Być może niektórzy z was, tak jak ja, od dłuższego czasu czekają na film, który poza rozrywką na wysokim, drogim i profesjonalnym poziomie przyniesie z sobą coś więcej, przełom w historii gatunku czy nawet kina jako całości. Po raz kolejny stanęliśmy w miejscu, z perspektywy którego wydaje się, że wszystko już wymyślono, nakręcono i obejrzano. Na całe szczęście, po raz kolejny, mamy okazję ogromnie się pomylić.
Gdybym pisał niniejszą recenzję bezpośrednio po wyjściu z seansu, wymamrotałbym zaledwie kila słów. Kilka godzin później jestem w stanie wprowadzić was krótko w następującą historię: Dominic Cobb (Leonardo di Caprio) jest szefem zespołu bardzo nietypowych złodziei. Kradną oni sekrety umieszczone w umysłach ludzi, a czynią to poprzez odpowiednie projektowanie ich snów, do których następnie włamują się, odnajdując strzeżone informacje. Po bardzo trudnej akcji otrzymuje on ofertę jeszcze trudniejszego zadania. Ma zaszczepić w umyśle wybranej osoby ideę, którą uzna ona za własną i za sprawą której nastąpią zmiany w skali świata. Aby ta granicząca z niemożliwością misja zakończyła się sukcesem, Cobb musi zebrać odpowiednich ludzi, a także stawić czoło rozmaitym pułapkom czyhającym na niego w cudzej i własnej podświadomości. Brzmi ciekawie? Zwróćcie uwagę, że posłużyłem się zaledwie kilkoma ogólnikami. Nie podam jednak więcej konkretów, po pierwsze dlatego, że nie sposób streścić tej opowieści w sensowny i czytelny sposób, po drugie dlatego, że nie chcę popsuć wam przyjemności z odkrywania czegoś tak zjawiskowo pomysłowego, oryginalnego i złożonego jak fabuła „Incepcji”.
Choć zastanawiam się nieprzerwanie od kilku godzin, nie mogę przypomnieć sobie żadnego filmu od czasów „Matrixa”, który przedstawiałby tak wyjątkowy, świetny i zaskakujący scenariusz i to pomimo faktu, że dzieło braci Wachowskich prezentuje się na tym polu przynajmniej o klasę gorzej od filmu Christophera Nolana. Twórca „Mrocznego Rycerza” stworzył prawdziwe dzieło sztuki nie tylko jako scenarzysta, ale również jako reżyser wymyślonej przez siebie historii. Fabuła „Incepcji” jest niezwykle złożona, wielowarstwowa i intrygująca, lecz gdyby choć jeden jej element zrealizowano gorzej, niż zrobił to Nolan, cała misterna konstrukcja rozsypałaby się w bezładną plątaninę niemożliwych do ogarnięcia wątków. Przy tym połączeniu kryminału, sensacji i science-fiction szczerze odradzam kupowanie popcornu, gdyż wydarzenia rozgrywające się na ekranie zaabsorbują całą waszą uwagę, skutecznie uniemożliwiając konsumpcję. Oto jeden z tych nielicznych seansów, podczas których napięcie osiąga punkt krytyczny w pierwszej minucie, a potem stale rośnie i jeden z tych jeszcze rzadziej spotykanych, gdzie ów zabieg naprawdę się udał. Akcja ma bardzo szybkie tempo, które rośnie wraz z rozbudowywaniem się głównego wątku. Wątki poboczne, choć początkowo enigmatyczne i niewiele mówiące, przeplatają się z głównym i czasem wchodzą na jego miejsce.
Choćbym rozpływał się jeszcze bardziej nad jakością scenariusza i reżyserii, nadal będzie to zabieg porównywalny z opowiadaniem ślepemu o kolorach. Istnieje tylko jedno rozwiązanie – zobaczcie i oceńcie sami, czy aby nie przesadzam w swoich peanach.
Te peany nie kończą się jednak na tym. Przejdę od razu do krótkiej oceny gry aktorskiej, która brzmi: dobra oraz bardzo dobra. Odtwórcy wszystkich głównych i drugoplanowych ról spisali się na medal i to nie jeden wspólny, ale dla każdego z osobna. Docenić należy też element często i niesłusznie pomijany – statystów, od których zależy nastrój i tło całej opowieści.
Skoro już o nastroju mowa, kolejny ukłon kieruję pod adresem Hansa Zimmera. Za jego sprawą otrzymujemy monumentalną, podkreślającą charakter wydarzeń muzykę. Dotarliśmy do oprawy audiowizualnej, nadszedł więc czas na efekty specjalne. Zapowiedzi „Incepcji” pozwalały oczekiwać, że wystąpią w dużej ilości i będą bardzo spektakularne. Rzeczywiście tak jest, ale zasługują one na najwyższe uznanie nie tylko dlatego, że tym jak ciekawie i dobrze są wykonane urywają widzowi łeb razem z płucami. Powodem ku temu jest również fakt, iż od lat nie widziałem filmu, w którym efekty specjalne poza czysto „efekciarską” funkcją stanowiłyby tak dobrą ilustrację i uzupełnienie dla przedstawionej fabuły, z której nastrojem idealnie się wiążą.
Jak przystało na światową produkcję kina akcji, zarówno operatorzy, jak i montażyści spisali się nienagannie. Pościgi i sceny walki, karkołomne sekwencje kaskaderskie – wszystko to nakręcone i przycięte w sposób nadający całości rozmachu i tempa. „Incepcja” pochłania naszą uwagę nie tylko ze względu na wartką akcję, za której biegiem i złożonością musimy nadążyć. Zawarta w niej historia jest równie ciekawa, co wymagająca. To opowieść o możliwościach ludzkiego umysłu, ukrytych głęboko w podświadomości, zawierająca odważne spojrzenie na psychikę człowieka, wraz ze wszystkimi cudami i koszmarami, które potrafi stworzyć dla innych i samego siebie. Najlepszy jej element to brak nachalnego moralizatorstwa. Sami odkrywamy jej drugie i trzecie dno, sami też decydujemy o znaczeniu zakończenia.
Niektórzy z was wiedzą już, jak bardzo lubię znęcać się nad rozmaitymi niedociągnięciami kasowych produkcji. Tym razem jednak wypowiadam się w samych superlatywach, ponieważ nie jestem w stanie do niczego się przyczepić. „Incepcja” kosztowała 160 milionów dolarów i widać to na ekranie, lecz nie w postaci drogich, kolorowych bajerów, ale starannie przemyślanej i mistrzowsko zrealizowanej produkcji. Po 148 minutach seansu miałem wrażenie, że spędziłem w kinie przynajmniej cztery godziny, jednak nie ze względu na dłużyzny czy nudę, gdyż nie sposób zaznać ich w trakcie projekcji. Mówiłem to wcześniej i zapewnię raz jeszcze – na przestrzeni ostatnich lat nie było chyba filmu bardziej wartego waszego czasu i pieniędzy.
Komentarze
Ciężko się pisze o filmie znakomitym praktycznie w każdym calu (stara prawda, że łatwiej jest coś zbesztać), szczególnie jeśli do pełnego zrozumienia wszystkich poruszonych wątków w owym dziele, trzeba powtórzyć seans tak z dwa – trzy razy. Nolan miesza wszystko: psychoanalizę snów, kreowanie nowych światów i przełamywanie granic wyobraźni, potęgę i wpływ idei na nas samych oraz otaczający nas świat, mroczną historię o intymnej wędrówce po zdradliwych korytarzach naszego umysłu i batalii z demonami przeszłości, mitologię (mit o Tezeuszu i Ariadnie), zdobycze literatury i współczesnej popkultury – mógłbym tak wymieniać długo, ale po co? Najważniejsze jest to, że ten miks to prawdziwa intelektualna uczta, wykwintna niczym dania z burżujskich restauracji dla snobów i tak smaczna, że ma się ochotę prosić ciągle o dokładkę.
Jakby jeszcze tego było mało owy „róg obfitości”, reżyser postanowił polać gęstym sosem pierwszoligowego kina akcji i przyprawami składającymi się z mistrzowskich efektów specjalnych. Efekt tego jest łatwy to przewidzenia – człowiek siedzi na krawędzi krzesła emocjonując się każdą sekundą filmu, ściskając kciuki za ekipę Cobba („incepcja” jest procesem arcydelikatnym i bardzo precyzyjnym, a jeżeli dodamy do tego, że „ofiara” wcale nie jest taka bezbronna, prowadzi to do szeregu korekt w „planie prawie-idealnym” – a co za tym idzie, zaskakujących zwrotów akcji) i śledząc wszystko z opadniętą szczęką (każdy kto widział scenę walki w hotelu bez grawitacji czy tę, w której miasto składa się niczym papierowe pudełko, wie o co chodzi). Całe dwie i pół godziny filmu mijają zaskakująco szybko, tak jakbyśmy stracili poczucie czasu i ktoś użył jakichś magicznych sztuczek.
Wdzięczny jestem również Nolanowi za uniknięcie technicznego bełkotu i zagmatwania procesu eksploracji cudzego umysłu. To faktycznie to się odczuwa. Nie uniknąłem jednak uczucia zagubienia i oszołomienia - często nie wiedziałem, które sceny to obrazy fikcji, a które rzeczywistości. Całkiem możliwie, że to celowy zabieg reżysera i od razu rzucił nas na „głębokie wody”. Chciał, abyśmy wgryźli się głębiej w surrealistyczny świat „Incepcji” i poczuli się równie skołowani jak bohaterowie, równocześnie bardziej się z nimi utożsamiając, chłonąc specyficzny klimat płynący z dzieła. Wrażenie robi też sam koncept snu jako odrębnej aglomeracji - z sieciami krętych ulic (obrazującymi zawiłość ludzkiego umysłu), skrywającymi gdzieś w mrocznych zakamarkach sekrety (których nikomu nie odważymy się zdradzać) czy służbami porządkowymi, które stoją na straży jej bezpieczeństwa.
Gra aktorska również zasługuję na oklaski i zasadniczo ciężko wskazać mi słaby punkty w ekipie Cobba. DiCaprio faktycznie powtórzył swoją rolę z „Wyspy Tajemnic”, ale przecież zagrał tam świetnie, więc nie zamierzam narzekać. Nie mogę się zgodzić, że Joseph Gordon-Levitt (a padają takie dziwne opinie) zagrał słabo - dla mnie akurat mocny punkt w obsadzie. Świetnie wkomponował się jako cichy profesjonalista, która mocno stąpa w rzeczywistym świecie. Na uznanie zasługuję również Tom Hardy, który z iście zawadiackim urokiem, wprowadza niezbędny element humorystyczny.
Muzyka – zasadniczo nie ma tu o czym pisać, bo osoba Hansa Zimmera mówi sama za siebie. Prawdziwy geniusz, a oprawa muzyczna skutecznie intensyfikuje klimat dzieła.
Na koniec warto wspomnieć o zakończeniu. Oczywiście zdradzać go nie będę, ale trzeba zaznaczyć, iż efektywnie usmażyło mój mózg. Z jednej strony po zobaczeniu go nie można nie krzyknąć „no chyba sobie żartujecie!”, ale z drugiej… tak jest chyba lepiej. Nolan najwyraźniej uznał, że widz jest na tyle inteligentny, iż sam wykoncypuje własne, idealne zwieńczenie historii. Mnogość interpretacji spokojnie na to pozwala.
Trudno jest wydać szczerą opinię zaraz po seansie, szczególnie gdy nie opadły jeszcze emocje i nie przemyślało się niektórych scen, ale „Incepcja” spełniła moje oczekiwania z nawiązką. Skoro dziełu Nolana przed premierą postawiłem niebotyczną poprzeczkę, a ono ją bez trudu przeskoczyło i ustanowiło nowy rekord, to jestem w stanie polecić ten film absolutnie każdemu. Z tego snu zdecydowanie nie chciałem się obudzić.
Przede wszystkim zawiodłem się na całej otoczce s-f'owej. Jako całość, mamy tutaj niezłą historię, ale potem to właściwie zwykły film akcji z dobrymi efektami i paroma dodatkami, jak przewracające się pomieszczenia, by ktoś nie powiedział, że to kolejna "Szklana pułapka".
Mamy całą historię o snach, zaczepianiu myśli itd. Mniejsza o to, czy się z tymi poglądami zgadzam, ale potem tego w filmie właściwie nie widać. Zaginanie jednej ulicy to trochę za mało czegoś niezwykłego, by mnie przekonać.
Efekty wykonano niemal doskonale i nie znalazłem w tej materii nic, co zasługiwałoby na słowa krytyki.
To samo tyczy się gry aktorskiej. Przekonywująca, dojrzała i sprawiająca, że chce się poznawać opowiadaną historię.
8,5/10 ode mnie, bo momentami film się nazbyt dłużył i jak wspomniałem, za mało tutaj sf, które powinno być siłą tego typu dzieł. Na koniec o zakończeniu - ciekawe i wrednie przycięte, czyli tak, jak lubię.
Dodaj komentarz