Kiedy przeczytałam na okładce książki Sally Green – "Zła krew", że autorka przejmie schedę po Stephenie Meyer, miałam mieszane uczucia. Pani odpowiedzialna za narodziny wielkiej miłości Edwarda i Belli nigdy nie zdobyła mojej sympatii, a dwa tomy serii "Zmierzch", bo tyle przeczytałam, znajdują się wysoko na liście największych czytelniczych rozczarowań. Nie zmienia to jednak faktu, że przytoczone tutaj grafomańskie wypociny zyskały ogromną popularność, więc taka reklama być może ma sens. Postanowiłam zatem zlekceważyć wszelkie porównania i po prostu zaczęłam czytać. Na szczęście dla wszystkich powieść Sally Green w niczym nie przypomina przepełnionego mdłymi wyznaniami miłości utworu Stephanie Meyer.
Świat stworzony przez debiutującą pisarkę to istny cyrk z przeróżnymi, dziwacznymi osobowościami. Problem polega jednak na tym, że tutaj nie ma niczego zabawnego, a czytelnik, podobnie jak główny bohater, nie znajdzie powodu do śmiechu. Na terenie współczesnej Anglii żyją zwykli ludzie, lecz tuż obok nich przebywają czarodzieje i czarodziejki oraz czarownice i czarownicy. Osobnicy pozbawieni umiejętności magicznych nazywani są amagami i określani literą A, czarodzieje i czarodziejki to biali – B, a złych czarowników i czarownice klasyfikuje się jako czarnych – C. Nad wszystkim czuwa Rada, mająca dzielić istoty na właściwe kategorie i zajmować się ochroną dobrych białych przed niegodziwymi czarnymi. Brzmi pięknie, ale wcale takie nie jest i to nie dlatego, że zdarzają się tak zwane półkody, które trudno przypisać do jednej grupy, lecz z powodu metod członków Rady.
Nastoletni Natan jest właśnie półkodem, a mianowicie synem czarodziejki oraz czarownika. W dodatku ów przedstawiciel groźnej odmiany magii jest nie byle kim, bo najpotężniejszym czarownikiem wszech czasów. Natan zostaje zatem z góry uznany za osobnika gorszej kategorii, istotę ze złą krwią, gdyż jego kod to (B 0,5/ C 0,5). Wspaniała i pomocna Rada Białej Magii tworzy kolejne zapisy mające podobno chronić tę wspaniałą społeczność i tym samym Natan musi: zgłaszać, gdzie idzie i prosić o zgodę na każde opuszczenie domu, meldować każde spotkanie z przedstawicielem białych, meldować się na kolejnych przesłuchaniach.
Członkowie Rady nie tylko kontrolują jego życie i ograniczają wolność, ale także stopniowo pozbawiają człowieczeństwa, odzierają z godności, wmawiając wszystkim wokół, że to on jest tym złym. Wyobraźcie sobie, że wasz ojciec jest przebywającym na wolności mordercą. Oczywiście trudno oczekiwać, żeby darzono go sympatią i powszechnym szacunkiem, ale właściwie co wy macie z tym wspólnego? Nic, bo w końcu rodziców się nie wybiera. Mylicie się. Z tak skażoną krwią i marnymi genami po prostu musicie być okropni, a z czasem będziecie tylko gorsi. Naprawdę nie jest ważne to, że jesteście dziećmi, nie rozumiecie całego zamieszania, a taty nawet nie mieliście okazji spotkać, gdyż nic takiego się nie liczy. Nawet wasze czyny nie mają znaczenia, bo zawsze jesteście winni. Zapytacie pewnie, jak można zostać oskarżonym, nic nie robiąc? Otóż można. Przypuśćmy, że się zakochaliście. Niby nie jest to nic takiego, zwłaszcza że zakochiwanie i odkochiwanie się stanowi istotną część procesu dorastania, ale wy zauroczyliście się dziewczyną na wskroś białą, a zatem nie jesteście jej godni. Właściwie nikogo i niczego nie jesteście godni, ale zostańmy na razie przy miłości. Wspomniana przedstawicielka płci przeciwnej odwzajemnia wasze uczucia, a nawet nie uważa za wyrzutka i nie analizuje drzewa genealogicznego rodziny ze strony ojca. Happy end? Dobre sobie. Jak to w takich wypadkach bywa, mimo zachowanych środków ostrożności, prędzej czy później dowiadują się o waszych spotkaniach członkowie jej najbliższej rodziny. Ona wychodzi z tego zawirowania bez szwanku, choć jest podejrzewana o zdradę czystej, wspaniałej, białej krwi i pilnowana na każdym kroku, a wy? Zostajecie ciężko pobici i zgłaszacie sprawę Radzie, która sprawiedliwie karze winnych. Akurat. To wy zostajecie oskarżeni, gdyż nie zgłosiliście kontaktu z przedstawicielami właściwej krwi, a oni byli w końcu narażeni na wasze straszne towarzystwo. I nie tłumaczcie się tym, że was zaatakowali.
Trudno uwierzyć? Czytałam tę książkę z coraz większym zdziwieniem, ale tak właśnie wygląda rzeczywistość głównego bohatera powieści Sally Green. Tym, którzy w wyniku tego niezbyt pięknego opisu zapomnieli o najważniejszym, przypominam, że mowa o dobrych czarodziejach i czarodziejkach, przedstawicielach białej krwi oraz członkach Rady Białej Magii, a Rada – jak wiadomo – została stworzona po to, by chronić i pomagać. Jeszcze bardziej zaskakuje mnie w tym wszystkim to, że nie ma tu właściwie przedstawicieli czarnych, a nawet jeśli są, to w gruncie rzeczy nie są oni źli. Weźmy na przykład ojca Natana. Jeśli wierzyć w statystyki przedstawiane przez Radę (choć nawet po lekturze niewielkiej części powieści, trudno im wierzyć), to Marcus zabił wielu ludzi, ale on sam pojawia się tylko na chwilę pod koniec akcji i nie robi niczego złego, a nawet można by nazwać jego działania oznaką ojcowskiej troski. Pozostali przedstawiciele rzekomo złych magów są tak naprawdę przeciwnikami Rady i brutalnych Łowców (grupa polująca na czarnych, specjalnie szkolona do ich łapania), a Natanowi okazują więcej uczucia i zrozumienia niż ci niby dobrzy.
Jak w ogóle doszło do podziału magów na białych i czarnych? Otóż czarni uważali, że biali za bardzo integrują się z amagami, a ponadto korzystają z wytworów zwykłych ludzi, co osłabia ich wspaniałą moc. Najbardziej ironiczne jest jednak to, że półkody A 0,5/ B 0,5, czyli osobniki z jednym rodzicem obdarzonym magiczną mocą, skazani są na ostracyzm. Mogą oczywiście zostać częścią wspólnoty, ale najpierw musieliby dostać zgodę Rady, a żeby ją otrzymać, muszą udowodnić swoją wierność. Czytaj: spełniać wszystkie polecenia do końca życia, czyli zgodzić się na rolę niewolnika.
Podczas lektury najbardziej przerażała mnie jednowymiarowość opisywanego świata. Spodziewałam się tego, że nie wszyscy czarodzieje i czarodziejki uważani za białych będą dobrzy i przyzwoici, a Natan z racji przynależności do obu tych światów nie znajdzie swojego miejsca w żadnym z nich i pozostanie na uboczu. Dostałam jednak zagubionego nastolatka, którego bez powodu bito, poniżano, odarto z godności, odcięto od rodziny, a na koniec zamknięto w klatce niczym zwierzę. Przeraża mnie też brak oznak jakiegokolwiek buntu, bo większości magów działanie Rady zdaje się odpowiadać, a nieliczni przyzwoici nie mają szans na skuteczny opór, ba – nawet nie próbują go podejmować.
Green podarowała czytelnikom wciągającą powieść z licznymi zwrotami akcji, która jest jednak dość jednowymiarowa, a przemoc wylewa się niemal z każdej strony. Właśnie ze względu na eskalację agresji trudno uznać "Złą krew" za powieść dla młodzieży, ale nie zmienia to faktu, że bardzo dobrze się ją czyta.
Dziękujemy wydawnictwu Uroboros za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz