Fragment książki

28 minut czytania

PROLOG

Godzina 4.13 Z, 11 listopada 2314 (urodziny generała Pattona)

Porucznik Marynarki Kosmicznej Unii Max Robichaux stał w zatłoczonym kanale załadowczym, wdychając zapach naznaczonego strachem potu trzydziestu czterech pozostałych członków załogi fregaty USS „Emeka Moro”, wszystkich, których udało mu się zgromadzić.

Biorąc pod uwagę fakt, że na pokładzie jego własnego okrętu znajdowało się ponad pięćdziesięciu Krag, pchanie się na pokład jednostki wroga, zamiast bronić własnej, zakrawało na szaleństwo. Chyba że przegrywało się walkę o utrzymanie własnego okrętu. Chyba że tylko uszkodzenie jednostki Krag i rozdzielenie okrętów mogło powstrzymać dalszy napływ przeciwników z dużo większego krążownika liniowego. Chyba że tylko ten desperacki krok mógł zapobiec przejęciu okrętu przez Krag, przebudowaniu go, obsadzeniu własną załogą i wysłaniu przeciwko ludziom. Oczywiście mniejsze znaczenie miał fakt, że Max i jego koledzy zostaliby brutalnie zabici, a ich ciała wyrzucone w przestrzeń.

Max dopasował rękawiczki. Materiał opiął jego duże dłonie, pochłaniając pot i maskując zdenerwowanie.

– Pięć sekund, zapiąć pasy! – krzyknął mat, technik.

Wszyscy ludzie zakryli uszy i otworzyli usta, by uchronić bębenki przed rozerwaniem.

– Trzy, dwie, jedna!

W momencie gdy Max zobaczył, że usta młodego człowieka układają się do okrzyku „teraz!”, teleskopowa rura kanału załadowczego uderzyła w zewnętrzny kadłub okrętu wojennego Krag, uwalniając z ogłuszającym rykiem ładunek wybuchowy, wyrywający dziurę o średnicy około dwóch metrów, w którą na długość ramienia zagłębiła się sama rura. W ciągu kilku sekund polimerowy kołnierz wypełnił przestrzeń pomiędzy wnętrzem kadłuba a ścianą kanału i całkowicie ją uszczelnił. Gdy tylko uformowało się uszczelnienie, drzwi na końcu opadły, tworząc rampę, i ludzie, którymi dowodził Max, wbiegli do wnętrza okrętu przeciwnika z bronią gotową do strzału.

Znajdowali się w dużej przestrzeni ładunkowej, o powierzchni przynajmniej trzystu metrów kwadratowych, pełnej różnych kontenerów. Na przeciwległej ścianie był właz. Trzej mężczyźni zsunęli z pleców zasobniki i wydobyli z nich części połączone w chwilę później w półtorametrowe urządzenie, które zostało natychmiast uruchomione. Max zauważył błyskanie zielonych i niebieskich światełek, oznaczające, że od tego momentu urządzenia komunikacyjne okrętu Krag są zagłuszane, aż do chwili kiedy ich komputer złamie algorytm urządzenia, co zazwyczaj trwało od czternastu do dwudziestu trzech minut. Dowódca miał nadzieję, że to wystarczy.

Po kilku sekundach pracy technika (jak on się nazywał? Tumilson? Tomilson?) pokrywa włazu przesunęła się, pozwalając grupie abordażowej dostać się na korytarz. Pierwszy, z bronią krótką, przeszedł na drugą stronę porucznik.

– Za mną – szepnął i po chwili grupa dołączyła do niego.

Unia w ciągu trwającej ponad trzydzieści lat wojny przechwyciła wystarczającą liczbę okrętów Krag, by Max znał ich ogólną budowę. Nie miał więc kłopotów ze znalezieniem pomieszczenia, w którym mieściło się centrum kontroli zespołu napędowego. Grupa abordażowa szybko pokonała dystans około sześćdziesięciu pięciu metrów, nie napotykając na swej drodze ani jednego Krag, a następnie skręciła w krótki korytarz, który kończył się wejściem do pomieszczenia docelowego.

W tym momencie dostali się pod piekielny ostrzał. Schylając się, by uniknąć pocisków, Max spojrzał na trzech ludzi za nim, zacisnął pięść i wykonał ruch przypominający rzut, nakazując użycie granatów. Marynarze wyszarpnęli z pasów urządzenia wielkości cytryny, usunęli z nich zawleczki i ściskając łyżki zapalników, spojrzeli na porucznika. Ten unosił trzy wyprostowane palce i odliczał bezgłośnie, składając je kolejno: trzy, dwa, jeden. Sekundę po zgięciu ostatniego palca cała trójka mocno cisnęła granaty w stronę przeciwległej ściany. Wybuchowe jaja wylądowały u stóp strażników. Rozerwały się w odstępie jednej dziesiątej sekundy. Max i jego ludzie pognali naprzód, strzelając na wypadek, gdyby któryś ze strażników pozostał przy życiu. Był to zbędny środek ostrożności.

Czterech martwych Krag leżało w kałuży krwi przy drzwiach, trzymając w dłoniach karabiny. Martwi nie wyglądali już tak strasznie, jak za życia. Niewielu ludzi miało na tyle odwagi, by przyglądać się obcym posiadającym korpusy i kończyny bardzo przypominające ludzkie, jednak zaopatrzonym dodatkowo w półtorametrowe ogony i głowy podobne do łbów ogromnych szczurów z przeroś-niętymi mózgami.

– Pamiętajcie, gdy już znajdziemy się w środku, żadnego strzelania. Tylko szable abordażowe. Znajduje się tam zbyt wiele rzeczy, które przebite przez pocisk mogłyby nas pozabijać. – Max odwrócił się do technika. – Jesteś gotów, Tomkins?

Tomkins, tak brzmiało to nazwisko.

– Wysadzaj!

Tomkins wcisnął dwa przyciski na ściance swojego percoma. Zielone światełko na małym ładunku burzącym, który właśnie został przyklejony do włazu, zmieniło kolor na czerwony i głośne bang oznajmiło rozerwanie drzwi. Max ponownie znalazł się na czele, szabla abordażowa – sześćdziesiąt trzy centymetry zimnej, ostrej jak brzytwa stali – pobłyskiwała w jego dłoni. Cała grupa ruszyła w kierunku około dwudziestu pięciu techników Krag, obsługujących stacje robocze. Max rzucił się w kierunku paneli, do których powinien dotrzeć. Trzech Krag próbowało go zatrzymać. Najbliższy wyciągnął własną broń białą, krótki, prosty miecz, przypominający rzymski gladius, i pchnął na wysokości brzucha oficera. Potężnym, skierowanym w górę blokiem własnej dłuższej i cięższej klingi Max sparował atak i uderzył w pysk przeciwnika grzbietem pięści. Krag stracił równowagę, co umożliwiło człowiekowi cofnięcie broni i wyprowadzenie cięcia w kark stworzenia. Szyja istoty została prawie całkowicie przecięta.

Kolejny Krag, będący zapewne lepszym szermierzem niż pierwszy, skierował broń ku Maxowi, zapraszając do pojedynku. Porucznik stanął w klasycznej pozycji szermierczej, jak gdyby przyjmując zaproszenie. Ułamek sekundy później runął w przód i chwycił koniec klingi przeciwnika lewą, chronioną rękawicą dłonią, odepchnął od siebie ostrze i pchnął Krag w brzuch, przebijając go na wylot.

Bardziej wyczuwając, niż widząc zbliżanie się trzeciego przeciwnika, Max wyciągnął szablę z martwego ciała i wykonał obrót w prawo, dokładnie w momencie, gdy jedyny marine, który znalazł się w składzie grupy abordażowej, wyłonił się zza jego pleców i pchnął Krag w prawe płuco absolutnie nieregulaminowym sztyletem. Obcy padł na plecy, walcząc o oddech i krwawiąc z rany na klatce piersiowej. Marine skrócił jego cierpienie szybkim cięciem na wysokości krtani. Droga do paneli stała otworem.

Porucznik rozejrzał się po pomieszczeniu i zobaczył, że nie żyli prawie wszyscy wrogowie, z wyjątkiem czwórki, stojącej plecami do siebie i tworzącej ostatni bastion. Około dwudziestu istot leżało na pokładzie martwych lub ciężko rannych. Wśród ofiar było także siedmiu ludzi. Upewniwszy się, że pozostałe siły szybko uporają się z ostatnimi czterema obrońcami, Max szybko pokonał dystans dzielący go od paneli i spojrzał niepewnie na obce opisy przyrządów, nie chcąc się pomylić.

Z kieszeni przy pasie wyciągnął małe, cylindryczne urządzenie, zerwał z niego plastikową osłonę, odsłaniając samoprzylepny pasek, i przekręcił końcówkę o pół obrotu. Docisnął cylinder samoprzylepną stroną do pulpitu i cofnął się o krok. Następnie całą procedurę powtórzył z kolejnym cylindrem i panelem kontrolnym. Kilka sekund później oba przedmioty wydały głośny piskliwy dźwięk o częstotliwości znajdującej się przy końcu skali słyszalnej przez człowieka i po chwili przeszły w zakres ultradźwięków, emitując jednocześnie coraz jaśniejsze, pomarańczowoczerwone światło. Gdy dźwięk i blask ustały w tym samym czasie, wszystkie wyświetlacze w centrum zgasły, a ich delikatne mikroobwody zostały nieodwracalnie uszkodzone.

Do momentu, w którym Krag zdołają obejść uszkodzone obwody – a proces ten mógł potrwać godziny – system chwytający ich okrętu był bezużyteczny, a napęd sprowadzał się jedynie do dysz manewrowych.

– W porządku, szczypce zostały odcięte, nogi połamane. A teraz zwijajmy się, żeby nie nadużywać ich gościnności.

Max często twierdził, że lepszym pomysłem byłoby zostawienie bomby nuklearnej zamiast zestawu małego sabotażysty, jednak myśl o tym, co mogłoby się wydarzyć, gdyby wycofanie grupy abordażowej uległo opóźnieniu, studziła te zapędy. Znalezienie się w kuli ognia szalejącej eksplozji nuklearnej mogło być sposobem na szybką i bezbolesną śmierć, jednakowoż była to śmierć w stu procentach pewna. Szturmowcy zawsze więc przechwytywali bądź uszkadzali okręty, na których pokłady się dostali, jednak nigdy ich nie niszczyli. To mogło być zrobione dopiero z bezpiecznej odległości.

Dowódca poprowadził grupę tą samą drogą, którą się tu dostali, tylko po to, by za rogiem natknąć się na dwudziestu kilku marines Krag, najprawdopodobniej zwabionych odgłosami wcześniejszej strzelaniny. Każda ze stron odskoczyła od skrzyżowania, zaskoczona nagłym pojawieniem się przeciwnika. Wiedząc, że ma tylko sekundy, zanim Krag wpadną na ten sam pomysł, Max wyciągnął z pasa dwa granaty, po jednym do każdej dłoni, odbezpieczył je zębami i rzucił za róg. Gdy tylko wybuchły, skoczył ze swoimi ludźmi naprzód. Pierwszy szereg szturmowców, strzelając z biodra, unieszkodliwił około połowy Krag pozostałych przy życiu po wybuchu granatów.

Dwie grupy wojowników spotkały się w bezpośrednim starciu, strzelając niemalże z przyłożenia i tnąc się wzajemnie białą bronią. Robichaux odstrzelił szczękę jednemu z Krag i właśnie odwracał się, by stawić czoło następnemu, gdy poczuł dziwne szarpnięcie w lewym ramieniu. Odwróciwszy się, zobaczył miecz prześlizgujący się po grzbiecie jego nadgarstka oraz starszego marynarza Fonga, strzelającego właścicielowi gladiusa w tył głowy. W miarę jak obie grupy traciły członków, dzieląca je odległość powiększała się i strzelanina zaczynała dominować nad fechtunkiem. Przewagę powoli zdobywała liczniejsza grupa abordażowa. Pozostali przy życiu Krag zaczęli się wycofywać. Marynarze Unii zastrzelili jeszcze czterech uciekających przeciwników. Przechodząc nad ciałami swoich i wrogów, Max prowadził pozostałość swojej grupy, liczącej obecnie tylko dziewiętnaście osób, z powrotem do ładowni, poprzez kanał załadowczy i śluzę, na pokład „Emeki Moro”.

Tomkins pociągnął dużą dźwignię, zamykając szczelnie śluzę. Następnie wcisnął czerwony przycisk. Huk oznajmił wybuch kanału i odcięcie jego resztek od „Emeki Moro”.

Max dał sobie pół minuty na kilka głębokich oddechów po powrocie na macierzystą jednostkę.

Abordaż zakończył się sukcesem, a dodatkowym bonusem był fakt, że większości grupy udało się przeżyć. Na pokładzie okrętu Krag pozostali marynarze Unii, najprawdopodobniej już martwi i nie było na to rady. Sentymentalne opowieści o odzyskiwaniu ciał współtowarzyszy skończyły się już w pierwszych tygodniach tej desperackiej wojny o przetrwanie. Jednak jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, ciała poległych poddane zostaną kremacji w najlepszym tego słowa znaczeniu.

Oparłszy się o najbliższą ścianę, Max nacisnął pomarańczowy przycisk SND/ATN na swoim percomie.

– Robichaux do BCI.

– BCI – rozległ się z urządzenia na nadgarstku głos z bojowego centrum informacyjnego.

– Grupa abordażowa Romeo Tango Sierra – powiedział porucznik, za pomocą angielskiego kodu sygnałowego Returned To Ship informując obsadę BCI, że grupa powróciła na okręt. – System sterowania układem napędowym i chwytakami okrętu przeciwnika unieruchomiony na co najmniej godzinę. Powróciło dziewiętnastu. Reszta jest Kilo India Alfa.

KIA. Zginęli w akcji. Prawie połowa.

– Wspaniała robota, poruczniku. – Max rozpoznał zimny głos kapitana Sancheza. – Proszę udać się ze swoją grupą na zapasowe stanowisko dowodzenia.

– Kieruję się na ZSD, aye.

„Na ZSD? Mając na pokładzie grupę abordażową przeciwnika do pokonania?”

Starając się nie okazywać zdziwienia, zwrócił się do ludzi, którzy pozostali jeszcze pod jego komendą:

– Nakazano nam udać się na ZSD.

Poprzez ciąg korytarzy Max poprowadził ludzi ku drabinkom, a potem kolejnym korytarzom, do miejsca, w którym znajdowało się ZSD. Nagle rozległ się dziwny dźwięk. Gwałtowny wybuch, po którym nastąpiło niskie, długie dudnienie. Max znał ten dźwięk. To implozja, towarzysząca załamywaniu się ciężkich, sferycznych ścian, znajdujących się pod ciśnieniem. Na przykład takich, jakie otaczały BCI.

Teraz rozkaz nabierał sensu. Kapitan musiał wiedzieć, że Krag opanowali przestrzeń otaczającą BCI i zakładali ładunki wybuchowe, które odpalone jednocześnie miały skruszyć ciśnieniowe ściany BCI jak skorupkę jajka, zabijając natychmiast wszystkich znajdujących się wewnątrz. Zatem wszyscy w centrum, czyli najprawdopodobniej każdy oficer starszy stopniem od Maxa, już nie żyli. Kapitan Sanchez wydał swój ostatni rozkaz.

Porucznik i jego oddział przebiegli przez pokład H w kierunku zapasowego stanowiska dowodzenia. Martwi ludzie i Krag leżeli na całym korytarzu. Nie ocalał nikt, prócz jednego Krag, który bezskutecznie próbował jedną ręką uzbroić ładunek na włazie. Jednak ta czynność wymagała użycia obu rąk. Max wyciągnął broń boczną, pistolet samopowtarzalny o kalibrze dziesięciu milimetrów, oparty na sprawdzonej przez wieki konstrukcji Browninga Hi-Power, i strzelił stworzeniu w głowę. Kopnął ciało, odsuwając je na bok, przyłożył dłoń do skanera i wprowadził kod dostępu. Właz przesunął się, wpuszczając ludzi do pomieszczenia, z którego można było kierować okrętem w razie zniszczenia BCI.

Stację obsługiwało tylko dwóch podoficerów. Reszta załogi została wysłana do zwalczania grupy abordażowej. Max opadł na fotel dowódcy i podzielił uwagę pomiędzy obserwację monitorów z danymi a przydzielanie pracy ludziom.

– Tomkins, Woo i Lorenzo, stacja manewrowa. Adamson, operacje. Marceaux, uzbrojenie. Fong, system operacyjny. Montaba, czujniki. Cała reszta obsadza pozostałe stacje. Obserwujcie, co się dzieje, i idźcie tam, gdzie będziecie potrzebni. Nie wahać się odezwać, jeśli coś zauważycie, czegoś potrzebujecie lub macie pytania. Wszyscy macie swoje komety, a więc wiecie, jak obsługiwać każdą stację roboczą na tym okręcie, jednak nigdy wcześniej nie współpracowaliście przy takiej robocie, musicie być elastyczni i rozmawiać ze sobą. A teraz zobaczmy, co da się zrobić, aby wprowadzić tego staruszka ponownie do walki.

– Sir, krwawi pan – zaważył cicho Montaba.

Max spojrzał na swoje ramię. Rękaw munduru nasiąkł krwią i widać było głęboką ranę w mięśniach przedramienia. Pomimo tego porucznik czuł się dziwnie zdystansowany do bólu. Wyciągnął z przegrody apteczkę, owinął rękę bandażem i wsunął całe przedramię w rękaw kompresyjny, otwierając zawór. Rękaw napełnił się powietrzem, powodując ucisk i tamując krwawienie, podczas gdy ampułki medyczne znajdujące się w bandażu zostały zgniecione przez nacisk, uwalniając do rany koktajl złożony z antybiotyków i koagulantów. Istniała szansa, że ranny nie wykrwawi się w ciągu najbliższych kilku godzin i nie umrze z powodu infekcji, zanim ranę zobaczy lekarz. Ale to była tylko szansa.

Cała procedura zajęła minutę. Ludzie poruszali się szybko, jednak w sposób bardzo zorganizowany, i zajmowali miejsca przy wyznaczonych stanowiskach, podłączając wyświetlacze do kanału danych i budząc urządzenia do życia. Oficer odwrócił się w kierunku stanowiska łączności.

– Daj mi 1MC.

– 1MC, aye.

– Uwaga wszyscy, mówi porucznik Robichaux z ZSD. BCI zostało zniszczone, a ja przejąłem dowodzenie okrętem. Jednostka będzie prowadzona z tego miejsca. Wszystkie jednostki DC i stacje antyabordażowe zameldować swój status światłami. Potrzebuję dwóch marines w ZSD. Utrzymuję pierwszy stan alarmowy. To wszystko.

W jaki sposób marines mieli ustalić, która dwójka odpowie na polecenie, było ich sprawą, Max bez tego miał pełne ręce roboty.

Porucznik nigdy nie dowodził niczym większym od trzystupięćdziesięciotonowej jednostki patrolowej. A teraz na jego barkach spoczywało dowodzenie ciężko uszkodzoną fregatą o masie dwudziestu pięciu tysięcy sześciuset pięćdziesięciu ton i prowadzenie bitwy z dużo większym i potężniejszym okrętem głównym przeciwnika, lata świetlne od jakiejkolwiek nadziei na pomoc lub wsparcie. W dodatku był najprawdopodobniej jedynym pozostałym przy życiu oficerem i dysponował mniej niż połową załogi.

Podoficer przy stanowisku kontroli uszkodzeń (DC) zameldował:

– Dostałem meldunki, sir. Przekazuję je na pana stację.

Zbudowanie pełnego obrazu zajęło kilka minut.

– Antyabordażowcy? – zapytał Max Lewisa siedzącego przy stanowisku obrony wewnętrznej.

– Jak na razie same zielone światła, panie poruczniku. Są całkiem nieźle rozmieszczeni na całym okręcie. Odebrałem słowny meldunek od drużyny marines twierdzącej, że właśnie otoczyła i zabiła pięciu Krag, którzy wysadzili BCI. Być może mamy ich wszystkich.

– Może tak, a może nie.

Max ponownie wcisnął przycisk komunikatora.

– ZSD do maszynowni.

Natychmiast odpowiedział mu piskliwy, ale pewny głos:

– Tu maszynownia, mówi Brown.

– Wernher! – odpowiedział radośnie Max, czując ulgę każdą komórką ciała. Wypowiedział imię z niemieckim akcentem, mimo że akcent Browna był zdecydowanie brytyjski. – Czy tam u ciebie działa jeszcze jakiś silnik? Czy muszę zapędzić załogę do wioseł?

– Pohuczniku – inżynier wymówił stopień w sposób przesadnie brytyjski – ponieważ pańskie szkolenie nie obejmowało, jak widać, umiejętności odczytywania informacji z głównego wyświetlacza, moim obowiązkiem jest poinformowanie pana, że główny napęd podświetlny dostępny jest w trzydziestu dziewięciu procentach, sugeruję jednak nieprzekraczanie dwudziestu pięciu. Napęd kompresyjny jest dostępny, jednak tylko do poziomu dwustu dwudziestu c. Tu także moja rekomendacja brzmi, aby do tej prędkości zbliżyć się tylko, gdy będziemy ocierać się o grób. Optymalna wartość to sto pięćdziesiąt. Napęd skokowy to już tylko kupa złomu bądź dzieło sztuki nowoczesnej. Gdybym był na pana miejscu, nie przekraczałbym przyspieszenia ośmiu g, jako że wewnętrzne kompensatory nie przeniosą więcej niż siedem i osiem dziesiątych g. To wszystko, chyba że zamierza pan pozabijać tę resztkę załogi, jaka panu została.

– Zrozumiałem, Wernher. Jeśli coś jeszcze wydumasz, odezwij się. Główny wyświetlacz nie działa. Byłoby miło, gdyby dało się go naprawić. Jednak oczywiście nie spodziewam się, byś był w stanie to zrobić.

– Być może podejmę taką próbę w jakiejś wolnej chwili. A, poruczniku, jeśli zapomniał pan drogi do stacji Lovell, proszę się nie krępować i pytać.

– Będę o tym pamiętał, Wernher. ZSD, koniec transmisji.

Straty wynosiły od jednej trzeciej do dwóch trzecich stanu osobowego, jeden z napędów gwiezdnych nie działał, a dużo silniejszy okręt nieprzyjacielski był tuż za burtą. Mimo to ludzie nadal potrafili żartować. To dobrze.

Max ponownie wcisnął przycisk nadawania.

– Izba chorych?… Czy ktoś jest w izbie chorych? Proszę o odpowiedź.

Ani słowa.

– Czy ktoś z obecnych tutaj nie jest szalenie zajęty?

Z grupy wystąpił starszy marynarz.

– Shaloob, gnaj do izby chorych i zorientuj się, co się tam dzieje. Meldunek prześlij mi z najbliższego sprawnego interkomu. Po zniszczeniu BCI twój percom może nie działać. Nie wiemy także, czy okręt został całkowicie oczyszczony z Krag, więc uważaj na siebie. Chcę widzieć pistolet w twojej dłoni i upewnij się, że jest załadowany, a ty masz zapasowe magazynki. Co najmniej trzy.

– Aye, skiper! – odpowiedział automatycznie mężczyzna. Sprawdził broń, wyciągnął magazynek, doładował go, a następnie z szafy na broń wyjął trzy kolejne, pełne magazynki. Z pistoletem w dłoni wyszedł z ZSD.

„Skiper. Nigdy nie byłem tak nazywany” – pomyślał Max.

– Ster. Powiększ nieco dystans między nami a okrętem Krag, na wypadek gdyby mieli jeszcze jakieś pomysły dotyczące abordażu lub zdołali uruchomić urządzenia obrony punktowej. Wyprowadź nas na czterysta kilometrów. Kurs i przyspieszenie dowolne, ale uważaj na naszego staruszka. Ma dziś ciężki dzień.

– Aye, sir. Cztery-zero-zero kills, kurs i przyspieszenie według mojego uznania, manewrować delikatnie – odpowiedział Tomkins, który najwyraźniej objął dowodzenie trójką odpowiedzialną za manewrowanie okrętem.

– Uzbrojenie, jaki jest nasz status?

„Dobry Boże, spraw, aby coś działało!”

– Status działa impulsowego: brak jakiejkolwiek odpowiedzi na komendy – odparł Marceaux. – Moim zdaniem powinniśmy założyć, że zarówno przednie, jak i tylne baterie siadły. Wyrzutnie rakiet numer dwa i cztery są sprawne. Rakiety w prowadnicach, obsługa gotowa, kolejne rakiety dostępne. Mam jednak czerwone światło na głównym przyspieszniku pocisków kinetycznych i żółte na zapasowym. Napęd zapasowy działa tylko w pięciu procentach. Wyrzutnie numer jeden i trzy świecą się na czerwono. Myślę… że ich obsługi nie żyją, sir.

Meldunek był krótki i precyzyjny, ale w głosie marynarza słychać było zdenerwowanie. Adrenalina przestawała powoli działać.

– Niech Bóg ma ich w swej opiece – powiedział cicho Robichaux. – Dobra robota, Marceaux.

Po chwili tonem, który w Marynarce nazywano dowódczym, wydał polecenie:

– To jest rozkaz użycia broni nuklearnej. Uzbroić rakiety numer dwa oraz cztery i wymierzyć je w okręt Krag. Zamierzam wystrzelić dwie rakiety, a cztery zatrzymać w rezerwie, na wypadek gdyby dwie nie zniszczyły celu lub pojawił się jakiś inny.

– Ster, melduj, gdy osiągniemy czterysta kills, a potem odwróć się tak, by dostępne były wyrzutnie dwa i cztery.

Łubudu! W kadłub okrętu uderzył młot.

– Krag wystrzelili pocisk kinetyczny, sir – zameldował podoficer operacyjny.

– Zauważyliśmy. Panie Adamson, proszę mi podać prędkość tego pocisku.

– Nieco ponad tysiąc metrów na sekundę, sir.

– Czyli około dziesięciu procent. Większość mocy ich przyspieszników także gdzieś znikła. Przyjmiemy uderzenia pod optymalnym kątem dla kadłuba.

– Chyba że wstrzelą się w wyrwy w poszyciu – mruknął Adamson.

– Dobrze, że o tym pomyślałeś. DC, czy wiemy, w których miejscach mamy wyrwy?

– Tak jest, sir. Meldunki są prawie kompletne – padła odpowiedź Arglewy, usiłującego zrobić coś z paskudnym poparzeniem na ogolonej głowie. – Mamy dwie tuż obok siebie w sekcji trzeciej, azymut dwa-zero-pięć i dwa-jeden-dwa, oraz jedną w sekcji piątej, azymut dwa-dwa-trzy.

– Dziękuję, panie Arglewa. Proszę zaaplikować piankę na oparzenia na tę swoją błyszczącą glacę. Blask mnie rozprasza. Ster, proszę zrobić wszystko, co w waszej mocy, by ustawić nas na azymut… – Obliczył różnicę między średnim azymutem uszkodzeń, odjętym od trzystu sześćdziesięciu stopni. – Siedemdziesiąt pięć stopni w stosunku do nieprzyjaciela.

– Przekraczamy linię czterystu kills, sir. Eksponuję wyrzutnie dwa i cztery i ustawiam się na azymut siedemdziesiąt pięć stopni – zameldował Tomkins.

– Dziękuję.

Zabrzęczał komunikator Maxa.

– Robichaux, słucham.

– Tu Shaloob. Izba chorych znikła, sir. Myślę, że Krag wysadzili właz i wrzucili tam ładunek saszetkowy. Wygląda na to, że gdy to zrobili, miejsce było pełne rannych. Nie zostało nic prócz szczątków i części ciał. Ratownicy Salomons i Cho stworzyli punkt opatrunkowy na pokładzie wypoczynkowym. Naliczyłem tu pięćdziesięciu trzech rannych, w tym trzydziestu dwóch ciężko. Salomons i Cho wykonują teraz jakiś zabieg, nie przeszkadzałem im więc pytaniami.

– Dobra robota, Shaloob, dziękuję. Gdy medycy będą mieli chwilę, spytaj ich, czy możesz się tam na coś przydać. Jeśli tak, zostań i pomóż, jeśli nie, wracaj tutaj.

– Aye, sir.

– ZSD, koniec przekazu.

Bum! Kolejny pocisk Krag uderzył w kadłub, tym razem powodując oberwanie się dwóch paneli z sufitu. Młodziutki marynarz, który nie wiadomo kiedy pojawił się w ZSD, bez słowa podniósł panele i odłamki i umieścił je w okolicach zablokowanego pojemnika na odpadki z taką miną, jakby sprzątał papierki po cukierkach w parku. Chłopak miał krótkolufową strzelbę przewieszoną przez ramię i resztki prochu na twarzy i dłoniach, dowodzące, że w ciągu ostatnich godzin intensywnie używał broni. Młodzieniec jeszcze się nie golił, ale najprawdopodobniej już zabijał.

Dwaj marines z krwią na mundurach i ogniem w oczach stanęli w wejściu.

– Kapral McGinty i starszy szeregowy Nogura meldują się na rozkaz, sir – powiedział starszy z nich. Obaj energicznie zasalutowali.

– Dziękuję, panowie – odpowiedział Max, oddając równie elegancko honory. Marines czuli się urażeni, gdy salutowało się im w niedbały sposób. – Zajmijcie stanowisko przy tym włazie. Jeśli zobaczycie jakiegokolwiek marynarza, dawajcie go tutaj, jeśli zobaczycie Krag, wiecie, co robić.

– Aye, sir.

Marines wykonali perfekcyjne w tył zwrot i zajęli stanowisko na korytarzu.

– Wyrzutnie dwa i cztery odsłonięte, cel namierzony – zameldował Marceaux.

– Dziękuję – odpowiedział Max. – Panie Marceaux. Proszę uruchomić napędy w rakietach dwa i cztery i zdjąć zabezpieczenia z głowic. Ustawienie na maksymalny efekt.

– Uruchamiam napędy w rakietach dwa i cztery. Zdejmuję zabezpieczenia z głowic. Maksymalny efekt.

– Proszę otworzyć pokrywę numer dwa.

– Numer dwa otwarta.

– Potwierdzić cel.

– Sir – odpowiedział oficjalnym tonem Marceaux – rakieta numer dwa wymierzona jest w okręt Krag znajdujący się w odległości około czterystu kilometrów od naszego dzioba.

– Dobrze. Oficer uzbrojenia, ma pan rozkaz odpalenia rakiet z ładunkiem nuklearnym.

– Potwierdzam, mam rozkaz odpalenia rakiet z ładunkiem nuklearnym.

– Odpalić dwa!

– Dwa poszła.

Okrętem zatrzęsło, gdy rakieta rozpędzała się w uszkodzonych prowadnicach. Następnie kontynuowała lot już o własnych siłach.

– Rakieta na kursie, zbliża się do celu – w głosie Marceaux brzmiała ulga, prawdopodobnie nigdy wcześniej nie odpalał rakiety nuklearnej. – Uderzenie za siedem sekund.

Okręt Krag widoczny był na monitorach, panoramicznie rozmieszczonych na ścianach pomieszczenia. Wzrok wszystkich ludzi przyklejony był do jednego z nich, wszyscy odliczali sekundy, patrząc, jak okręt przeciwnika obraca się powoli, prawdopodobnie po to, by odsłonić świeżo uruchomioną baterię miotaczy strumienia energetycznego i otworzyć zabójczy dla fregaty ogień.

Trzy… dwie… jedna… Dokładnie o czasie wszystkie cztery wyświetlacze rozbłysły niemal bolesnym światłem, gdy okręt Krag został zmieniony w gwałtownie rozszerzającą się kulę plazmy, powoli gasnącą i zmieniającą barwy z brylantowo białej, poprzez całe spektrum, aż do czerwieni, by w końcu zniknąć w niewidocznej ludzkim okiem podczerwieni. Gdy kula ognia zginęła w oddali, widać było tylko zimne światło gwiazd na tle czarnego nieba.

– W porządku, bandyci nie żyją. A my owszem. Wspaniała robota. A teraz zobaczmy, czy uda się nam doprowadzić tego staruszka do stacji Lovell.

ROZDZIAŁ 1

Godzina 19.18 Z, 20 stycznia 2315

Max nienawidził przyjęć. A szczególnie przyjęć, na których nikt się dobrze nie bawił. Były one nazywane „przyjęciami” tylko ze względu na wielowiekową tradycję, ponieważ nie istniało lepsze określenie opisujące zebranie oficerów w celu uczczenia czegoś ważnego przy jedzeniu, winie i innych alkoholach, jednak bez jakiejkolwiek wesołości.

Standardowy dla Marynarki szwedzki bufet oferował małe kanapeczki z różnymi wędlinami, przechowywanymi iks lat w zamrożeniu, średni wybór tylko nieco nieświeżych serów podawanych na tylko nieco nieświeżych słonych krakersach, coś grillowanego, co równie dobrze mogło być kiedyś mięsem, jak i mięsopodobnym wyrobem z białek roślinnych, jakieś egzotyczne owoce wyjęte z równie egzotycznych słoików, chipsy świeżo wydobyte z pojemników próżniowych i ulubione, ze względu na łatwość przechowywania, danie Marynarki – orzeszki. Dużo orzeszków. Orzeszki z różnych planet. Solone orzeszki. Orzeszki na ostro. Kandyzowane orzeszki. Prażone orzeszki. Smażone orzeszki. Pieczone orzeszki. No i oczywiście całkowity brak świeżych warzyw. A to wszystko nie więcej niż tysiąc lat świetlnych od Systemów Centralnych. Na usprawiedliwienie dawało się tylko powiedzieć, że zaopatrzenie Marynarki było permanentnie przeciążone od momentu, gdy 26 czerwca 2281 roku Krag rozpoczęli swoją wyniszczającą wojnę z niczego się niespodziewającą i nieprzygotowaną Unią.

To przyjęcie odbywało się z okazji przybycia wiceadmirała Louisa G. „Skop Im Tyłek” Hornmeyera, zastępującego na stanowisku dowódcy Task Force Tango Delta wiceadmirała Władimira I. „Zróbmy To Regulaminowo” Bushinko. Lepsze tutaj byłoby może określeniem „zajmującego miejsce”, ponieważ admirał Bushinko nie żył. Pożegnał się z tym światem w dość spektakularny sposób, wyparowując wraz ze swoim okrętem flagowym i jego załogą, liczącą dziesięć tysięcy dwieście trzydzieści siedem osób. Strata admirała, załogi, nie wspominając o bezcennym lotniskowcu i dwustu myśliwcach Banshee znajdujących się na jego pokładzie, skutecznie popsuła dobry nastrój Maxowi i reszcie zgromadzonych.

Robichaux jeszcze bardziej przeszkadzało to, że był tu chyba najmłodszy stopniem. Zajmował dopiero trzeci szczebel drabiny hierarchii oficerskiej, jej szczyt był dla niego prawie niewidoczny. I nie otrzymałby również dzisiaj zaproszenia, gdyby nie fakt, że tymczasowo pełnił obowiązki dowódcy „Emeki Moro”, gdyż skiper, zastępca dowódcy i trzej inni starsi od niego stopniem oficerowie zginęli. Niestety, okręt, którym „dowodził”, był okrętem jedynie z nazwy – kadłubem bez napędów, czekającym w suchym doku na naprawę z listą niezbędnych do wymiany części dłuższą niż regulamin Marynarki. Przez najbliższych kilka miesięcy nie miał najmniejszych szans, by udać się gdziekolwiek o własnych siłach. Obowiązki Maxa jako dowódcy były przez to zupełnie marginalne, więc został wyznaczony do pełnienia tymczasowych zadań w rozpoznaniu sygnałowym (SIGINT) i siedział przy konsoli komputerowej, usiłując zrozumieć przechwytywane rozmowy nieprzyjaciela.

Wszyscy pozostali, zaproszeni na przyjęcie na pokładzie wypoczynkowym „Halsey”, flagowej jednostki admirała Hornmeyera, byli co najmniej komandorami porucznikami, a większość pełnymi komandorami bądź kapitanami. Poczucie odosobnienia Maxa podkreślał fakt, że na prawie wszystkich mundurach mógł zobaczyć Odznakę Dowódcy Kosmicznego, przedstawiającą stylizowany okręt, otoczony rozchodzącymi się promieniście błyskawicami. ODK była największym marzeniem Maxa, odkąd skończył osiem lat. Odznakę nosiło się na lewej piersi i oznaczała ona, że jej właściciel dowodził okrętem głównym, czyli jednostką o wystarczającej sile ognia, prędkości i zasięgu, by mogła zostać samodzielnie wysłana do prowadzenia działań bojowych, bez wsparcia floty. Jako marny porucznik miał niewielkie szanse, by w najbliższym czasie zyskać prawo do ODK.

A może nie było jednak tak źle? Przy tak dużych stratach może nie zostanie na zawsze przyklejony do elektroniki SIGINT? Dzięki odrobinie szczęścia, dobremu planowaniu i naturalnym zdolnościom, a może kombinacji wszystkich tych czynników, akta personalne Maxa były wyjątkowo bogate w akcje typowo bojowe. Uczestniczył w większej liczbie bitew niż inni oficerowie i prawie zawsze pracował na stanowiskach bojowych, takich jak uzbrojenie, sekcja operacyjna, obrona przeciwlotnicza czy też inne posterunki, bezpośrednio związane z zajmowaniem okrętów, zabijaniem, nękaniem czy niszczeniem przeciwnika. Cholera, był nawet ranny. Dwukrotnie.

Robichaux palił się, żeby ponownie być w ogniu walki, i miał na to ogromne szanse. Krążyły plotki, że kilka nowych okrętów opuściło właśnie ogromne stocznie w Systemach Centralnych Unii i były w drodze, by dołączyć do Task Force. Na każdym z nich istniało kilka wakatów, które miały zostać uzupełnione oficerami znajdującymi się już na miejscu. Krzyż Marynarki, który Max właśnie otrzymał za „śmiałą akcję abordażową”, mógł okazać się bardzo przydatny. A potem być może czekał już awans i szansa na objęcie dowództwa okrętu.

Właśnie zaczynał się delikatnie uśmiechać do tej nadziei, gdy usta ściągnęła mu irytacja. Ktoś, widoczny dla niego tylko jako sylwetka, zasłaniał mu widok na majestatyczną planetę, którą obserwować można było przez ogromne okno. Panorama ta stanowiła jedyną atrakcję wizualną w pomieszczeniu. Max pospieszył, by w kulturalnych słowach, w jakich należy zwracać się do starszego stopniem, zapytać, czy nie zechciałby przesunąć się nieco w bok.

Mężczyzna, wyczuwając zbliżanie się porucznika, odwrócił się, a planowana prośba Maxa nagle się ulotniła. Po pierwsze, nieznajomy był chyba jedynym oficerem niższym stopniem od Robichaux, młodszym porucznikiem, tak więc nie było konieczności używania wyszukanych zwrotów grzecznościowych. Po drugie, na lewej piersi nosił odznakę srebrnej gwiazdy, wskazującą na to, że nie posiadał specjalności bojowej. Tuż obok gwiazdy znajdowała się laska, którą oplatał wąż. Laska Eskulapa, odwieczny symbol lekarzy. Mężczyzna należał zatem do kasty, której członkowie warci byli tyle, ile ważyliby, gdyby ich ulepić z antymaterii, a to oznaczało, że sami dla siebie stanowili prawo, a w szczególności, że zgodnie ze starodawną etykietą i obyczajami człowiek ten mógł zasłaniać Maxowi widok tak długo, jak mu się podobało. Po trzecie zaś, i to chyba było najważniejsze, oficer miał na twarzy wyraz tak nieprawdopodobnego smutku, że proszenie go o cokolwiek zakrawałoby na znęcanie się.

Lekarz uniósł pytająco brwi, a Max zdecydował, że nie będzie nic mówił o widoku, i wybrał pierwsze wytłumaczenie, jakie przyszło mu do głowy.

– Cześć, jestem Max Robichaux, oficer uzbrojenia na „Emece Moro”. Muszę przyznać, że to ogromna ulga zobaczyć tu kogoś, kto nie jest dowódcą ogromnego okrętu albo jeszcze ważniejszą szychą.

Wyciągając dłoń, przyjrzał się mężczyźnie uważnie. Fizycznie był to najbardziej nierzucający się w oczy człowiek, jakiego można sobie wyobrazić. Średniego wzrostu, średniej budowy ciała, brązowooki, ciemny szatyn, reprezentował mieszankę ras bardzo typową dla ludzi żyjących w dwudziestym czwartym wieku. W tym wypadku wśród jego przodków można było typować w większości Turków, kilku Europejczyków i Arabów. Ani specjalnie przystojny, ani szczególnie nieatrakcyjny, mógł uchodzić za miejscowego praktycznie na każdym świecie zasiedlonym przez ludzi.

Oficer uścisnął dłoń porucznika, lekko się kłaniając, co było zwyczajem na wielu światach i stawało się coraz popularniejsze.

– Ibrahim Sahin, zastępca oficera medycznego stacji William B. Travis.

Przez jego twarz przebiegł grymas emocji, a całe ciało wzdrygnęło się. Puścił dłoń Maxa.

– Przepraszam. Były. Były zastępca oficera medycznego.

No właśnie. Cała ogromna stacja, znajdująca się na teoretycznie bezpiecznych tyłach, osiem dni temu została rozbita na atomy. Zginęło przy tym ponad pięćdziesiąt tysięcy osób, a tylko kilkanaście zdołało się uratować. Przestawało więc dziwić, czemu ten biedny drań wyglądał, jakby stracił najlepszego przyjaciela.

Max przez chwilę zastanawiał się, co należy powiedzieć człowiekowi, oficerowi, który przeżył coś takiego. Postanowił zachować się zgodnie z tradycją Marynarki, to znaczy jak najmniej emocji i jak najwięcej faktów.

– Bardzo przykro mi to słyszeć, poruczniku. Jak się panu udało?

Lekarz delikatnie potrząsnął głową, tak jakby sam nie do końca wierzył w swoją opowieść.

– Zajmowałem się pacjentem z chorobą dekompresyjną w komorze hiperbarycznej. Gdy zniszczone zostało skrzydło szpitalne, komora została wystrzelona w przestrzeń. Zamknąłem wszystkie zawory i razem z pacjentem przez dwadzieścia dziewięć godzin, aż do momentu, w którym nas uratowano, oddychaliśmy tlenem z butli. Światła awaryjne starczyły nam na pierwsze trzy godziny. A potem było ciemno, bardzo, bardzo ciemno… – zawiesił głos. Po chwili wziął się w garść i kontynuował: – No cóż, tak czy inaczej, pacjent przeżył i został ewakuowany do szpitala na Epsilon Indi III.

To miało sens. Komora hiperbaryczna zbudowana była jak dzwon nurkowy i wytrzymywała ogromne ciśnienia, mogła więc pozostać nienaruszona, nawet gdy wybuchła ta część szpitala, w której się znajdowała. Była także całkowicie hermetyczna.

– Dobry refleks. I cholernie dużo szczęścia – zauważył Max.

– Może pan na to tak patrzeć. Ja zastanawiam się, czy nie lepiej byłoby, gdybym znajdował się na korytarzu czy w laboratorium w momencie, gdy szpital wyleciał w powietrze.

Max nie po raz pierwszy spotkał się z takim myśleniem. Na pokładzie pierwszego okrętu znalazł się w wieku ośmiu lat, a Unia prowadziła wojnę na długo przedtem. Obecnie, w wieku lat dwudziestu ośmiu, Max miał ogromne doświadczenie w obchodzeniu się z ludźmi cierpiącymi na poczucie winy uratowanego. Musiało zostać zduszone w zarodku, bo inaczej wkrótce przeczytałby w „Naval Gazette”, że Admiralicja z ogromnym żalem zawiadamia o śmierci doktora Sahina, który zginął w nieszczęśliwym wypadku.

Objął porucznika ramieniem i łagodnie odciągnął od okna.

– Proszę się ze mną przejść, doktorze. Weźmy sobie kolejnego drinka.

Podeszli do baru i znaleźli się obok niskiego komodora, którego wygląd świadczył, że lepiej by było, gdyby napił się mocnej kawy zamiast szkockiej, właśnie nalewanej mu przez barmana. Max dostał kolejnego bourbona na lodzie, zaś doktor Sahin Forthiańskiego Grubasa, ciemny piwopodobny napój bezalkoholowy.

– Od dawna jesteś w Marynarce? – było to równie dobre rozpoczęcie rozmowy, jak każde inne.

– Zaledwie od czterech lat. Kiedy zakończyłem staż na Ziemi i przyszedł czas powrotu do domu, okazało się, że nie ma już domu, do którego można wracać. Wstąpiłem więc do Marynarki, spędziłem dwa lata w Medycznym Studium Oficerskim Połączonych Sił Zbrojnych DeBakey i po promocji zostałem przydzielony na Travis. Siedziałem tam cały czas.

– Powiedziałeś, że nie było domu, do którego można wrócić?

– Tak – odpowiedział Sahin. – Pochodzę z Tubek.

Na temat Tubek Max wiedział tylko dwie rzeczy: wpadło w ręce Krag jakieś sześć lat temu i jak zawsze w takich wypadkach nikt nie wiedział, co stało się z ludźmi, którzy tam mieszkali. Wywiad Marynarki twierdził, że albo zostali zabici, albo stali się niewolnikami, a może jednych spotkała śmierć, drugich zaś niewola. Doktor Sahin zatem stracił nie tylko wszystkich przyjaciół z pracy, ale sześć lat wcześniej całą rodzinę i wszystkich, z którymi dorastał. W Marynarce nie było wielu psychologów, ale ten facet był doskonałym kandydatem do tego, aby stać się pacjentem któregoś na bardzo długi czas.

– Boże. Jak sobie z tym radziłeś?

– Jakoś musiałem. Na stacji byłem bardzo zajęty. Teraz, na „Halsey”, przy tej ogromnej ilości rannych także nie mam zbyt wiele czasu. Praca to dobra terapia. Moi pacjenci mnie potrzebują, a ja mam satysfakcję, pomagając im, mimo że są później ewakuowani do Systemów Centralnych lub wracają na swoje okręty i nigdy więcej ich nie widzę. Praca utrzymuje mnie za dnia. Noce… Noce są nieco większym problemem.

– Wiem, o czym mówisz. A co tak w ogóle robisz?

– Jestem jednym z piętnastu chirurgów pola walki na pokładzie „Halsey”. Wykonujemy wszelkiego rodzaju operacje dla personelu tego okrętu i bierzemy trudniejsze przypadki z całego Task Force. Pracujemy dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ale straszą mnie, że zostanę przeniesiony na fregatę lub niszczyciel.

Nikt bez ważnego powodu nie pozbywał się chirurga ani nawet o tym nie wspominał.

– A to dlaczego?

– Wydaje mi się, że jestem niewystarczająco dyplomatyczny w układach ze starszymi stopniem. Mój szef, kapitan Choi, wyznaje inną filozofię dotyczącą chirurgii rekonstrukcyjnej i rehabilitacyjnej, tego, co może zostać zoperowane tutaj, a co powinno poczekać do momentu, gdy pacjent znajdzie się w Systemach Centralnych. Ja wychodzę z założenia, że dopóki środki medyczne są dostępne, powinniśmy zapewnić pacjentowi maksymalną opiekę dostępną na danym poziomie. Jednakże doktor Choi uważa, że leki i inne środki używane w takich wypadkach powinny być oszczędzane, gdyby doszło do kłopotów z zaopatrzeniem, a nam byłyby potrzebne podczas bitwy.

Max rozumiał obie strony i zdawał sobie sprawę z tego, że doktor Choi ma dużo racji. Zastanawiał się też jednak, czy gdyby był pacjentem, chciałby być leczony przez lekarza, który nie robi wszystkiego, co w jego mocy, dla dobra chorego. W żadnym wypadku!

Poza tym z całą pewnością nie chciał wdawać się w spory z tym ciężko doświadczonym przez życie facetem, który stał obok. Podczas tej rozmowy Max zauważył kilka szczegółów, które wcześniej umknęły jego uwadze. Mundur doktora Sahina nie był perfekcyjny, buty nieco przybrudzone, kanty spodni nie tak ostre, jak mogłyby być, na marynarce znajdowało się kilka plamek, a insygnia stopnia i pozostałe odznaki nie zostały przymocowane dokładnie w miejscach wyznaczonych regulaminem. Ten mundur nie przeszedłby inspekcji wymagającego dowódcy. Mundur Maxa z kolei był perfekcyjny.

– No cóż, doktorze – powiedział – mam własne doświadczenia z, jak pan to ujął, dyplomacją w układach z przełożonymi. – Doktor uniósł brew, zapraszając go do kontynuowania. – Pewnego razu dowodziłem małą PC-4 i komodor Barber, zanim jeszcze został słynnym admirałem floty Barberem, osobiście nakazał mi przerwać wykonywanie zadania i wycofać się, gdy…

Dźwięk percoma doktora przerwał Maxowi. Lekarz uniósł palec wskazujący, spoglądając na wyświetlacz. Z miejsca, w którym stał, Max mógł widzieć tekst, ale nie rozumiał użytych terminów medycznych, z wyjątkiem prefiksu PI oznaczającego, że cokolwiek to było, miało zostać wykonane bezzwłocznie.

– Przepraszam, poruczniku, potrzebują mnie w szpitalu. Miło było pana poznać. Czy miałby pan coś przeciw temu, gdybyśmy kiedyś dokończyli tę rozmowę?

– Oczywiście, z przyjemnością – odparł Max. – Nie potrzebuje pan mojego kodu, jestem jedynym porucznikiem Robichaux w całym Task Force. Niewiele osób wie, jak to zapisać…

– Ja wiem, poruczniku. Słyszałem, jak pan wymawia – powiedział Sahin. – Do zobaczenia zatem.

Odwrócił się i szybkim krokiem wyszedł z sali w sposób, który był jednocześnie zaskakująco dyskretny, jak i nadzwyczaj szybki. Max zastanawiał się, jak on to zrobił. Zdawał sobie sprawę, że sam nigdy nie był jednocześnie przytomny i niezauważalny przez dłużej niż trzy sekundy.

Skończył swojego bourbona, oddał honory admirałowi i udał się wolno do maleńkiej kabiny w gościnnej części kwater oficerskich, nadkładając przy tym sporo drogi, spędzając sporo czasu na pokładzie hangarowym, przyglądając się obsłudze myśliwców Banshee i zaglądając do sklepiku, by nabyć zapasowe baterie do percoma.

Gdy wrócił do siebie, zmarnowawszy uprzednio kilka godzin, okazało się, że ledwie może się pomieścić w ciasnej przestrzeni kajuty. Poruszając się niezwykle ostrożnie, zdjął lodowy mundur, nazywany dawniej białym mundurem marynarskim, nie uszkadzając sobie przy tym łokci o ściany. Powiesił go ostrożnie w mikroskopijnej szafie i wskoczył w błękitny kombinezon i buty do kostek, znane jako mundur ćwiczebny. Ten sort został uznany za przepisowy ubiór na „Halsey”. Za dwie godziny obejmował służbę w SIGINT, a więc miał czas zajrzeć do mesy numer pięć, wypić kawę i pogadać chwilę z innymi oficerami, którzy właśnie byli poza służbą. Może któryś z nich opowie jakąś w miarę świeżą, nieosłuchaną setki razy, ciekawą historyjkę, w której fantazja nie będzie rzucała się zbytnio w oczy.

A może nie.

Tak czy inaczej, było to lepsze od siedzenia w tej puszcze po sardynkach, obijania się o ściany i przeglądania wiadomości.

Zgodnie z przyzwyczajeniem każdego mundurowego, który nie chce mieć kłopotów, przed wyjściem z kajuty Max sprawdził swój wygląd. Nie uważał się za przystojnego. Pochodząc z Nouvelle Acadiana, był potomkiem Cajunów z Luizjany, miał więc oliwkową cerę, wydatny nos, ciemne włosy i oczy, charakterystyczne dla tej społeczności. Jednak o ile Cajunowie czystej krwi byli raczej niscy i drobni, o tyle Max miał prawie dwa metry wzrostu i wysmukłe, muskularne ciało. Jak wielu ludzi będących nominalnie Cajunami, miał w gałęziach drzewa genealogicznego poukrywanych przodków pochodzących z Niemiec, Szkocji czy Irlandii, którym zawdzięczał swój zdecydowanie nietypowy wzrost i kwadratową szczękę oraz czoło wyglądające bardziej celtycko niż galicko.

Jak zwykle niezadowolony ze swojego wyglądu, upewnił się, że mundur nie jest pognieciony i wszystkie insygnia, odznaki, a szczególnie świeżo nadany Krzyż Marynarki są na właściwych miejscach, klamra pasa została wypolerowana, a buty mają idealny połysk.

Gdy przekroczył próg i zrobił trzy kroki, zabrzęczał jego percom. Spojrzał na wyświetlacz: PI WI RO P G-894. Choć percom miał możliwość porozumiewania się głosem, większość wiadomości służbowych przesyłano w formie mocno skróconej wiadomości tekstowej, możliwej do odczytania na dwudziestoznakowym zewnętrznym wyświetlaczu alfanumerycznym bez konieczności otwierania pokrywy urządzenia i spoglądania na wewnętrzny, kolorowy ekran. Symbole wiadomości znaczyły: „Priorytetowa Implementacja. Wiadomość. Rozkazy. Pisemne. Pomieszczenie G-894”, a w mowie zbliżonej do normalnej: „Do natychmiastowego wykonania. Masz wiadomość zawierającą rozkazy w formie pisemnej, które możesz odebrać w pomieszczeniu numer 894 na pokładzie G”.

Max potrząsnął głową. Istniało piętnaście strategicznie rozmieszczonych na całym lotniskowcu kancelarii tajnych, ale Marynarka musiała oczywiście wpaść na to, aby wiadomość przekazana została tej, która znajdowała się na drugim końcu okrętu. Lotniskowiec miał dwa tysiące osiemset czterdzieści pięć metrów długości. Po chwili namysłu porucznik przyznał jednak, że mogło być jeszcze gorzej. Jego kajuta mieściła się mniej więcej w połowie okrętu, a G-894 powinno znajdować się w odległości około półtora kilometra plus pięć pięter.

Na szczęście Max miał doskonałą orientację przestrzenną i był w stanie wyobrazić sobie rozkład pomieszczeń okrętu, mógł więc obrać najkrótszą drogę, złapać tramwaj jeżdżący wzdłuż centralnego korytarza i zlokalizować miejsce, w którym należało z niego wysiąść. Dotarł do pomieszczenia G-894 dwanaście minut po otrzymaniu wiadomości i wszedł do środka.

Zobaczył zajmujące całą szerokość trzymetrowego pomieszczenia biurko, za którym siedział mat. Stojąca na blacie tabliczka oznajmiała, że nazywał się Much. Gdy Max wszedł do pomieszczenia, podoficer nawet nie uniósł głowy znad klawiatury, na której coś mozolnie wklepywał. Ekran komputera został tak umieszczony, że siedzący przed nim człowiek odwrócony był tyłem do drzwi. Max poczekał pięć sekund, spodziewając się, że jego obecność zostanie zauważona. Lecz najwyraźniej nikt ważny nie odbierał nigdy wiadomości w tym pomieszczeniu.

– Hm – chrząknął Max.

Much nawet nie zareagował.

– Przepraszam – powiedział porucznik nieco głośniej.

Bez rezultatu.

– Macie Much – Max powiedział to już całkiem głośno, wymawiając nazwisko w amerykański sposób.

– Nazywam się Much – poprawił mężczyzna, wymawiając tym razem słowo na sposób niemiecki.

Tego było już za wiele dla Maxa.

– Mat Muk! – warknął najbardziej służbowym tonem, na jaki było go stać, celowo przekręcając wymowę nazwiska. Mając niemieckich przodków i pewne pojęcie o tym języku, był w stanie wypowiedzieć to perfekcyjnie, w tym momencie stracił jednak na to całkowicie ochotę.

Much odwrócił się wolno i spojrzał na oficera. Powoli zaczął przyjmować postawę zasadniczą, siedząc: kolana i stopy razem, dłonie na kolanach, plecy proste, głowa uniesiona. Taką postawę powinien przyjmować podoficer, gdy zwracał się do niego oficer, a on sam wykonywał obowiązki wymagające od niego siedzenia.

Max ściszył głos, ale nadal pozostawał ostry jak brzytwa.

– Macie Muk, otrzymałem wiadomość z kodem PI, wskazującą, że w tym miejscu odebrać mam rozkazy w formie pisemnej. Ma pan zamiar dostarczyć mi je natychmiast czy też w przypadku niewykonania ich z należytą starannością jako przyczynę powinienem podać pańskie dane i zameldować o opóźnieniu w ich dostarczeniu?

Oczy Mucha rozszerzyły się lekko. Wszyscy w Task Force czytali pierwszy rozkaz admirała Hornmeyera, wydany, gdy tylko objął dowodzenie. Zamiast zwykłej w takim wypadku paplaniny, dokument zawierał kilka stron jasnych, zwięzłych instrukcji. Jedna z nich mówiła „wszystkie procedury mają być wykonywane z należytą starannością”, w innej admirał twierdził, że „nie będzie tolerował, lecz ostro karał jakiekolwiek opóźnienia w przepływie wydawanych przez niego poleceń”. Pomijając fakt, że nikt w całym Task Force nie miał pojęcia, jaka staranność była w oczach admirała „należyta”, wszyscy zrozumieli dostatecznie jasno, co dowódca miał na myśli.

Much szybko wstał zza biurka i dotknął obszaru oznaczonego kilkumilimetrowym kółkiem na powierzchni mebla. Bezszelestnie pojawił się panel, na którym znajdował się mały skaner i klawiatura numeryczna. Max położył na skanerze lewą dłoń, a prawą wpisał dwunastocyfrowy kod identyfikacyjny. Much podszedł do drukarki, która dwie sekundy po wprowadzeniu przez porucznika ostatniej cyfry wyrzuciła z siebie pojedynczą kartkę. Podoficer, nie spoglądając na treść wiadomości, złożył ją na pół, włożył do koperty, zapieczętował i podał Maxowi wraz z elektronicznym rysikiem. Porucznik złożył podpis na tym samym skanerze, który sprawdzał jego linie papilarne, potwierdzając w ten sposób otrzymanie przesyłki o określonym czasie. Gdy skończył, panel zgasł i wsunął się na swoje miejsce. Max oddał rysik Muchowi, schował kopertę do kieszeni i opuścił pomieszczenie numer G-894, przechodząc do pokoju znajdującego się naprzeciw, oznaczonego jako G-895 PKJCZTRO.

„PKJCZTRO… Ciekaw jestem, kto to wymówi” – pomyślał Max.

Pokój czytania rozkazów był spartańsko urządzoną klitką o powierzchni około dwóch metrów kwadratowych, wyposażoną w standardowy stolik i krzesełko. Porucznik usiadł, rozerwał kopertę, rozłożył kartkę i zaczął czytać:

Godzina 23.14 Z, 20 stycznia 2315
Ściśle tajne
Pilne: do natychmiastowej realizacji
Od: Hornmeyer, L.G. WADM. MWU, DOW TF TD
Do: Robichaux, Maxime T. POR. MWU

Wchodzi w życie natychmast: por. Robichaux zwolniony zostaje z pełnienia obowiązków tymczasowego dowódcy i oficera uzbrojenia USS „Emeka Moro” FLE 2379. Zabrania się podejmowania jakiegokolwiek dalszego działania na pokładzie „Emeki Moro”. Nowy tymczasowy dowódca został już wyznaczony.

Wchodzi w życie natychmast: por. Robichaux zwolniony zostaje ze wszystkich powierzonych mu tymczasowych obowiązków.

Wchodzi w życie 00.01 Z 21 sty 2315: por. Robichaux awansowany zostaje do stopnia komandora porucznika, ze wszystkimi prawami i przywilejami.

Zawiadamiam, że około 07.30 Z 21 sty 2315 spodziewane jest przybycie do Task Force USS „Cumberland” DPA 0004 pod tymczasowym dowództwem pierwszego oficera por. R.T. Garcii. Okręt jest w pełni zaopatrzony i uzbrojony. Część personelu wejdzie na pokład po przybyciu do TF.

NPN 09.00 Z 21 sty 2315 kom. por. Robichaux zgłosi się na pokład wymienionej jednostki i przejmie nad nią pełne dowodzenie.

Tak szybko jak to możliwe, NPN 09.15 Z sty 2315 USS „Cumberland” opuści Task Force i uda się do boi nawigacyjnej JAH 1939.

Po osiągnięciu tego punktu dowódca okrętu wprowadzi całkowity EMCON i wykona rozkazy znajdujące się w zalakowanej kopercie w sejfie kapitańskim.

Powodzenia i skop im tyłki.

Max ponownie przeczytał rozkaz, tym razem nieco wolniej. Gdy skończył, nabrał powietrza i wolno je wypuścił, nabrał i wypuścił. Walczył z rozbieganymi myślami, próbując je uspokoić. Pamiętał, jak jego mentor komodor Middleton powiedział mu kiedyś: „Wszystkie rozkazy operacyjne zawierają dobre i złe wiadomości”. Zatem najpierw te dobre. Numer jeden – awans na komandora porucznika, kolejny szczebel w górę. Numer dwa – pierwsze samodzielne stanowisko dowódcze. I ogromny numer trzy – otrzymał we władanie potężny niszczyciel klasy Khyber. Klasa, choć nowa, zdążyła już zyskać opinię bardzo udanej.

Złe wiadomości. Po pierwsze – „Cumberland” znany był jako „problem”, który kilka razy bardzo rozczarował podczas bitew. Parafrazując słowa Cezara: „Przybył, zobaczył i uciekł ile sił w maszynach”. Nazywano go nawet „Przełęczą Cumberland”. Po drugie – jego dowódca i zastępca zostali ostatnio zwolnieni, a plotki głosiły, że duża część starszych podoficerów została przydzielona do wykonywania pracy administracyjnej w Systemach Centralnych. Po trzecie – jakiekolwiek problemy tego okrętu rozwiązano by przed zmianą dowódcy, wiele z nich na pewno pozostało aktualnych i Max będzie musiał sobie z nimi radzić.

Co jeszcze? Zupełna tajemnica obowiązująca aż do czasu odczytania wiadomości. Jednak były oznaki dające nieco nadziei. Rozkaz nakazywał opuszczenie grupy zaledwie piętnaście minut po przejęciu dowodzenia, co znaczyło, że admirałowi bardzo się do czegoś śpieszyło. „Skop tyłki” pachniało rozkazem bojowym. Stary na pewno nie użyłby tego określenia, gdyby „Cumberland” miał udać się w rejon patrolowania lub eskortować okręt szpitalny.

Max miał wiele do zrobienia i niezbyt dużo czasu. Kilka następnych godzin zapowiadało się cholernie pracowicie, jednak pierwsze zadanie brzmiało całkiem przyjemnie. Musiał udać się do mundurówki i pobrać nowe sorty, naszywki, wymarzone Odznaki Dowódcy Kosmicznego i pagony komandora porucznika na każdy nowy mundur. A potem musiał przypiąć się do stacji roboczej i wyciągnąć wszelkie możliwe do zdobycia informacje o „Cumberland” i jego załodze.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...