Zamkniesz się wreszcie? – zapytałem.
Wyszło mi to trochę za głośno.
Cała klasa ryknęła śmiechem. Pan Brunner przerwał opowieść.
– Panie Jackson – powiedział – czyżbyś miał jakieś uwagi?
Wiedziałem, że jestem purpurowy.
– Nie, proszę pana – odpowiedziałem.
Pan Brunner wskazał na jedną z rzeźb.
– Może zatem powiesz nam, co przedstawia ten relief?
Spojrzałem na rzeźbę i poczułem ulgę, ponieważ akurat to rozpoznałem.
– To Kronos pożerający swoje dzieci, prawda?
– Tak – powiedział pan Brunner, najwyraźniej nieusatysfakcjonowany. – A robił tak dlatego, że...?
– No... – zacząłem grzebać w pamięci. – Kronos był królem bogów i...
– Bogów? – spytał pan Brunner.
– Tytanów – poprawiłem się. – I on... nie ufał swoim dzieciom, które były bogami. Więc, no, Kronos je zjadał, tak? Ale jego żona ukryła Zeusa, jak był niemowlęciem, i dała zamiast tego Kronosowi do połknięcia kamień. A potem Zeus, kiedy dorósł, to tak wykołował swojego tatę, czyli Kronosa, że zmusił go do wyplucia reszty rodzeństwa...
– Bueee! – jęknęła jedna ze stojących za mną dziewczyn.
– ... a potem była wielka wojna między bogami a tytanami – ciągnąłem – i bogowie wygrali.
Klasa chichotała.
– Jakby się to miało na cokolwiek przydać w życiu. Jakby w kwestionariuszach rekrutacyjnych zadawali pytanie "Wyjaśnij, dlaczego Kronos zjadał swoje dzieci" – mruknęła tuż za mną Nancy Bobofit do swojej kumpeli.
– A proszę mi powiedzieć, panie Jackson – pytał dalej Brunner – dlaczego, parafrazując celne pytanie panny Bobofit, ta wiedza może się przydać w życiu?
– Zatopiony – mruknął Grover.
– Zamknij się – syknęła Nancy, a jej twarz była teraz jeszcze bardziej czerwona niż włosy.
Przynajmniej Nancy też się oberwało. Ze wszystkich nauczycieli tylko panu Brunnerowi udawało się przyłapać ją na odzywkach. Miał słuch godny szpiega.
Myślałem nad jego pytaniem, ale w końcu wzruszyłem ramionami.
– Nie wiem, proszę pana.
– No cóż – Pan Brunner był zawiedziony – pół punktu, panie Jackson. Zeus nakarmił Kronosa mieszanką musztardy i wina, co sprawiło, że zwrócił pozostałe pięcioro dzieci, które oczywiście, będąc nieśmiertelnymi bogami, żyły i rozwijały się w żołądku tytana niestrawione. Bogowie pokonali swojego ojca, pokroili go na kawałki jego własnym sierpem i wrzucili szczątki do Tartaru, najciemniejszej części Podziemnej Krainy. Tym optymistycznym akcentem na razie kończę, pora na drugie śniadanie. Pani Dodds, czy może pani wyprowadzić nas na zewnątrz?
Klasa ruszyła ku wyjściu: dziewczyny trzymając się za żołądki, chłopaki przepychając się i zachowując jak kretyni.
Grover i ja już mieliśmy pójść za nimi, kiedy odezwał się pan Brunner.
– Panie Jackson.
Wiedziałem, że tego nie uniknę.
Powiedziałem Groverowi, żeby poszedł sam, i zwróciłem się do pana Brunnera.
– Słucham, proszę pana.
Spojrzenie pana Brunnera należało do tych niedających spokoju – poważne, brązowe oczy, które mogły mieć tysiąc lat i widziały chyba wszystko.
– Musisz się nauczyć odpowiedzi na moje pytanie – oznajmił.
– O tytanów?
– O życie. I do czego może przydać się wiedza.
– Aha.
– To, czego cię uczę – powiedział – jest śmiertelnie ważne. I mam nadzieję, że tak to potraktujesz. Będę od ciebie wymagał pełnego zaangażowania, Percy Jacksonie.
Miałem ochotę się zezłościć, facet na zbyt wiele sobie pozwalał.
To znaczy – jasne, w sumie te jego konkursy były fajne: ubierał się w rzymską zbroję, krzyczał "Hajże!" i wymachując mieczem, kazał nam, uzbrojonym tylko w kredę, biegać do tablicy i wyliczać wszystkich znanych Greków i Rzymian, którzy kiedykolwiek żyli, wraz z imionami rodziców i bogami, których czcili. Problem polegał na tym, że pan Brunner chciał, żebym był równie dobry jak inni, mimo że mam dysleksję, kłopoty z koncentracją i nigdy nie dostałem oceny lepszej niż trója. Gorzej: nie tylko równie dobry, według niego miałem być lepszy. A ja po prostu nie byłem w stanie zapamiętać tych wszystkich imion i faktów, nie mówiąc już o ich poprawnym napisaniu.
Wymruczałem coś o tym, że się postaram, a pan Brunner tymczasem spojrzał na stelę takim wzrokiem, jakby pamiętał pogrzeb tej dziewczyny.
Po czym kazał mi wyjść na zewnątrz i zjeść drugie śniadanie.
Klasa zebrała się na frontowych schodach muzeum, skąd można obserwować ruch pieszych na Piątej Alei.
Na niebie zbierało się na potężną burzę. Nigdy nie widziałem tak czarnych chmur w mieście. Pomyślałem, że to pewnie globalne ocieplenie albo coś w tym rodzaju, bo pogoda w całym stanie Nowy Jork była od świąt dziwaczna. Mieliśmy wielkie burze śnieżne, powodzie i pożary wywołane przez uderzenie pioruna. Nie zdziwiłbym się, gdyby tym razem miał to być nadciągający huragan.
Nikt poza mną nie zwracał na to uwagi. Kilku chłopaków rzucało okruszkami w gołębie. Nancy Bobofit usiłowała zwędzić coś z torebki jakiejś kobiety, a pani Dodds jak zwykle niczego nie zauważyła.
Siedliśmy z Groverem na obmurowaniu fontanny, z dala od reszty klasy. Mieliśmy nadzieję, że jeśli tak zrobimy, to nikt się nie domyśli, że jesteśmy z tej szkoły – szkoły dla potłuczonych cieniasów, którzy nigdzie indziej nie daliby sobie rady.
– Masz zostać po szkole? – spytał Grover.
– Nie – odpowiedziałem. – Brunner by mi nie kazał. Tylko jeszcze mógłby mi czasem odpuścić. Wiesz... Nie jestem geniuszem.
Grover przez chwilę nic nie mówił. W końcu, jak już uznałem, że wygłosi mi jakiś głęboko filozoficzny komentarz na pocieszenie, powiedział:
– Dasz mi jabłko?
Nie byłem szczególnie głodny, więc mu dałem.
Przyglądałem się sznurowi taksówek sunących Piątą Aleją i myślałem o mieszkaniu mojej mamy, które było całkiem niedaleko. Nie widziałem jej od świąt. Miałem straszną ochotę wskoczyć do taksówki i pojechać do domu. Mama przytuliłaby mnie i cieszyłaby się, że jestem, ale byłaby też zawiedziona. Odesłałaby mnie natychmiast z powrotem do Yancy, przypominając mi przy okazji, że powinienem się starać, mimo że jest to moja szósta szkoła w ciągu sześciu lat i zapewne i tak z niej wylecę. A ja nie mógłbym wytrzymać tego jej smutnego spojrzenia.
Pan Brunner zatrzymał swój wózek przy podjeździe dla niepełnosprawnych. Jadł selera, czytając jakąś powieść w wydaniu kieszonkowym. Zza pleców wystawał mu czerwony parasol, co upodabniało jego wózek do kawiarnianego stolika na kółkach.
Miałem właśnie odwinąć drugie śniadanie, kiedy przede mną pojawiła się Nancy Bobofit wraz ze swoimi brzydkimi przyjaciółkami – podejrzewałem, że znudziły jej się próby okradzenia turystów – i rzuciła Groverowi na kolana nadgryzioną kanapkę.
– Oj. – Wyszczerzyła do mnie te swoje krzywe zęby. Jej piegi były pomarańczowe, jakby ktoś spryskał ją sokiem z marchwi.
Usiłowałem zachować spokój. Szkolny psycholog powtarzał mi wiele razy, że powinienem policzyć do dziesięciu, żeby "nie dać się ponieść nerwom". Ale byłem tak wściekły, że mój mózg się wyłączył. W uszach słyszałem ryk fal.
Nie przypominam sobie, żebym jej dotknął, ale następne, co kojarzę, to że Nancy siedziała na tyłku w fontannie, wrzeszcząc "Percy mnie popchnął!".
Przed nami natychmiast zmaterializowała się pani Dodds.
Koledzy szeptali:
– Widziałeś...?
– ... woda...
– ... jakby ją chwyciła...
Nie miałem pojęcia, o czym mówili. Wiedziałem tylko, że właśnie znów wpakowałem się w kłopoty.
Gdy tylko pani Dodds upewniła się, że biedna mała Nancy jest cała i zdrowa, i jak już obiecała jej nową koszulkę z muzealnego sklepu z pamiątkami itd., itd., zwróciła się do mnie. W jej oczach zapłonął triumfalny płomień, jakbym zrobił coś, na co czekała przez cały semestr.
– Mój drogi...
– Wiem – odburknąłem. – Miesiąc wymazywania ćwiczeń.
Nie powinienem był tego mówić.
– Pójdziesz ze mną – oznajmiła pani Dodds.
– Proszę pani! – krzyknął nagle Grover. – To ja. To ja ją popchnąłem.
Gapiłem się na niego całkiem zaskoczony. Nie mogłem uwierzyć, że postanowił mnie kryć. Grover śmiertelnie bał się pani Dodds.
Obrzuciła go takim spojrzeniem, że jego pokryty nędznym zarostem podbródek zadrżał.
– Nie sądzę, panie Underwood – odrzekła.
– Ale...
– Ty zostaniesz tutaj.
Grover posłał mi rozpaczliwe spojrzenie.
– Spoko, chłopie – powiedziałem. – Starałeś się.
– Mój drogi – warknęła do mnie pani Dodds. – Bardzo proszę.
Nancy Bobofit parsknęła pogardliwie.
Odpowiedziałem wyćwiczonym spojrzeniem "i tak cię dopadnę" spod przymrużonych powiek. Następnie odwróciłem się do pani Dodds, ale jej już przy mnie nie było. Stała w bramie muzeum, na szczycie schodów, machając na mnie niecierpliwie ręką.
Jak ona znalazła się tam tak szybko?
Mojemu mózgowi zdarza się czasem przysnąć na moment i chwilę później zdaję sobie sprawę, że czegoś nie zauważyłem – jak gdyby kawałek układanki zniknął z wszechświata, pozostawiając mnie ze wzrokiem wlepionym w puste miejsce. Psycholog szkolny powiedział mi, że to objaw ADHD: mózg błędnie interpretuje pewne rzeczy.
Nie byłem tego taki pewny.
Poszedłem za panią Dodds.
W połowie schodów zerknąłem przez ramię na Grovera. Był blady, przebiegał wzrokiem ode mnie do pana Brunnera, jakby chciał zwrócić jego uwagę na to, co się dzieje, ale pan Brunner nie odrywał się od swojej powieści.
Pani Dodds tymczasem znikła znowu. Była już we wnętrzu budynku, na końcu holu wejściowego.
Okej, pomyślałem. Zamierza zmusić mnie, żebym kupił Nancy nową koszulkę w sklepie muzealnym.
Ale najwyraźniej miała inny plan.
Ciągnęła mnie w głąb muzeum. Kiedy wreszcie ją dogoniłem, byliśmy znów w galerii grecko-rzymskiej.
Poza nami nikogo tam nie było.
Pani Dodds stała z założonymi rękami przed wielkim marmurowym fryzem przedstawiającym greckich bogów. Z jej gardła dobiegał dziwaczny dźwięk, coś jakby warczenie.
Nawet i bez tego byłbym podenerwowany. Dziwnie jest być sam na sam z nauczycielem, zwłaszcza z panią Dodds. W dodatku spoglądała na ten fryz tak, jakby chciała obrócić go w pył...
– Sprawiasz nam kłopoty, mój drogi – powiedziała.
Postawiłem na najbezpieczniejszą kartę.
– Tak, proszę pani – odpowiedziałem.
Poprawiła mankiety skórzanej kurtki.
– Naprawdę myślałeś, że ci się upiecze?
W jej oczach czaiło się już nie szaleństwo, ale czyste zło.
Jest nauczycielką, myślałem nerwowo. Nie może mi zrobić krzywdy.
– Będę... będę się starał, proszę pani – wymamrotałem.
Budynkiem wstrząsnął grzmot.
– Nie jesteśmy głupi, Percy Jacksonie – odparła pani Dodds. – Prędzej czy później i tak byśmy cię znaleźli. Przyznaj się, a masz szansę złagodzić swoje cierpienia.
Nie miałem pojęcia, o czym ona mówiła.
Przychodziło mi do głowy, że ktoś z nauczycieli musiał znaleźć nielegalny zapas cukierków, którymi handlowałem w sypialni w internacie. A może wykryli, że ściągnąłem wypracowanie o Przygodach Tomka Sawyera z internetu, nie czytając książki, i chcą mi teraz odebrać ocenę. Albo, co gorsza, każą mi to przeczytać.
– No słucham... – żądała odpowiedzi.
– Nie mam...
– Twój czas się skończył – syknęła.
I wtedy zaczęły się dziać naprawdę dziwne rzeczy. Jej oczy rozżarzyły się jak węgielki na grillu. Palce wydłużyły się, przemieniając w szpony. Kurtka rozpostarła się w wielkie skórzaste skrzydła. Pani Dodds nie była człowiekiem. Była pomarszczoną wiedźmą ze skrzydłami nietoperza, pazurami i pyskiem pełnym żółtych kłów i właśnie zamierzała rozerwać mnie na strzępy.
Zaczęły się dziać rzeczy jeszcze dziwniejsze.
Pan Brunner, który jeszcze przed chwilą czytał przed muzeum, wjechał wózkiem w drzwi galerii, trzymając w ręce długopis.
– Hajże, Percy! – krzyknął i wyrzucił długopis w powietrze.
Pani Dodds rzuciła się na mnie.
Uskoczyłem z wrzaskiem i poczułem, że pazury rozcinają powietrze tuż koło mojego ucha. Chwyciłem lecący długopis, ale gdy tylko go dotknąłem, przestał być długopisem. Stał się mieczem – brązowym mieczem, którego pan Brunner zawsze używał podczas konkursów.
Pani Dodds zwróciła na mnie swój morderczy wzrok.
Kolana się pode mną uginały. Ręce drżały mi tak, że omal nie upuściłem miecza.
– Giń, mój drogi! – warknęła pani Dodds.
I rzuciła się na mnie.
Poczułem śmiertelne przerażenie. Mogłem zrobić tylko jedno: zamachnąłem się mieczem.
Ostrze dosięgło jej ramienia i przeszło przez ciało tak lekko, jakby była z wody. Sssss!
Pani Dodds rozsypała się jak zamek z piasku w wentylatorze. Eksplodowała żółtym pyłem, wyparowała na miejscu, pozostawiając po sobie jedynie zapach siarki, cichnący skrzek i zimny podmuch zła w powietrzu, jakby tych dwoje żarzących się czerwienią oczu nadal na mnie patrzyło.
Byłem sam.
W ręce trzymałem długopis.
Pana Brunnera nie było nigdzie widać. W galerii nie było nikogo oprócz mnie.
Ręce wciąż mi drżały. W moim śniadaniu musiały się jakoś znaleźć magiczne grzybki czy coś w tym rodzaju.
A może to wszystko mi się przyśniło?
Wyszedłem na zewnątrz.
Zaczynało padać.
Grover siedział przy fontannie, trzymając nad głową plan muzeum. Nancy Bobofit stała zmoknięta po kąpieli w fontannie, szepcząc coś do swoich brzydkich przyjaciółek.
– Mam nadzieję, że pani Kerr sprała ci tyłek – powiedziała na mój widok.
– Kto? – zapytałem.
– Nauczycielka. A kto?!
Zamrugałem oczami. Nie mieliśmy nauczycielki nazwiskiem Kerr. Zapytałem Nancy, o kim mówi.
Ale ona tylko przewróciła oczami i poszła sobie.
Zapytałem Grovera, gdzie podziała się pani Dodds.
– Kto? – zapytał Grover.
Ale zawahał się, zanim zadał to pytanie, i nie patrzył mi prosto w oczy, więc uznałem, że coś zmyśla.
– Bardzo zabawne – powiedziałem. – Pytam poważnie.
Nad nami rozległ się grzmot.
Zobaczyłem, że pan Brunner siedzi pod swoim czerwonym parasolem, czytając książkę, jakby wcale nie ruszył się z miejsca.
Podszedłem do niego.
Spojrzał na mnie lekko roztargnionym wzrokiem.
– Ach, to chyba mój długopis. Następnym razem proszę brać ze sobą własne przybory do pisania, panie Jackson.
Oddałem panu Brunnerowi jego długopis. Nie zdawałem sobie nawet sprawy, że nadal trzymałem go w ręce.
– Proszę pana... – powiedziałem. – Gdzie jest pani Dodds?
Spojrzał na mnie nierozumiejącym wzrokiem.
– Kto?
– Druga nauczycielka, pani Dodds. Od matematyki.
Zmarszczył czoło i wyprostował się na wózku. Miał lekko zaniepokojony wyraz twarzy.
– Percy, na tej wycieczce nie ma żadnej pani Dodds. O ile wiem, w Yancy nigdy nie uczyła żadna pani Dodds. Czy ty się dobrze czujesz?
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz