Część pierwsza
Sztuczka
Rzeczy nie są dobre czy złe same w sobie. Są takie, jakimi nam się wydają
William Shakespeare, Hamlet
Sztuczka
Oto siedzi dwoje dzieci, dwóch chłopców ściśniętych między wielkimi poręczami starego fotela. Jesteś tym z lewej.
Drugi chłopiec jest tak ciepły, że aż chcesz się przytulić. Powoli, jakby w zwolnionym tempie przenosi wzrok z telewizora na ciebie.
‒ Podoba ci się? ‒ pyta.
Kiwasz głową. Otacza cię ramieniem i odwraca się na powrót w stronę ekranu.
Kiedy film dobiega końca, chcecie sprawdzić, czy uda się wam powtórzyć jedną ze scen. Z kuchennej szuflady wykradacie wielkie pudełko zapałek i biegniecie z nim do lasu.
Próbujesz pierwszy. Zapalasz zapałkę i trzymając ją między kciukiem a palcem wskazującym, pozwalasz jej spłonąć do końca. Poparzyłeś palce, ale trzymasz w nich zwęglony ogarek.
Sztuczka działa.
Ten drugi też próbuje, ale bez sukcesu. Upuszcza zapałkę na ziemię.
Budzisz się i przypominasz sobie, gdzie jesteś.
Klatka
Sztuczka polega na tym, by się nie przejmować. Nie zwracać uwagi na to, że boli. Nie zwracać uwagi na nic.
Najważniejsze to się wyluzować. Na mieście tylko to się liczy. Tylko że to nie miasto, ale klatka obok małego domku otoczonego tysiącem zalesionych wzgórz pod błękitnym niebem.
Klatka, w której liczy się tylko jedna sztuczka.
Pompki
Rozkład dnia jest OK.
Budzenie się pod gołym niebem też jest OK. Budzenie się w klatce i w kajdanach ‒ no cóż – jest, jakie jest. Nie możesz pozwolić na to, by klatka przysłoniła ci całą resztę. Kajdany ocierają, ale skóra goi się szybko i bez kłopotu, więc czym się przejmować?
Klatka jest o niebo wygodniejsza, odkąd w środku są owcze skóry, które grzeją, nawet gdy są wilgotne. Nieprzemakalny brezent od północnej strony też znacząco poprawił sytuację. Chroni przed najgorszym wiatrem i zacinającym deszczem. Daje też odrobinę cienia w upalne, słoneczne dni. Żart! Ale poczucie humoru to podstawa.
Oto więc rozkład dnia. Budzisz się co rano, gdy niebo rozjaśnia się na wschodzie. Nie musisz wstawać, nie musisz nawet otwierać oczu, by się zorientować, że dnieje. Po prostu sobie leżysz i nasiąkasz porankiem.
Najlepszy moment dnia.
W okolicznych lasach są trzy ptaki na krzyż. Dobrze byłoby znać je z nazwy, ale musi ci wystarczać znajomość ich głosów. Zastanawiające, ale nie ma tu mew, a nieba nigdy nie przecinają smugi kondensacyjne. Powietrze w przedświcie jest zwykle nieruchome i gdy tylko odrobinę się rozjaśni, zaczyna się wydawać cieplejsze.
Możesz już otworzyć oczy. Przez kilka minut rozkoszujesz się wschodem słońca, który dziś jest cienką, różową linią ciągnącą się wzdłuż górnej krawędzi wąskiej wstęgi chmur spowijających zamglone wzgórza. Masz minutę, może nawet dwie, by pozbierać myśli, zanim się pojawi.
Musisz mieć plan. Najlepszym pomysłem jest poukładanie sobie wszystkiego w głowie poprzedniego wieczoru, żebyś rano mógł automatycznie przystąpić do dzieła. Plan zasadza się zwykle na tym, by robić wszystko, co ci każe, ale nie zawsze tak jest. Nie dziś.
Czekasz, aż się pojawi i rzuci ci klucze. Chwytasz je, rozkuwasz kajdany na nogach i rozcierasz je przez chwilę, by podkreślić ból, jaki ci zadaje. Uwalniasz lewy nadgarstek, później prawy, wstajesz, otwierasz drzwi klatki na oścież i odrzucasz jej klucze. Wychodzisz z pochyloną głową, nie patrząc jej w oczy, chyba że jest to część jakiegoś innego planu. Pocierasz kark, czasem jękniesz z cicha, po czym idziesz się wysikać na grządkę z warzywami.
Czasem, oczywiście, próbuje namieszać ci w głowie, zmieniając ustalony rozkład dnia; najpierw ordynuje wykonanie obowiązków domowych, a dopiero później ćwiczenia, ale zazwyczaj to pompki mają pierwszeństwo. Dowiesz się, zanim zapniesz rozporek.
‒ Pięćdziesiąt.
Nie podnosi głosu. Wie, że słuchasz.
Nie spieszysz się. Tego wymaga plan.
Niech czeka.
Rozmasowujesz prawą rękę, w którą wrzyna się metalowa obejma kajdanek, gdy jesteś skrępowany. Poświęcasz chwilę na zagojenie otarć i czujesz delikatne mrowienie. Krążenie głową, ramionami, jeszcze raz głową. Zastygasz w bezruchu na sekundę lub dwie, sprawdzając granice jej cierpliwości, po czym opadasz na ziemię.
jeden | Sztuką jest |
dwa | się nie przejmować. |
trzy | To podstawa |
cztery | strategii. |
pięć | Ale jest |
sześć | wiele |
siedem | taktyk. |
osiem | Mnóstwo. |
dziewięć | Nieustanna |
dziesięć | czujność. |
jedenaście | Nieustanna. |
dwanaście | To takie |
trzynaście | proste, |
czternaście | bo nie ma nic |
piętnaście | innego |
szesnaście | do roboty. |
siedemnaście | Czego wypatrywać? |
osiemnaście | Czegoś. |
dziewiętnaście | Czegokolwiek. |
dwadzieścia | Niczego. |
dwadzieścia jeden | Wszystkiego. |
dwadzieścia dwa | Czegoś. |
dwadzieścia trzy | Błędu. |
dwadzieścia cztery | Okazji. |
dwadzieścia pięć | Przeoczenia. |
dwadzieścia sześć | Błahego |
dwadzieścia siedem | błędu |
dwadzieścia osiem | tej |
dwadzieścia dziewięć | białej |
trzydzieści | wiedźmy |
trzydzieści jeden | z |
trzydzieści dwa | piekła |
trzydzieści trzy | rodem. |
trzydzieści cztery | Popełnia |
trzydzieści pięć | błędy. |
trzydzieści sześć | O tak. |
trzydzieści siedem | A jeśli |
trzydzieści osiem | ten błąd |
trzydzieści dziewięć | nie stworzy |
czterdzieści | szansy, |
czterdzieści jeden | poczekasz |
czterdzieści dwa | na |
czterdzieści trzy | następny, |
czterdzieści cztery | a po nim |
czterdzieści pięć | kolejny. |
czterdzieści sześć | W końcu |
czterdzieści siedem | zwyciężysz. |
czterdzieści osiem | Odzyskasz |
czterdzieści dziewięć | wolność. |
Wstajesz. Bez wątpienia liczyła, ale nieprzepuszczanie żadnej okazji do niesubordynacji to kolejna kluczowa taktyka.
Bez słowa rusza w twoją stronę i grzbietem dłoni wymierza ci policzek.
pięćdziesiąt | ‒ Pięćdziesiąt. |
Po wykonaniu pompek wstajesz i czekasz. Najlepiej wbić wzrok w ziemię. Przez wiele dni padało i wiodąca obok klatki ścieżka, na której stoisz, tonie w błocie, ale dziś nie będziesz jej zamiatał. Nie taki jest plan. Jesień już wisi w powietrzu, ale akurat dziś się przejaśniło. Świetnie się składa.
‒ Zrób duże koło.
Wypowiada te słowa równie cicho jak poprzednio. Nie musi podnosić głosu.
Odbiegasz ‒ ale nie od razu. Musi sądzić, że jesteś tym samym chłopakiem co zwykle, trochę krnąbrnym, ale w sumie posłusznym, więc najpierw oskrobujesz buty z błota: lewym obcasem prawy nosek i prawym obcasem lewy nosek. Unosisz palec i patrzysz w niebo, a później wokół siebie, jak gdybyś oceniał kie-runek wiatru, spluwasz w krzaczki ziemniaków, rozglądasz się, jakbyś chciał przejść przez jezdnię, czekasz, aż przejadą wyimaginowane samochody... i autobus... i wreszcie ruszasz.
Jednym skokiem pokonujesz zbudowany bez zaprawy mur, a potem puszczasz się na przełaj przez wrzosowiska w stronę drzew.
Wolność.
Żeby to!
Masz jednak plan. Wiele się nauczyłeś w ciągu ostatnich czterech miesięcy. Na przebiegnięcie dużego koła potrzebujesz czterdziestu pięciu minut, ale pewnie mógłbyś zejść do czterdziestu, gdybyś nie mitrężył przy strumieniu na samym końcu, gdzie zwykle odpoczywasz, zaspokajasz pragnienie i przypatrujesz się życiu lasu. Któregoś razu udało ci się nawet dostać na grań i zobaczyć rozciągające się za nią wzgórza i lasy oraz ukryte wśród nich jezioro.
Dzisiejszy plan polega na tym, by przyspieszyć, gdy tylko znajdziesz się poza zasięgiem jej wzroku. Łatwizna. Bułka z masłem. Dzięki jej pożywnej kuchni opartej na mięsie, kilogramach warzyw i końskich dawkach świeżego powietrza jesteś zdrów jak ryba i w świetnej formie. Żyć, nie umierać.
Dobrze ci idzie. Świetne tempo. Gnasz jak wicher, a do tego uruchomiłeś proces autoregeneracji, by nie mieć siniaka po wymierzonym ci policzku, i aż cały buzujesz energią.
Dobiegasz do zawrotki, gdzie mógłbyś zrobić skrót na małe koło będące mniej więcej połową większego, ale kazała ci pokonać to duże, a i ty chciałbyś je przebiec – obojętne, co by powiedziała.
Nigdy nie biegłeś równie szybko.
Teraz na grań i niech ci sprzyja siła ciążenia, gdy pomkniesz długimi susami w dół strumienia prowadzącego nad jezioro.
Tutaj sytuacja się komplikuje. Jesteś już poza obszarem zakreślonym przez duże koło, a za chwilę będziesz znacznie poza nim. Zorientuje się, że zniknąłeś, dopiero gdy zaczniesz się spóźniać, a zatem masz dwadzieścia pięć minut od momentu opuszczenia koła ‒ może trzydzieści, może nawet trzydzieści pięć, ale przyjmijmy, że dwadzieścia pięć ‒ zanim zacznie cię ścigać.
W gruncie rzeczy to nie ona jest źródłem problemu, lecz obejma, którą masz na nadgarstku. Jeśli zbytnio się oddalisz, pęknie. Nie masz pojęcia, jak to działa ‒ może to czary, może zwykła nauka, może i jedno, i drugie ‒ ale pęknie. Powiedziała ci to pierwszego dnia. Powiedziała ci też, że obejma zawiera płyn. Kwas. Jeśli się gdzieś zawieruszysz, wypłynie i przeżre ci nadgarstek.
‒ Stracisz dłoń.
Dokładnie tak to ujęła.
Pędzisz w dół zbocza. Słyszysz kliknięcie... i zaczynasz płonąć z bólu.
Masz jednak plan.
Zatrzymujesz się i zanurzasz dłoń w strumieniu. Woda paruje z sykiem. Pomaga, ale trucizna jest lepka i brejowata i nie zmywa się tak łatwo, a będzie jej jeszcze więcej. A ty musisz biec.
Upychasz pod bransoletą mokry mech i torf. Jeszcze więcej. Jeszcze trochę. To już za długo trwa, czas ruszać w drogę.
W dół.
Wzdłuż strumienia.
Sztuczka polega na tym, by nie zwracać uwagi na nadgarstek. Nogi spisują się świetnie, więc gnasz przed siebie.
Utrata ręki to jeszcze nie katastrofa. Można ją czymś zastąpić... hakiem... albo trójzębem jak u tego faceta z Wejścia smoka... albo może czymś, co ma ostrza, normalnie schowane, a jak stajesz do walki, to się wysuwają i ta-dam! Może nawet płomienie... Jedno jest pewne: nie sprawisz sobie sztucznej dłoni... Na pewno nie.
Kręci ci się w głowie, a jednocześnie czujesz mrowienie. Ciało próbuje uleczyć nadgarstek. Kto wie, może uda ci się z tego ujść z obiema rękami. Sztuczka tak czy siak polega na tym, by nie zwracać uwagi. Z ręką czy bez wydostaniesz się stąd.
Musisz się zatrzymać. Ponownie zanurzasz rękę w strumieniu, ponownie upychasz trochę torfu pod bransoletą i puszczasz się w dalszą drogę.
Jesteś już prawie nad brzegiem jeziora.
Prawie.
O tak. Piekielnie zimna ta woda.
Brodzenie w wodzie cię spowalnia, ale dobrze jest zanurzyć w niej rękę.
Byle iść dalej.
Dalej.
Cholernie duże jezioro. Ale to dobrze. Im większe, tym lepiej. Tym dłużej twoja ręka będzie w wodzie.
Niedobrze ci... bleee...
Cholera, ta ręka wygląda naprawdę fatalnie, ale kwas przestał już wypływać z obręczy. Wydostaniesz się. Pokonałeś ją. Znajdziesz Mercurę i otrzymasz trzy dary.
Musisz tylko iść dalej.
Za chwilę dotrzesz do końca jeziora.
Dobrze ci idzie. Naprawdę świetnie.
Już niedaleko.
Zaraz ukaże ci się cała dolina i...
Prasowanie
O mały włos straciłbyś dłoń.
Rzeczona dłoń spoczywa teraz na kuchennym stole połączona z twoim ramieniem kośćmi, mięśniami i ścięgnami widocznymi w krwawej, otwartej ranie otaczającej nadgarstek. Pokrywająca go wcześniej skóra utworzyła strumyczki przypominające lawę spływającą ku palcom ‒ jakby stopniała, po czym na powrót stwardniała. Cała dłoń spuchła i boli jak... no cóż, jak dłoń poparzona kwasem. Możesz lekko poruszyć palcami, ale kciuk nie działa właściwie.
‒ Może zagoi się na tyle, byś mógł się nią znów posługiwać. A może nie.
Jeszcze nad brzegiem jeziora zdjęła obejmę z twojego nadgarstka i spryskała ranę płynem uśmierzającym ból.
Była przygotowana. Zawsze jest przygotowana.
Jak się tam znalazła? Tak szybko? Biegła? Przyleciała na cholernej miotle?
Niezależnie od tego, jak się dostała nad brzeg jeziora, musiałeś z nią wrócić piechotą i to był ciężki marsz.
‒ Dlaczego się do mnie nie odzywasz?
Jej twarz jest tuż obok twojej.
‒ Jestem tu, by cię uczyć, Natanie. Ale musisz zaprzestać prób ucieczki.
Jest tak brzydka, że musisz odwrócić twarz.
Po drugiej stronie kuchennego stołu stoi rozstawiona deska do prasowania.
Prasowała? Swoje bojówki?
‒ Natanie. Popatrz na mnie.
Nie spuszczasz wzroku z żelazka.
‒ Chcę ci pomóc, Natanie.
Odkrztuszasz gęstą flegmę, odwracasz się i plujesz. Błyskawicznie odchyla się w tył, więc plwocina ląduje na jej koszulce, a nie na twarzy.
Nie uderza cię. To nowość.
‒ Musisz jeść. Podgrzeję rosół.
To też nowość. Normalnie to ty musisz gotować, sprzątać i zamiatać.
Nigdy jednak nie musiałeś prasować.
Idzie do spiżarni. Tu nie ma lodówki ani elektryczności, za to jest opalany drewnem piec. Rozpalanie ognia i wynoszenie popiołu też należy do twoich obowiązków.
Kiedy idzie do spiżarni, podchodzisz popatrzeć na żelazko. Nogi masz jak z waty, ale głowa pracuje normalnie. Wystarczająco normalnie. Dobrze by ci zrobił łyk wody, ale chcesz popatrzeć na żelazko. To tylko przypominający je kształtem stary kawałek metalu z rączką. Jest ciężki i zimny. Aby mógł spełnić swoje zadanie, musi zostać nagrzany na piecu. To musi trwać całe wieki! Mieszka w środku niczego, a prasuje swoje spodnie i koszulki!
Kiedy kilka sekund później wraca, stoisz już za drzwiami spiżarni. Z impetem opuszczasz żelazko, kierując je ostrym końcem w jej skroń.
Dlaczego jest tak cholernie wysoka i tak cholernie szyb-ka? Żelazko ledwie zahacza o jej głowę i ześlizguje się na ramię.
Padasz na podłogę, chwytając się za uszy. Ostatnim obrazem, który dostrzegasz przed utratą przytomności, jest widok jej butów.
Sztuczka nie działa
Coś mówi, ale nic nie rozumiesz.
Siedzisz na powrót przy kuchennym stole, spocony i wstrząsany lekkim dreszczem, a strużka krwi płynąca z lewego ucha ścieka ci po szyi. To ucho już się nie zagoi, kompletnie na nie ogłuchłeś. Nos to jedna wielka krwawa miazga. Musiałeś na niego upaść, kiedy się przewróciłeś. Jest złamany, zatkany i zakrwawiony i też się nie zagoi.
Twoja dłoń spoczywa na stole i jest teraz tak spuchnięta, że nie możesz nawet poruszyć palcami.
Siedzi na krześle obok i ponownie spryskuje ranę łagodzącym balsamem. Chłodna mgiełka uśmierza ból.
Jak cudownie byłoby popaść w całkowite odrętwienie i znieczulić się na wszystko, ale na to nie można liczyć. Można liczyć tylko na to, że zamknie cię z powrotem w klatce i zakuje w kajdany, po czym wszystko potoczy się utartym trybem...
A zatem sztuczka nie działa. Nie potrafisz się już nie przejmować. Nie jest ci wszystko jedno. Nie chcesz na powrót znaleźć się w klatce. Nie chcesz po raz kolejny sięgać po tę samą sztuczkę. Masz tego wszystkiego serdecznie dość.
Rozcięcie na jej skroni się zagoiło, ale pod jasnymi włosami pozostał szeroki czarno-czerwony strup, a na ramieniu krew. Wciąż o czymś mówi, jej grube, oślinione wargi nie przestają się poruszać.
Rozglądasz się wokół. Omiatasz wzrokiem kuchenny zlew, okno wychodzące na ogród warzywny i klatkę, piec, deskę do prasowania, drzwi do spiżarni i wreszcie na powrót brzydką kobietę w starannie wyprasowanych spodniach i czystych butach. W jednym z nich tkwi niewielki nóż, który dostrzegłeś, leżąc na podłodze. Czasem go tam nosi.
Kręci ci się w głowie, więc z łatwością pozorujesz omdlenie i upadasz na kolana. Chwyta cię pod pachy, a wtedy lewą sprawną dłonią znajdujesz rękojeść noża i płynnym ruchem wyciągasz go z jej buta. Podczas gdy próbuje unieść twoje bezwładne ciało, pozwalasz mu opaść na podłogę, a sam jednym szybkim ruchem przystawiasz sobie ostrze do tętnicy szyjnej.
Dlaczego jest tak cholernie szybka? Chociaż kopiesz i walczysz ze wszystkich sił, odsuwa nóż na bezpieczną odległość, całkowicie pozbawiając cię woli dalszej walki.
Z powrotem w klatce, zakuty w kajdany. Ostatniej nocy ciągle się budziłeś, zlany potem... Nadal nic nie słyszysz w lewym uchu i oddychasz przez usta z powodu zatkanego nosa. Zakuła nawet twój zraniony nadgarstek i całe ramię masz tak spuchnięte, że obręcz wrzyna się w ciało.
Nie pojawiła się jeszcze, choć jest już późny ranek. Robi coś w domku, czymś stuka. Z komina wydobywa się dym.
Jest ciepło. Z południowego zachodu wieje lekka bryza, chmury przesuwają się bezgłośnie po niebie, a słońcu kilkakrotnie udaje się przedrzeć przez ich zasłonę, ogrzać ci policzek i rzucić ci długie cienie prętów ogrodzenia na nogi. Znasz dobrze te widoki, więc zamykasz oczy i zanurzasz się we wspomnieniach. Dobrze jest czasem sobie przypomnieć.
Część druga
Jak znalazłem się w klatce
Moja matka
Wspinam się na palce. Fotografia stoi na stoliku w przedpokoju, ale nie mogę do niej sięgnąć. Wyciągam się, jak tylko mogę, i trącam ramkę koniuszkami palców. Jest ciężka i z brzękiem upada na podłogę.
Wstrzymuję oddech, ale nikt nie nadchodzi.
Ostrożnie podnoszę ramkę. Na szczęście szkło się nie stłukło. Siadam pod stolikiem i opieram się plecami o ścianę.
Moja mama jest piękna. Fotografia została zrobiona w dniu jej ślubu. Mruży oczy w słońcu rozbłyskującym złotymi refleksami w jej włosach, ubrana jest w białą sukienkę i trzyma w dłoniach bukiet białych kwiatów. Obok stoi jej przystojny, uśmiechnięty mąż. Przykrywam jego twarz dłonią.
Nie mam pojęcia, jak długo tam siedzę. Lubię patrzeć na moją mamę.
Nagle pojawia się Jessica, której kroków zapomniałem nasłuchiwać.
Wyrywa mi ramkę.
Chwytam ją kurczowo, zdecydowany nie wypuścić jej z rąk, ale moje dłonie są śliskie od potu, a Jessica jest znacznie większa ode mnie.
Wyszarpuje mi zdjęcie z ręki, podrywając mnie przy tym na nogi. Podnosi ramkę wysoko lewą ręką i opuszcza skosem, przecinając mi jej krawędzią skórę na kości policzkowej.
‒ Nigdy więcej nie dotykaj tego zdjęcia.
Jessica i pierwsze zawiadomienie
Siedzę na łóżku. Jessica siedzi obok i opowiada mi historię:
‒ I mama pyta: „Czy przyszłaś go zabrać?”. Młoda kobieta w drzwiach wejściowych odpowiada: „Nie. Zdecydowanie nie. Nigdy byśmy nie podjęli takiej decyzji”. Młoda kobieta jest szczera i gorliwie stara się wykonywać swoją pracę, ale jest bardzo naiwna.
– Co to znaczy naiwna? ‒ przerywam.
‒ Bez pojęcia. Głupia. Tępa jak ty, barani łbie. Łapiesz?
Kiwam głową.
‒ No to słuchaj: Naiwna kobieta mówi: „Odwiedzamy wszystkie czarodziejki w Anglii, by poinformować je o nowych zasadach i pomóc im wypełnić formularze”. Kobieta uśmiecha się, ale twarz łowcy stojącego za jej plecami pozostaje bez wyrazu. Wysoki, silny, ubrany na czarno jak oni wszyscy, robi wrażenie.
‒ Czy matka się uśmiecha?
‒ Nie. Po tym, jak się urodziłeś, już nigdy się nie uśmiechnęła.
Jessica podejmuje opowieść:
‒ Gdy matka nie odpowiada, na twarzy kobiety z Rady maluje się wyraz zatroskania. Mówi: „Otrzymałaś zawiadomienie, prawda? To bardzo ważne”. Kobieta przerzuca papiery spięte klipsem na podkładce, którą trzyma w ręku, i wyciąga list. Jessica rozwija pergamin, który trzyma w ręku. Jest duży i gruby, a zagięcia układają się w kształt krzyża. Trzyma go ostrożnie jak coś niezwykle cennego. Czyta: „Zawiadomienie o uchwale Rady Białej Magii Anglii, Walii i Szkocji. Postanowiono, że w celu zwiększenia ochrony czarodziejek i czarodziejów reprezentujących białą magię wprowadzony zostanie rejestr wszystkich czarownic i czarowników reprezentujących czarną magię i przebywających na terenie Wielkiej Brytanii. Zostanie wprowadzony prosty system kodowania dla magów i adeptów (magowie do 17. roku życia) niebędących dziećmi czarodziejów i czarodziejek czystej krwi z wykorzystaniem symboli: biały (B), czarny (C), amag/osobnik pozbawiony zdolności magicznych (A). Półkody/osobniki krwi mieszanej będą oznaczane jako (B 0,5/C 0,5), a osobniki półkrwi magicznej jako (B 0,5/A 0,5) lub (C 0,5/A 0,5). Kod matki będzie podawany jako pierwszy, kod ojca jako drugi. Kody połowiczne będą utrzymywane przez możliwie krótki czas (nie dłużej niż do 17. roku życia), dopóki nie będą mogły zostać przypisane danej osobie kody docelowe (B, C lub A).
‒ Wiesz, co to znaczy? ‒ pyta Jessica.
Kręcę głową.
‒ To oznacza, że jesteś półkodem. Jesteś czarny. Nie jesteś biały.
‒ Babcia mówi, że jestem czarodziejem.
‒ Wcale tak nie mówi.
‒ Powiedziała, że jestem w połowie biały.
‒ Jesteś w połowie czarny.
‒ Kiedy kobieta kończy czytać zawiadomienie, matka bez słowa wchodzi do domu, pozostawiając otwarte drzwi wejściowe. Kobieta i łowca wchodzą za nią. Siedzimy teraz wszyscy w salonie, matka na fotelu przy wygasłym kominku. Debora i Arran bawili się na podłodze, ale teraz siedzą po jej obu stronach na poręczach fotela.
‒ A ty gdzie jesteś?
‒ Stoję tuż obok niej.
Wyobrażam sobie, jak Jessica stoi tam z rękami skrzyżowanymi na piersiach, na sztywno wyprostowanych nogach.
‒ Łowca staje w drzwiach. Kobieta z plikiem dokumentów przysiada na brzegu drugiego fotela i układa papiery na sztywno złączonych kolanach, nie wypuszczając długopisu z ręki. Mówi matce: „Będzie prawdopodobnie szybciej i prościej, jeśli wypełnię formularze samodzielnie, a pani tylko podpisze”. Kobieta pyta: „Kto jest głową rodziny?”. Matka wykrztusza: „Ja”. Kobieta pyta matkę o imię. Matka odpowiada, że nazywa się Cora Byrn. Czarodziejka. Córka Elsie Ashworth i Davida Ashwortha, czarodziejów czystej, białej krwi. Kobieta pyta, jak nazywają się jej dzieci. Matka odpowiada: „Jessica, osiem lat. Debora, pięć. Arran, dwa”. Kobieta pyta: „Kim jest ich ojciec?”. Matka odpowiada: „Dean Byrn. Czarodziej. Członek Rady”. Kobieta pyta: „Gdzie on jest?”. Matka odpowiada: „Nie żyje. Został zamordowany”. Kobieta mówi: „Przykro mi”. A potem pyta: „A niemowlę? Gdzie jest niemowlę?”. Matka odpowiada: „Jest tam, w tamtej szufladzie”.
Jessica odwraca się do mnie i wyjaśnia:
‒ Po narodzinach Arrana mama i tata nie chcieli już mieć więcej dzieci. Oddali łóżeczko, wózek i wszystkie dziecięce rzeczy. To dziecko jest niechciane i musi spać na poduszce w szufladzie, w starym, brudnym pajacyku, w którym kiedyś spał Arran. Nikt nie kupuje mu zabawek ani prezentów, bo wszyscy wiedzą, że jest niechciane. Nikt nie daje matce kwiatów ani czekoladek, bo wszyscy wiedzą, że nie chciała tego dziecka. Nikt by nie chciał takiego dziecka. Matka dostaje tylko jedną kartkę, ale nie ma na niej napisu „Z powinszowaniami”.
Cisza.
‒ Chcesz wiedzieć, co tam jest napisane?
Kręcę głową.
‒ Napisano na niej: „Zabij je”.
Zaciskam usta na piąstce, ale nie płaczę.
Jessica kontynuuje:
‒ Kobieta podchodzi do dziecka w szufladzie, a łowca staje obok niej, bo chce zobaczyć to dziwne, niechciane coś. Nawet we śnie dziecko jest koszmarnie brzydkie. Ma żałośnie mizerne ciało, sparszywiałą skórę i czarne, rozczochrane włosy. Kobieta pyta: „Czy to dziecko ma jakieś imię?”. Matka odpowiada: „Natan”.
Jessica nauczyła się już wymawiać moje imię, jakby było to coś obrzydliwego.
‒ Młoda kobieta pyta: „A jego ojciec?’”. Matka nie odpowiada. Nie może, bo to zbyt ohydne. Nie może tego znieść. Ale wystarczy spojrzeć na to dziecko, by wiedzieć, że jego ojciec jest mordercą. Kobieta pyta: „Może mogłaby pani napisać imię ojca?”. Podaje podkładkę z dokumentami matce. Matka płacze, nie będąc w stanie napisać żądanego imienia, bo imię to należy do najohydniejszego czarownika, jaki kiedykolwiek istniał.
Chcę powiedzieć „Marcus”. Jest moim ojcem i chcę wymówić jego imię, ale za bardzo się boję. Nigdy nie mogę znaleźć w sobie dość odwagi, by wypowiedzieć jego imię.
‒ Kobieta podchodzi znów do śpiącego dziecka i wyciąga dłoń, by go dotknąć… „Ostrożnie!” – ostrzega łowca, bo chociaż łowcy niczego się nie boją, zawsze zachowują ostrożność w obecności czarnej magii. Kobieta mówi: „To tylko dziecko” i przesuwa czubkami palców po jego odsłoniętym ramieniu. Dziecko porusza się i otwiera oczy. Kobieta mówi: „Wielkie nieba!” i robi krok w tył. Zdaje sobie nagle sprawę, że nie powinna dotykać czegoś tak nieczystego, i rusza do łazienki, by obmyć ręce.
Jessica wyciąga rękę, jakby chciała mnie dotknąć, lecz po chwili cofa ją, mówiąc:
‒ Nie mogłabym nawet dotknąć czegoś tak złego jak ty.
Mój ojciec
Stoję w łazience przed lustrem i przyglądam się swojej twarzy. Nie przypominam ani mojej matki, ani Arrana. Mam ciemniejszą, bardziej oliwkową skórę niż oni i kruczoczarne włosy, ale tym, co mnie naprawdę odróżnia, jest czerń moich oczu.
Nigdy nie poznałem swojego ojca, nigdy go nawet nie widziałem. Ale wiem, że oczy mam po nim.
Samobójstwo mojej matki
Jessica trzyma oprawione zdjęcie wysoko w lewej ręce i opuszcza je skosem, przecinając mi jej krawędzią skórę na kości policzkowej.
‒ Nigdy więcej nie dotykaj tego zdjęcia.
Nie ruszam się.
‒ Słyszysz?
Na krawędzi ramki błyska krew.
‒ Umarła przez ciebie.
Opieram się plecami o ścianę, a Jessica zaczyna wrzeszczeć:
‒ Zabiła się przez ciebie!
Drugie zawiadomienie
Pamiętam, że padało od wielu dni. Pada od tak dawna, że w końcu nawet ja mam już dość samotnego siedzenia w lesie. Siedzę więc przy kuchennym stole i rysuję, a babcia kręci się po kuchni. Zazwyczaj prawie z niej nie wychodzi. Jest stara i koścista, obleczona w pergaminową skórę właściwą starym ludziom, lecz przy tym szczupła i wyprostowana. Nosi plisowane spódnice w kratę i trzewiki za kostkę albo kalosze. Ciągle coś robi w kuchni i kuchenna podłoga jest zawsze zadeptana. Nawet gdy pada, tylne drzwi są zwykle otwarte. Do środka wchodzi szukający schronienia kurczak, ale babcia nie toleruje obecności kurczaków w kuchni. Wyrzuca go delikatnie bokiem buta na dwór i zamyka drzwi.
W garnku coś się gotuje, a spod pokrywki wydobywa się cienki strumyczek pary szybko lecący ku górze i zlewający się z niewielkim, unoszącym się nad kuchnią obłoczkiem. Zieleń, szarość, błękit i czerwień ziół, kwiatów, korzonków i cebulek zwieszających się spod powały na sznurkach, w siatkach i koszykach rozpływa się w otaczającym je obłoku. Na półkach ustawiono szklane słoiki wypełnione rozmaitymi miksturami, liśćmi, nasionami, maściami, nalewkami, a niektóre nawet dżemem. Wypaczony kuchenny blat zarzucony jest wszelkiego rodzaju łyżkami ‒ metalowymi, drewnianymi, kościanymi, o rączkach długich jak moje ramię i krótkich jak mały palec. Do tego czyste noże wsunięte w stojak, a brudne obok deski do krojenia, granitowy moździerz z tłuczkiem, dwa okrągłe koszyki i kolejne słoiki. Na drzwiach wisi kapelusz pszczelarski, kilka fartuchów i czarna parasolka zgięta jak banan.
Wszystko to uwieczniam na swoim obrazku.
Siedzę obok Arrana i oglądamy razem stary film w telewizji. Arran lubi oglądać stare filmy ‒ im starsze, tym lepsze ‒ a ja siedzę tuż przy nim ‒ im bliżej, tym lepiej. Obaj jesteśmy ubrani w krótkie spodenki i obaj mamy przeraźliwie chude nogi, tylko że jego są jaśniejsze i zwieszają się niżej znad brzegu przepastnego fotela. Ma niewielką bliznę na lewym kolanie i długie rozcięcie na prawym policzku. Jasnobrązowe falujące włosy w jakiś magiczny sposób nigdy nie opadają mu na twarz. Moje są czarne, długie i proste. I zawsze wpadają mi do oczu.
Mój brat ma na sobie niebieski dziergany sweter, a pod nim białą koszulkę. Ja mam na sobie czerwoną. Od niego. Jak się do Arrana przytulić, emanuje ciepłem, a kiedy się odwracam, żeby na niego spojrzeć, jakby w zwolnionym tempie przenosi wzrok z telewizora na mnie. W jego jasnych, błękitnoszarych oczach pobłyskują srebrne iskierki. Nawet mruga wolniej niż inni. Jest uosobieniem delikatności. Strasznie chciałbym być taki jak on.
‒ Podoba ci się? ‒ pyta i cierpliwie czeka na moją odpowiedź.
Kiwam głową.
Otacza mnie ramieniem i odwraca się z powrotem w kierunku ekranu.
Lawrence z Arabii robi sztuczkę z zapałką. Uzgadniamy później, że trzeba spróbować samemu. Podbieram duże pudełko zapałek z kuchennej szuflady i biegniemy z nim do lasu.
Próbuję pierwszy.
Zapalam zapałkę i trzymam ją między kciukiem a palcem wskazującym, pozwalając jej wypalić się do końca. Moje małe, cienkie palce z paznokciami ogryzionymi do kości są całe poparzone, ale udaje mi się utrzymać zwęgloną zapałkę.
Arran też próbuje tej sztuczki. Nie udaje mu się. Jest jak ten drugi facet z filmu. Upuszcza zapałkę.
Po jego odejściu powtarzam sztuczkę. Łatwizna.
Wspólnie z Arranem zakradamy się do sypialni babci, w której unosi się dziwny zapach leków. Pod oknem stoi dębowa szkatułka, w której babcia trzyma zawiadomienia Rady. Siadamy na dywanie i Arran otwiera pokrywkę szkatułki, z której wyjmuje drugie zawiadomienie. Wypisane jest na grubym, żółtym pergaminie zawiłymi, szarymi literami. Arran odczytuje mi tekst cicho i powoli jak zawsze:
‒ Zawiadomienie o uchwale Rady Białej Magii Anglii, Walii i Szkocji. Aby zapewnić bezpieczeństwo czarodziejek i czarodziejów, Rada zdecydowała się kontynuować politykę wyłapywania i karania wszystkich czarownic, czarowników i adeptów czarnej magii. W celu zapewnienia bezpieczeństwa czarodziejek i czarodziejów zostanie przeprowadzona doroczna ocena magów i adeptów pochodzących z mieszanych związków białych i czarnych rodziców (B 0,5/C 0,5). Wyniki oceny będą miały wpływ na przypisanie magom i adeptom kategorii białej (B) lub czarnej/niebiałej (C).
Nie pytam Arrana, czy sądzi, że przypiszą mnie do kategorii białej czy czarnej. Wiem, że postara się być miły.
To moje ósme urodziny. Muszę pojechać do Londynu, by poddać się ocenie.
Budynek Rady składa się z szeregu korytarzy wyłożonych szarym kamieniem. Dygocząc jak liść, czekam z babcią na drewnianej ławeczce ustawionej w jednym z nich. W końcu pojawia się młody mężczyzna w laboratoryjnym fartuchu i kieruje mnie do niewielkiego pomieszczenia na lewo od naszej ławeczki. Nie pozwala babci wejść ze mną.
W pokoju siedzi kobieta. Ona również ma na sobie laboratoryjny fartuch. Zwraca się do młodego mężczyzny imieniem Tom, a on do niej pani Lloyd. Określają mnie mianem półkoda.
Każą mi się rozebrać.
‒ Zdejmij ubranie, półkodzie.
No to zdejmuję.
‒ Stań na wadze.
Staję.
‒ Stań przy ścianie. Musimy cię zmierzyć.
Mierzą mnie, potem fotografują.
‒ Odwróć się.
‒ Dalej.
‒ Twarzą do ściany.
Zostawiają mnie z wzrokiem wbitym w nierówno pomalowaną na kremowo ścianę, a sami zatapiają się w rozmowie przerywanej przekładaniem jakichś rzeczy.
Wreszcie każą mi się ubrać, co też robię.
Wyprowadzają mnie z pomieszczenia i kierują ku ławce na korytarzu. Siadam, unikając wzroku babci.
Fornirowane ciemną dębiną drzwi naprzeciw ławki w końcu się otwierają i staje w nich mężczyzna. Ogromny. Strażnik. Wskazuje na mnie, a następnie na pokój za sobą. Kiedy babcia zaczyna się podnosić, mówi:
‒ Pani nie.
Pokój oceny jest długi i wysoki. Po jego obu stronach od nagich kamiennych ścian odcinają się łukowato sklepione okna, których parapety znajdują się wysoko nad głową. Sklepienie pomieszczenia również jest łukowe. Drewniane meble. Wielki dębowy stół ciągnie się niemal przez całą długość sali, a u jego szczytu, niby starożytna arystokracja, siedzą trzej członkowie Rady na wielkich, rzeźbionych w drewnie fotelach.
Stara, chuda kobieta w środku ma siwe włosy i twarz bladą jak płótno. Szczupły mężczyzna po lewej jest młodszy, a jego gęste blond włosy niemal białe. Po prawej siedzi pulchna czarnoskóra kobieta w średnim wieku z włosami zdecydowanie ściągniętymi do tyłu. Wszyscy ubrani są w białe, luźno tkane szaty, które dziwnie błyszczą, gdy padnie na nie promień słońca.
Jest jeszcze strażnik stojący na lewo ode mnie. Ten, który otworzył drzwi, stoi za moimi plecami.
Kobieta w środku mówi:
‒ Jestem przewodniczącą Rady. Zadamy ci kilka prostych pytań.
Ale to nie ona je zadaje, lecz ta druga.
Jest powolna i metodyczna. Ma przed sobą kwestionariusz, którego kolejne pozycje odhacza. Niektóre pytania są proste: „Jak masz na imię?”, a niektóre trudniejsze: „Czy znasz zioła, które pozwalają wyciągnąć truciznę z rany?”.
Myślę nad każdym pytaniem i decyduję się nie odpowiadać na żadne z nich. I też jestem metodyczny.
W końcu kobieta milknie i pałeczkę przejmuje przewodnicząca Rady. Zadaje inne pytania, dotyczące mojego ojca, jak na przykład: „Czy twój ojciec kiedykolwiek próbował się z tobą kontaktować?” lub „Czy wiesz, gdzie znajduje się twój ojciec?”. Próbuje nawet: „Czy uważasz, że twój ojciec jest wielkim czarownikiem?” i „Czy kochasz swojego ojca?”.
Znam odpowiedzi na jej pytania, ale ich nie wyjawiam.
Po tym wszystkim pochylają się ku sobie i przez chwilę naradzają szeptem. Jasnowłosy mężczyzna każe strażnikowi wprowadzić babcię. Przewodnicząca Rady przywołuje ją skinieniem, jakby ściągała babcię ku sobie wąską, chorobliwie bladą ręką.
Babcia staje obok mnie. Od wczesnego ranka nic nie jedliśmy ani nie piliśmy, więc może dlatego wygląda na wyczerpaną. Sprawia wrażenie równie starej jak przewodnicząca Rady.
Przewodnicząca ogłasza:
‒ Przeprowadziliśmy ocenę.
Kobieta napisała coś na arkuszu pergaminu, który teraz przesuwa po blacie stołu, mówiąc:
‒ Proszę podpisać, że się pani z tym zgadza.
Babcia podchodzi do stołu, podnosi kartkę i wraca na miejsce obok mnie. Czyta ocenę na głos, żebym usłyszał. To w niej lubię.
Przedmiot badania: Natan Byrn
Kod urodzenia: B 0,5/C 0,5
Płeć: męska
Wiek oceny: 8 lat
Dar (powyżej 17 lat): nie dotyczy
Inteligencja ogólna: nieustalona
Specjalne zdolności: nieustalone
Zdolności leczenia: nieustalone
Języki: nieustalone
Komentarze: poddany ocenie nie współpracował
Kod docelowy: nieustalony
Uśmiecham się po raz pierwszy tego dnia.
Babcia ponownie podchodzi do stołu, ujmuje pióro kobiety będącej członkiem Rady i zamaszyście podpisuje formularz.
Przewodnicząca znów zabiera głos.
‒ Ponieważ jest pani opiekunką chłopca, do pani obowiązków należy dopilnowanie, by współpracował podczas oceny.
Babcia podnosi wzrok.
‒ Proszę przyjść jutro, ocena zostanie powtórzona.
Mógłbym przez cały rok realizować strategię „nieustalony”, ale następnego dnia babcia mówi, że powinienem odpowiedzieć przynajmniej na część pytań, jednocześnie w żadnym wypadku nie odpowiadając na pytania dotyczące mojego ojca. Odpowiadam więc na niektóre pytania.
Wnoszą poprawki do formularza, precyzując moją inteligencję jako „niską”, język jako „angielski”, a w rubryce „Komentarze” wpisują „niewspółpracujący” i „wydaje się, że nie potrafi czytać”. Mój kod docelowy pozostaje nadal „nieustalony”. Babcia jest zadowolona.
Uroczystość obdarowania Jessiki
To siedemnaste urodziny Jessiki. Jeszcze nie skończył się ranek, a Jessica jest już bardziej naburmuszona niż zwykle. Nie może usiedzieć w miejscu. Nie może się doczekać, aż dostanie swoje trzy podarunki i stanie się prawdziwą, dorosłą czarodziejką. Babcia poprowadzi ceremonię wręczania darów w południe. Do tego czasu musimy znosić Jessicę, która krąży po kuchni i w roztargnieniu to podnosi rozmaite przedmioty, to odkłada je z powrotem.
Chwyta nóż i podchodzi z nim do mnie, mówiąc:
‒ Ciekawe, co się wydarzy w urodziny Natana.
Dotyka czubka ostrza.
‒ Jeśli muszą go oceniać, to może nie będzie miał w ogóle uroczystości obdarowania.
Próbuje mnie wkurzyć. Muszę po prostu nie zwracać na nią uwagi. Otrzymam trzy dary. Każdy mag otrzymuje trzy dary.
Babcia mówi:
‒ Natan otrzyma trzy dary podczas swoich urodzin. Tak się to właśnie odbywa w przypadku wszystkich magów. Tak się to również odbędzie w przypadku Natana.
‒ Chodzi mi o to, że już w przypadku białego jest kiepsko, jak coś pójdzie nie tak i nie otrzyma trzech darów.
‒ Wszystko będzie dobrze, Jessico. ‒ Babcia odwraca się, by na nią popatrzeć, i mówi: ‒ Ofiaruję Natanowi trzy dary, tak samo jak ofiaruję je tobie, Deborze i Arranowi.
Arran podchodzi i siada obok mnie. Kładzie mi dłoń na ramieniu i szepcze do ucha:
‒ Nie mogę się doczekać twoich urodzin. Ty przyjdziesz na moje, a ja przyjdę na twoje.
‒ Kieran opowiadał mi o pewnej adeptce z Yorku, która nie otrzymała trzech darów ‒ mówi Jessica. ‒ W końcu wyszła za amaga i teraz pracuje w banku.
‒ Jak się nazywała ta dziewczyna? ‒ pyta Debora.
‒ To nie ma znaczenia. Nie jest czarodziejką i już nigdy nie będzie.
‒ Nigdy nie słyszałam o nikim takim ‒ powiedziała babcia.
‒ To prawda, Kieran mi powiedział ‒ mówi Jessica. ‒ Powiedział mi jeszcze, że w przypadku czarnych sprawa wygląda inaczej. Jeśli nie otrzymają trzech darów, nie tylko tracą swoje umiejętności. Umierają.
Jessica opiera czubek noża na blacie przede mną i stawia go pionowo, podtrzymując go, balansującego na czubku, palcem wskazującym opartym o rękojeść.
‒ Nie umierają od razu. Zaczynają chorować, przeżywają jeszcze rok czy dwa, o ile mają trochę szczęścia, ale już nie potrafią się uleczyć i coraz bardziej zapadają na zdrowiu, a potem... ‒ Jessica puszcza nóż i pozwala mu upaść na blat ‒ ...jednego czarownika mniej.
Powinienem zamknąć oczy.
Arran delikatnie obejmuje palcami rączkę noża i odsuwa go, pytając:
‒ Czy oni naprawdę umierają, babciu?
‒ Nie znam żadnych czarowników, Arranie, więc trudno mi powiedzieć. Ale Natan jest w połowie biały i otrzyma swoje trzy podarunki na urodziny. A ty, Jessico, mogłabyś już przestać gadać o czarownikach.
Jessica pochyla się nad Arranem i mruczy:
‒ I tak byłoby fajnie sprawdzić, co się wydarzy. Przypuszczam, że umarłby jak każdy czarownik.
Muszę stamtąd wyjść. Idę na górę. Niczego po drodze nie rozbijam, ale kilka razy kopię w ścianę.
Zaskakujące, ale Jessica nie zażyczyła sobie wielkiej uroczystości obdarowania, lecz jedynie małą, prywatną ceremonię. Nie zaskakuje mnie natomiast to, że zdecydowała się na imprezę tak kameralną, że Debora i Arran są zaproszeni, a ja nie. Kilka wieczorów wcześniej słyszałem, jak babcia próbowała ją przekonać, by mnie zaprosiła, ale Jessica się nie ugięła. A ja i tak nie chcę iść. Nie mam przyjaciół, z którymi mógłbym się pobawić, więc zostaję sam w domu, a babcia, Jessica, Debora i przybity Arran wloką się do lasu.
Normalnie też byłbym w lesie, ale nie mogę wyjść z domu, bo nie chcę, by babcia ukarała mnie jednym ze swoich eliksirów. Nie chcę z powodu Jessiki przechodzić dwudziestoczterogodzinnej sesji broczenia ropą z wrzodów wielkości piłeczek pingpongowych.
Siadam przy kuchennym stole i rysuję. Na moim obraz-ku babcia odprawia ceremonię, wręczając Jessice trzy dary. Ona je upuszcza, a to zdecydowanie zły omen. Krew z dło-ni babci ‒ krew przodków, którą musi wypić ‒ kapie jaskrawą czerwienią na poszycie, chybiając ust Jessiki, która za-styga na obrazku w przerażeniu, niezdolna uzyskać dostęp do odebrania swojego daru, swojej wyjątkowej magicznej mocy.
Podoba mi się ten obrazek.
Zbyt prędko jak dla mnie uczestnicy ceremoniału wracają do domu i jest już jasne, że Jessica niczego nie upuściła. Wchodzi tylnymi drzwiami, mówiąc:
‒ Skoro już nie jestem adeptką, muszę się dowiedzieć, jaki jest mój dar.
Wbija wzrok w obrazek, a później we mnie.
‒ Będę musiała na czymś poćwiczyć.
Mogę mieć tylko nadzieję, że nigdy nie odkryje swojego daru. A jeśli go nawet odkryje, to będzie to coś tak zwyczajnego jak przyrządzanie eliksirów ‒ dar babci. A może będzie miała słaby dar jak większość mężczyzn? W głębi ducha wiem jednak, że pielęgnowanie tej nadziei nie ma sensu. Z pewnością będzie miała silny dar jak większość kobiet. Odkryje go, będzie go pielęgnować i doskonalić, po czym użyje go przeciwko mnie.
Leżę na trawniku w ogrodzie na tyłach i patrzę, jak mrówki budują w trawie mrowisko. Sprawiają wrażenie ogromnych. Widzę każdy szczegół ich maleńkich ciał. Przyglądam się, jak poruszają nogami, maszerują i wspinają się.
Arran podchodzi i siada obok. Pyta, jak się czuję i jak mi idzie w szkole. Takimi właśnie sprawami interesuje się Arran. A ja opowiadam mu o mrówkach, o tym, co robią i dokąd zmierzają.
Nieoczekiwanie pyta:
‒ Czy jesteś dumny z tego, że Marcus jest twoim ojcem, Natanie?
Mrówki kontynuują swoją pracę, ale tracę zainteresowanie.
‒ Natanie?
Odwracam się ku Arranowi i mój wzrok napotyka jego jasne, otwarte spojrzenie.
‒ Jest takim potężnym czarownikiem, najpotężniejszym ze wszystkich. Pewnie jesteś z niego dumny?
Arran nigdy wcześniej nie pytał mnie o ojca.
Nigdy.
I chociaż ufam mu ponad wszystko, darzę go bezgranicznym zaufaniem, boję się odpowiedzieć. Babcia wbijała mi do głowy, żebym nigdy z nikim nie rozmawiał o Marcusie.
Nigdy.
Mam nigdy nie odpowiadać na jakiekolwiek związane z nim pytania.
Każda odpowiedź może zostać zniekształcona i błędnie zinterpretowana przez Radę. Jakikolwiek sygnał, że czarodziej sympatyzuje z czarownikiem, uznawany jest za zdradę. Wszyscy czarownicy ścigani są przez łowców na mocy nakazu Rady. Jeśli zostaną schwytani żywi, padają ofiarą Zemsty. Każdy biały mag, który pomaga czarnemu, będzie stracony. Muszę udowadniać wszystkim nieustannie, że jestem biały i lojalny w stosunku do białych, a moje myśli są białe jak śnieg.
Babcia powiedziała mi też, że jeśli ktokolwiek zapyta mnie kiedykolwiek, co czuję, myśląc o Marcusie, muszę odpowiedzieć, że go nienawidzę. Jeśli nie mogę tego powiedzieć, jedynym bezpiecznym wyjściem jest milczenie.
Ale to Arran.
Chcę być z nim szczery.
‒ Podziwiasz go? ‒ dopytuje się Arran.
Znam Arrana lepiej niż ktokolwiek inny i poruszamy wiele tematów, ale nigdy nie rozmawialiśmy o Marcusie. Nigdy nie rozmawialiśmy nawet o ojcu Arrana. Mój ojciec zabił jego ojca. O czym tu gadać?
A mimo to... chcę komuś ufać i Arran jest najlepszą i w gruncie rzeczy jedyną osobą, której mogę powierzyć swoje myśli. Patrzy na mnie w ten sobie właściwy sposób. Uosobienie troski i serdeczności.
Lecz jeśli powiem: „Tak, podziwiam człowieka, który zabił twojego ojca” albo „Tak, jestem dumny z tego, że Marcus jest moim ojcem. Jest najpotężniejszym czarownikiem, a jego krew płynie w moich żyłach”, to co się stanie?
Arran zaczyna naciskać.
‒ Podziwiasz go? Podziwiasz Marcusa?
Ma takie jasne, szczere spojrzenie. Błaga oczami, bym podzielił się z nim swoimi uczuciami.
Muszę spuścić wzrok. Mrówki są nadal bardzo zajęte, przenosząc fragmenty swojego starego domu na nowe miejsce.
Odpowiadam Arranowi najciszej, jak to możliwe.
‒ Co powiedziałeś?
Nie podnoszę głowy, tylko trochę podnoszę głos.
‒ Nienawidzę go.
W tym momencie obok kopca mrówek pojawia się para bosych stóp. Stóp Arrana.
Arran stoi przede mną i Arran siedzi obok mnie. Dwóch Arranów. Ten siedzący obok patrzy na mnie wilkiem i na moich oczach powraca do postaci Jessiki wciśniętej w T-shirt i spodenki Arrana.
Jessica nachyla się i syczy w moją stronę:
‒ Wiedziałeś. Przez cały czas wiedziałeś, że to ja, prawda?
Przyglądamy się z Arranem, jak odchodzi energicznym, poirytowanym krokiem.
‒ Skąd wiedziałeś, że to nie ja?
‒ Nie wiedziałem.
W każdym razie nie domyśliłbym się tego po jej wyglądzie. Jej dar robi wrażenie.
Jessica nie poddaje się po pierwszej próbie zwiedzenia mnie swoim darem. Jej kamuflaże są bez zarzutu, a jej zdecydowanie i upór im dorównują. Nie jest jednak w stanie zrozumieć podstawowej przyczyny swoich niepowodzeń: Arran nigdy nie skłaniałby mnie do rozmowy o moim ojcu.
Ponawia jednak próby. Kiedy nabieram podejrzeń, że siedzący obok mnie Arran to tak naprawdę Jessica, dotykam go, głaszczę grzbiet jego dłoni lub chwytam go za ramię. Jeśli to Arran, uśmiecha się i ujmuje moją dłoń w swoje. Jeśli to Jessica, wzdryga się. Pomimo wielokrotnych prób nigdy nie udało jej się zapanować nad tym odruchem.
Pewnego wieczoru do naszej sypialni wchodzi Debora. Siada na łóżku Arrana i zaczyna czytać swoją książkę. Debora czasem robi takie rzeczy. Postać przede mną krzyżuje nogi jak Debora i jak ona przekrzywia głowę na jedną stronę, ale nadal żywię pewne podejrzenia. Przez minutę czy dwie jest świadkiem mojej rozmowy z Arranem. Wydaje się, że czyta książkę. W każdym razie przewraca strony.
Arran wychodzi umyć zęby.
Siadam obok niej. Niezbyt blisko, ale czuję, że jej włosy nie pachną tak, jak powinny.
Nachylam się ku niej, mówiąc:
‒ Pozwól, że zdradzę ci pewien sekret.
Uśmiecha się do mnie.
‒ Obrzydliwie pachniesz, Jessico. Zwymiotuję, jak nie wyjdziesz...
Pluje mi w twarz i wychodzi, zanim Arran zdąży wrócić.
A jednak mam swój sekret. Tajemnicę tak mroczną, tak beznadziejną, tak absurdalną, że nigdy nie będę mógł się nią z nikim podzielić. To sekretna historia, którą opowiadam sam sobie, gdy leżę nocą w łóżku. Mój ojciec nie jest wcale zły. Jest silny i potężny. Troszczy się o mnie... Kocha mnie. Chce mnie wychowywać jak swojego prawdziwego syna, uczyć mnie czarów i pokazywać mi świat. Jest jednak nieustannie prześladowany przez białych czarodziejów, którzy nie dają mu szansy z czegokolwiek się wytłumaczyć. Tropią go i ścigają, ale atakuje ich tylko wtedy, gdy nie ma wyboru, gdy grozi mu śmierć. Trzymanie mnie przy sobie naraziłoby go na zbyt wielkie niebezpieczeństwo. Chce zapewnić mi bezpieczeństwo i dlatego muszę być wychowywany z dala od niego. Czeka jednak na właściwy moment, by przyjść po mnie i zabrać mnie ze sobą. Na siedemnaste urodziny chce mi podarować trzy dary i dać mi swoją krew, krew naszych przodków. Leżę w łóżku i wyobrażam sobie, że pewnej nocy przyjdzie po mnie i razem ulecimy w noc.
Długa droga do siedemnastki
Jesteśmy w lesie w pobliżu domu babci. Powietrze jest wilgotne i nieruchome. Jesienne liście zaściełają grubą warstwą miękką, błotnistą ziemię. Szare niebo wisi nisko jak stare prześcieradło rozwieszone do wyschnięcia na czarnych gałęziach drzew. Jessica w wyciągniętych płasko przed siebie dłoniach trzyma niewielki sztylet. Brzeszczot jest jasny i ostry. Jessica uśmiecha się pogardliwie, próbując uchwycić moje spojrzenie.
Debora lekko się garbi, ale uśmiecha się spokojnie, wyciągając puste, złożone w miseczkę dłonie przed siebie. Babcia trzyma broszę, która należała do jej babci, pierścień zaręczynowy mojej matki i spinkę do mankietu, która należała do ojca Debory. Powoli opuszcza ręce nad rękami wnuczki, a ich dłonie spotykają się, po czym babcia ostrożnie przekazuje przedmioty ze słowami: „Deboro, daję ci trzy rzeczy, byś mogła otrzymać jeden dar”. A potem babcia bierze nóż i przecina mięsiste wnętrze swej dłoni tuż poniżej lewego kciuka. Krew spływa po nadgarstku i kilka kropel spada na ziemię. Babcia wyciąga dłoń i Debora nachyla się ku niej, obejmuje nacięcie wargami i przywiera nimi mocno do rany. Babcia pochyla się i wyszeptuje sekretne słowa do jej ucha, a krtań Debory porusza się, gdy przełyka krew. Nadstawiam uszu, by dosłyszeć zaklęcie, ale słowa są ciche jak szelest wiatru pośród liści.
Zaklęcie się urywa. Debora, nie otwierając oczu, przełyka po raz ostatni, po czym wypuszcza dłoń babci i prostuje się.
I to wszystko. Debora nie jest już adeptką. Jest prawdziwą czarodziejką.
Zerkam na Arrana. Wygląda bardzo poważnie, ale uśmiecha się do mnie, po czym odwraca się, by uściskać Deborę. Czekam na swoją kolej, by złożyć jej gratulacje.
Mówię:
‒ Cieszę się razem z tobą.
I naprawdę tak jest. Ściskam Deborę, ale nie mam do powiedzenia już nic więcej, więc odchodzę w las.
Kolejne zawiadomienie przyszło tego ranka, tuż przed uroczystością obdarowania Debory.
Zakazuje się przeprowadzania ceremonii obdarowania adeptów pochodzących ze związków białych i czarnych magów (półkody: B 0,5/C 0,5) lub związków białych magów i amagów (osobniki półkrwi: B 0,5/A 0,5) bez pozwolenia Rady Białej Magii. Czarodzieje nieprzestrzegający tego postanowienia uznani zostaną za winnych podejmowania działań przeciwko Radzie. Każdy półkod przyjmujący dary lub krew bez zezwolenia zostanie uznany za winnego przeciwstawiania się Radzie i korumpowania czarodziejów. Karą dla wszystkich zaangażowanych osób będzie dożywotnie więzienie.
Babcia przeczytała zawiadomienie na głos i Jessica już otworzyła usta, ale ja już zmierzałem do tylnych drzwi. Arran chwycił mnie za ramię i powiedział:
‒ Zdobędziemy to zezwolenie, Natanie. Zdobędziemy je.
Nie mogłem sobie zawracać głowy spieraniem się z nim, więc go odepchnąłem. W ogrodzie obok sterty drewna leżała siekiera. Rąbałem tak długo, aż nie byłem jej w stanie unieść.
Debora przyszła i usiadła obok mnie wśród sterty porąbanych szczap. Położyła głowę na moim ramieniu i oparła się o nie policzkiem. Zawsze lubiłem, kiedy tak robiła.
Powiedziała:
‒ Coś wymyślimy, Natanie. Babcia ci pomoże, ja tak samo, i Arran też.
Zacząłem skubać pęcherze na dłoniach.
‒ Jak?
‒ Jeszcze nie wiem.
‒ Nie powinnaś mi pomagać. Działałabyś wbrew Radzie. Zamkną cię.
‒ Ale...
Strząsnąłem ją z ramienia i wstałem.
‒ Nie chcę twojej pomocy, Deboro. Nie rozumiesz? Jesteś taka piekielnie mądra, ale nadal nie rozumiesz, prawda?
I zostawiłem ją tam.
Debora otrzymała już swoje trzy dary i krew babci, a za trzy lata Arran będzie przechodził tę samą ceremonię, ale dla mnie... Wiem, że Rada do tego nie dopuści. Obawiają się tego, czym mogę się stać. A jeśli nie zostanę magiem, umrę. Wiem o tym.
Muszę otrzymać trzy dary i wypić krew moich przodków, krew moich rodziców lub dziadków. Z wyjątkiem babci jest tylko jedna osoba, która może mi dać trzy dary, tylko jedna osoba, która może sprzeciwić się Radzie, tylko jedna osoba, której krew może przemienić mnie z adepta w maga.
Las jest cichy i sprawia wrażenie, jakby na coś czekał. Nagle zyskuję świadomość, że mój ojciec chce mi pomóc. Dociera do mnie prawdziwość tego twierdzenia. Mój ojciec chce mi podarować trzy dary i dać do wypicia swoją krew. Jest to dla mnie równie oczywiste jak oddychanie.
Wiem, że do mnie przyjdzie.
Czekam.
Las trwa w ciszy.
Nie przychodzi.
Zdaje sobie sprawę, że przyjście po mnie jest dla niego zbyt niebezpieczne. A więc to ja muszę pójść do niego.
Muszę odnaleźć swojego ojca.
Mam jedenaście lat. Jedenaście od siedemnastu dzieli ogromny dystans, a do tego nie mam pojęcia, jak odnaleźć Marcusa. Nawet nie mam pojęcia, jak się zabrać do poszukiwań. Przynajmniej jednak wiem, że muszę to zrobić.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz