W życiu każdego z nas przychodzą chwile, w których osiągamy limit swoich możliwości. Zadania przerastające nasze kompetencje, wyzwania, jakim – pomimo starań i chęci – nie potrafimy sprostać. Wiedziałem, że w końcu spotka to także mnie jako recenzenta. Sądziłem jednak, iż stanie się to za sprawą dzieła pokroju "Czasu Apokalipsy". Tymczasem me recenzenckie umiejętności zostały unicestwione przez Terminatora. Zawiodłem w swej misji. I koniecznie musicie dowiedzieć się, dlaczego.
Na dobry początek nie zdołam przytoczyć wam fabuły. Gdybym choć w zarysie usiłował nakreślić logiczny ciąg wydarzeń rozgrywających się na ekranie, twierdząc tym samym, że zrozumiałem pomysły scenarzysty, skłamałbym, opiszę więc jedynie zapamiętane wyrywki. Na samym początku (pierwsze pół godziny) nie wygląda to tak źle – otrzymujemy bardzo nastrojowy i wierny mini-remake pierwszej odsłony sagi, w którym znany wszystkim żołnierz zostaje wysłany w przeszłość przez Johna Connora, by chronić jego matkę, Sarę, przed jeszcze lepiej znaną, zabójczą maszyną Skynetu. Wierność tego odwzorowania, począwszy od wizji świata po Dniu Sądu, przez scenę pojawiania się przybyszów z przyszłości obok pracującej śmieciarki, skończywszy na tracących ubrania punkach i butach Nike na rzepy, dawała nadzieję na porządny seans. Zaraz potem jednak cały "oldschoolowy" czar pryska, akcja przyspiesza i rzeczy zaczynają się dziać.
Jak "Terminator: Genisys" ma się do poprzedniej części – "Ocalenie"? Absolutnie nijak. Po wspomnianym remake'u początkowej historii okazuje się, że przyszły ojciec przywódcy ruchu oporu trafia do równoległej wersji przeszłości, w której nic nie jest takie, jak być powinno. Terminatory wszelkiej maści hasają to tu, to tam, Sarah Connor nie jest damą w opałach, lecz zaprawioną w bojach "Ramboliną", zaś pomocą służy jej osobisty Arnold, imieniem... Imieniem... "Pan... Pops..." (ang. – "Tatuś"), przysłany do niej w dzieciństwie przez nie wiadomo kogo, nie wiadomo skąd. Tak skompletowana drużyna bardzo szybko dochodzi do wniosku, że, aby zapobiec totalnej zagładzie, należy wyruszyć w przyszłość (również alternatywną), ale dalszą, już po zagładzie. Nie zmyślam, nie ironizuję – przy takim koncepcyjnym praniu mózgu pomysły Nolana z "Incepcji" zdają się równie zawiłe, co fabuła filmów Uwe Bolla.
Skoro już ustaliłem, że ma wątła inteligencja nie nadążyła za meandrami scenariusza, skupiając się na kolejnych bijatykach i strzelaninach, czas na kolejne wyznanie: nie ocenię dla was gry aktorów. Część z nich – Jason Clarke (John Connor), Emilia Clarke (Sarah Connor), Jai Courtney (Kyle Reese) – zagrała nic lub niewiele, pomimo całego czasu spędzonego na ekranie. Zdaje się, że przy takim natłoku akcji i całego mumbo jumbo, usiłującego nadać filmowi pozory science-fiction, nie pozostało dla nich wiele miejsca w scenariuszu. Niestety, tych kilka scen, które mimo wszystko zagospodarowano na jakiekolwiek kreacje aktorskie, spełzło na mydlane opery i tekturowe przemowy. Pozostała część obsady, zawierająca się w osobie Arnolda, zaserwowała widzom dwugodzinny maraton niezrównanych sucharów, materiału na kilka świetnych memów, godnej podziwu walki o ożywienie kultowej kreacji oraz masę niezamierzonego przez twórców śmiechu i zażenowania. Mimo to pan gubernator pozostaje jedynym światłem, pozwalającym przetrwać fanowi serii w ciemności kinowej sali. Nie powiemy ulubionemu dziadkowi, że bardziej od jego żartów bawi nas fakt, że wciąż je opowiada. Choć stanowiące o mechaniczności sylwetki mięśnie zniknęły dawno temu, Schwarzenegger robi co może, by pozostać sobą – własną, niewymuszoną, kultową kreacją. I nie ma się co oszukiwać: właśnie dla niego oraz jego ponadczasowej autentyczności poszedłem na ten film.
Pomimo dwóch godzin przed srebrnym ekranem nie umiem powiedzieć wiele o efektach specjalnych. W pamięć definitywnie zapadnie mi przerażająco dobry render twarzy Arnolda, którą "posłużył się" występujący przez chwilę T-800, lecz poza tym? Nierówności w staranności, kalejdoskop porządnych i niechlujnych animacji. Muzyka? Nie zauważyłem żadnej, poza nachalnie wciskanym w każde ujęcie z Arnoldem motywem przewodnim dwóch pierwszych części. Ta fabularno-spektakularna nijakość, okraszona momentami szarpanym montażem, sprawiła, że film akcji tego formatu zapętlił się wokół szalenie jednakowych pościgów i pojedynków. Jakby tego było mało, nawet ja nie mogę machnąć ręką na wszystkie piramidalne kretynizmy, które miałem nieszczęście oglądać. Purnonsensowa niezniszczalność zarówno protagonistów, jak i antagonistów, helikopterowe slalomy przez nawałnice ognia z eksplodujących cystern z paliwem, backflipy rozpędzonymi autobusami, irracjonalne konkluzje i cała masa innych elementów wystarczyły, by z poziomu radosnego absurdu przenieść film daleko poza granice akceptowalnej głupoty.
Na tym właśnie polega problem dzieła Alana Taylora – "Terminator: Genisys" jest po prostu głupi. Choć przez dekady przyzwyczailiśmy się patrzeć na tę historię przez pryzmat kreacji Schwarzeneggera – atletycznej błyskotliwości i zero-jedynkowej elokwencji zabójczej maszyny – nie ulega wątpliwości, że opowieść Jamesa Camerona daleka była od tępoty dzisiejszych blockbusterów. To zrozumiałe, że Taylor nie zamierzał stworzyć obrazu równie nowatorskiego czy moralizującego, co wizje świata zniszczonego cywilizacyjnym postępem. Cały szkopuł w tym, że "Genisys" momentami próbuje – o zgrozo – kontynuować tę ideę. Tytułowy program scalający wszystkie aplikacje, tablety i social–media w jeden system przeobraża się w późniejszy Skynet, jednak związany z tym moralitet, wciśnięty między kolejne strzały z shotguna, załamuje banalnością i nie pozwala filmowi określić się jednoznacznie nawet jako familijny odmóżdżacz pokroju "Niezniszczalnych". Po dwudziestu czterech godzinach od wczorajszego seansu wciąż nie jestem pewny, jaki ani o czym film oglądałem. Jak zatem finalnie miałbym go ocenić?
Dla kinomaniaków mojego pokroju nazwisko Arnold Schwarzenegger brzmi jak słowa odwiecznego, trudno wymawialnego zaklęcia. Twórcy "Genisys" użyli go jako pułapki, w którą z rozmysłem dałem się złapać. Sam legendarny aktor nie był w stanie (tak jak w arcytragicznej części trzeciej) w pojedynkę stworzyć sensownej opowieści, dodając jej jedynie wartość sentymentalną. Tym smutniejsze, że bez niego i jego "pluszowego Terminatora", którym okazał się tym razem, cała omawiana produkcja warta by była jednego punktu za każdą godzinę jej trwania. Czy przestrzegać was przed pójściem do kina? Czy też machnąć na to ręką i przybić stempel pretekstu do popcornowego, piątkowego wieczoru? Jak rzekłem na początku – nie wiem, wszechogarniająca nijakość zdeptała moją czaszkę ciężarem piątego "Terminatora". Wszystko wskazuje jednak, że przyszłość kolejnych, z którymi niewątpliwie przyjdzie nam się zmierzyć, jest już przesądzona.
Komentarze
Mówiąc po ludzku - ja też nie wiem, o co chodzi, dunio, a rozumiem, że oglądałem film o dwie godziny dłużej od Ciebie
Po opisie to brzmi jak beznadziejne kopiuj wklej 2, z tym że pozmieniana -,-
Nie drążąc tematu, film jest słaby. Na szczęście, jak wspomniałeś, jest ARNOLD. Charyzma, którą emanuje (bo trudno JEGO grę nazwać aktorstwem), ratuje Genisys - sprawia, że można obejrzeć ten film z pewnego rodzaju przyjemnością. Wstydliwą przyjemnością.
Nie będę ukrywał, że poszedłem do kina tylko po to, żeby po raz kolejny zobaczyć GO znów w klasycznej roli. W końcu przecież nie po to, żeby cieszyć się filmem, o którym już po pierwszym zwiastunie nie miałem dobrego zdania. Podsumowując Film jest gówniany, Arnold jest WIELKI. Amen.
Dodaj komentarz