Gdy przeczytałem dwie pierwsze książki z „Archiwum Burzowego Światła”, Brandon Sanderson stał się jednym z moich ulubionych autorów. Z chęcią sięgnąłem po pierwszą część chronologicznie wcześniejszej sagi, „Ostatnie Imperium”, czyli „Z mgły zrodzony” i również się nie zawiodłem. Dla porządku wyjaśnię, iż nie zostałem sponiewierany i zostawiony w uciążliwej niewiedzy, nie myślałem o książce w każdym możliwym momencie, nie oczarowała mnie ona tak bardzo, abym prawie oszalał, ale czekałem na jej premierę. I czekanie się opłaciło, bo jest znacznie lepiej.
Vin i Elend obalili Ostatniego Imperatora, człowieka, który nosił w sobie boski pierwiastek. Wydawało się to niemal niemożliwe, a jednak zdołali to zrobić. Teraz jednak wszystkich ogarniają wątpliwości. Co, jeśli władca nie był takim tyranem, jak się zdawało, a na swój sposób bohaterem, broniącym świat przed czymś gorszym od siebie? Dodatkowo całe Ostatnie Imperium rozpadło się na mniejsze królestwa. Elend, który jako jeden z nielicznych szlachciców pozostał w stolicy dawnego Cesarstwa, ogłosił się królem Środkowego Dominium. Maszerują na niego trzy armie, w tym jedną prowadzi jego własny ojciec. Przyszłość nie rysuje się w różowych barwach, ale to dobrze. Przecież nie może być zbyt prosto, prawda?
Przyznaję, Sanderson potrafi zaskakiwać. Na pewno znakomita większość wie, co się dzieje z postaciami w świecie sagi „Pieśni Lodu i Ognia”. Oczywiście George Martin jest wyjątkiem, u niego uśmiercenie głównego bohatera to raczej rutyna niż zdziwienie, ale u innych twórców taki zabieg zaskakuje i to mocno. Dlatego naprawdę byłem zdziwiony, a myślę, że nie tylko ja, gdy pod koniec pierwszej części zginął Kelsier. Tak gwałtowny zwrot akcji nie tylko przykuł uwagę, ale dodał realizmu do historii. Nareszcie nie wszystko kończy się happy-endem – aby wygrać, trzeba ponieść straty.
Również bohaterowie nie są bez skazy. Każdy ma własne demony, nie są szablonowi ani papierowi. I tacy właśnie powinni być! Nie chcę czytać o idealnych postaciach, które nie mogłyby istnieć w prawdziwym świecie. Dlatego właśnie nie fascynowała mnie opowieść „Kamieni na szaniec” Kamińskiego. Oczywiście, poruszająca historia, należy jej się pamięć, ale wszyscy bojownicy umieszczeni w powieści są perfekcyjni.
Ale zostawmy Martina i Kamińskiego w spokoju, nie ich książki są przedmiotem tej recenzji. Trzeba przecież wspomnieć o fabule. A ta jest misternie tkana. Pewne mało znaczące wątki, bez znaczenia w części pierwszej, teraz nagle zyskują na znaczeniu. Jakieś rzucone mimochodem słowo czy drobne zdarzenie, na które czytelnik nie zwraca uwagi, a jednak okazują się ważne. Taka pajęcza sieć robi wrażenie, a także zmusza czytelnika do większej czujności – bo co, jeśli przegapi jakiś ważny szczegół?
Mimo wszystkich pochwał, czegoś mi brakuje. W „Archiwum Burzowego Światła” to było obecne, a w tej serii, choć rozpaczliwie szukałem, nie znalazłem. Chodzi mianowicie o głębię. Oczywiście, to porywająca powieść z interesującymi postaciami, ale nie zapada w pamięć. Nie mam ochoty, aby za rok o tej porze ją przeczytać znów i znów, i znów. Miłe spotkanie, ale raczej romans na jeden tydzień niż długotrwały związek.
Podsumowując, zachęcam fanów fantastyki do zapoznania się z tym tytułem, zwłaszcza miłośników prozy Brandona Sandersona – na pewno nie poczujecie zawodu. Zachęcam również tych, którzy szukają dobrej rozrywki. A spragnionych refleksji odsyłam do serii „Artefakty”, którą recenzowali moi redakcyjni koledzy. Tymczasem ja czekam na trzecią część sagi Sandersona – pełen dobrych przeczuć.
Dziękujemy wydawnictwu MAG za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz