Fragment książki

116 minut czytania

Zapisuję te słowa w stali, gdyż nie można ufać temu, co nie zostało wykute w metalu.

1

Armia była niczym ciemna plama na horyzoncie.

Król Elend Venture stał nieruchomo na murach Luthadel, spoglądając na wrogie wojska. Wokół niego na ziemię opadały wielkie płaty popiołu. Nie wypalony, biały popiół, jak w palenisku, lecz czarny i żrący. Popielne Góry były ostatnio wyjątkowo aktywne.

Czuł, jak sadza opada na jego twarz i ubranie, ale ignorował to. Krwawe słońce niemal zachodziło na horyzoncie. Jego promienie padały na armię, która przyszła odebrać Elendowi królestwo.

– Jak wielu? – spytał cicho.

– Jakieś pięćdziesiąt tysięcy – odparł Ham, opierając się o przedpiersie. Masywne ręce wsparł na kamieniu. Jak wszystko w mieście, tak i mur znaczyły ślady niezliczonych opadów popiołu.

– Pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy... – powtórzył Elend.

Mimo licznych zaciągów, miał pod swoim dowództwem zaledwie dwadzieścia tysięcy ludzi – i byli to chłopi po rocznym przeszkoleniu. Utrzymanie nawet tak małej armii dużo go kosztowało. Gdyby udało im się odnaleźć atium Ostatniego Imperatora, sprawy miałyby się zupełnie inaczej. Na razie Elendowi groziła katastrofa gospodarcza.

– Co o tym myślisz? – spytał Elend.

– Nie wiem, El – odpowiedział cicho Ham. – To Kelsier miał wizję.

– Ale ty pomagałeś mu w planowaniu. Ty i pozostali, byliście jego ekipą. To wy wymyśliliście strategię doprowadzenia do upadku imperium, a później wcieliliście ją w życie.

Ham umilkł, a młody król miał wrażenie, że słyszy jego myśli. To Kelsier był najważniejszy. To on to zorganizował, to on zebrał nasze szalone pomysły i stworzył z nich realny plan. On był przywódcą. Geniuszem.

I zginął przed rokiem, dokładnie w dniu, w którym lud – zgodnie z jego tajemnym planem – powstał, by obalić boskiego władcę. W chaosie, który później nastąpił, Elend przejął władzę. Teraz wydawało się, że straci wszystko, o co walczył Kelsier i jego ludzie. Podda się tyranowi, który może się okazać gorszy od Ostatniego Imperatora. Małostkowemu, przebiegłemu łotrowi w masce „arystokraty”. Człowiekowi, który właśnie prowadził swoją armię na Luthadel.

Własnemu ojcu, Straffowi Venture.

– Może udałoby ci się... nakłonić go do zmiany zdania? – spytał Ham.

– Może – odparł z wahaniem Elend. – Zakładając, że Zgromadzenie nie podda miasta.

– A mają zamiar?

– Szczerze mówiąc, nie wiem. Martwię się, że tak. Armia ich przeraziła, Ham. Tak czy inaczej, mam propozycję spotkania za dwa dni. Spróbuję ich przekonać, żeby nie robili niczego pochopnie. Dockson dziś wrócił, prawda?

Ham pokiwał głową.

– Tuż przed dotarciem armii.

– Chyba powinniśmy zwołać spotkanie ekipy – stwierdził Elend. – Może ktoś wpadnie na jakiś pomysł.

– I tak nie będzie wszystkich – zauważył Ham, drapiąc się po brodzie. – Spook ma wrócić dopiero za tydzień, a Ostatni Imperator jeden wie, gdzie się podziewa Breeze. Od miesięcy nie mieliśmy od niego wiadomości.

Elend westchnął i potrząsnął głową.

– Nie mam innych pomysłów, Ham. – Odwrócił się i znów spojrzał na spopielałą ziemię. Po zachodzie słońca armia zaczęła rozpalać ogniska. Wkrótce pojawią się mgły.

Muszę wrócić do pałacu i zastanowić się nad tą propozycją, pomyślał Elend.

– Gdzie się podziała Vin? – spytał Ham.

Król się zastanowił.

– A wiesz, że nie mam pojęcia?

***

Vin wylądowała miękko na bruku i patrzyła, jak zaczynają ją otaczać mgły. Pojawiały się wraz z zapadnięciem ciemności, wzrastały niczym przezroczyste pnącza, oplatając się i zwijając.

W wielkim mieście Luthadel panowała cisza. Nawet teraz, rok po śmierci Ostatniego Imperatora i przejęciu władzy przez Elenda, większość ludzi w nocy pozostawała w domach. Bali się mgieł, a wiara ta sięgała głębiej niż rozkazy Ostatniego Imperatora.

Skradała się cicho. Wewnątrz jak zwykle spalała cynę i cynę z ołowiem. Cyna wyostrzała zmysły, pozwalając jej widzieć w ciemnościach. Cyna z ołowiem dodawała sił i wydłużała krok. Tych dwóch metali, wraz z miedzią, która ukrywała ją przed Allomancją spalających brąz, używała niemal przez cały czas.

Niektórzy twierdzili, że jest paranoiczką. Ona uważała się za przygotowaną. Tak czy inaczej, ten nawyk wielokrotnie uratował jej życie.

Zbliżyła się do rogu ulicy i wyjrzała. Nigdy tak naprawdę nie rozumiała, jak spala metale – robiła to przez całe życie, instynktownie wykorzystując Allomancję, nawet zanim Kelsier ją wyszkolił. Nie miało to dla niej większego znaczenia. Nie była jak Elend – nie potrzebowała logicznych wyjaśnień dla wszystkiego. Vin wystarczało, że, połykając kawałki metalu, mogła korzystać z ich mocy.

Moc doceniała, gdyż dobrze wiedziała, jak wyglądało życie bez niej. Nawet teraz nikt nie uznałby jej za wojowniczkę. Wiedziała, że ze swoimi pięcioma stopami wzrostu, szczupłą sylwetką, ciemnymi włosami i bladą skórą robiła wrażenie delikatnej. Co prawda nie była już niedożywiona, jak w dzieciństwie na ulicach, ale z pewnością nie robiła wrażenia groźnej.

I wcale jej to nie przeszkadzało. Dawało to jej przewagę – a tego potrzebowała.

Lubiła także noc. W ciągu dnia Luthadel było zatłoczone i ograniczające, nawet przy swoich rozmiarach. W nocy jednak mgły opadały niczym gęsta chmura. Tłumiły, łagodziły, zasłaniały. Potężne fortece stawały się zacienionymi górami, a zatłoczone domy stapiały się razem niczym wypalone świece.

Vin skuliła się przy budynku, nadal wpatrując się w skrzyżowanie. Ostrożnie sięgnęła w głąb siebie i rozpaliła stal – jeden z metali, który połknęła wcześniej. Natychmiast pojawiły się wokół niej przezroczyste niebieskie linie. Widoczne tylko dla niej, wskazywały na pobliskie źródła metalu – każdego metalu. Grubość linii zależała od wielkości kawałka metalu, z którym się łączyła. Niektóre wskazywały na brązowe zawiasy drzwi, inne na żelazne gwoździe w ścianach.

Czekała w ciszy. Żadna z linii się nie poruszała. Palenie stali było łatwym sposobem, by się zorientować, czy w okolicy ktoś się porusza. Jeśli miał na sobie choć trochę metalu, ciągnęły się za nim błękitne linie. Oczywiście, to nie było główne zastosowanie stali. Vin ostrożnie sięgnęła do sakiewki i spomiędzy tkaniny wyjęła jedną z wielu monet. Również od niej do piersi kobiety prowadziła błękitna linia.

Podrzuciła monetę, po czym chwyciła jej linię i spalając stal, Pchnęła monetę. Kawałek metalu uniósł się w powietrze i zatoczył łuk pośród mgieł. Upadł z brzękiem na środku ulicy.

Mgły wciąż się kłębiły. Były gęste i tajemnicze, nawet dla Vin. Bardziej gęste niż zwykłe opary i bardziej stałe niż normalne zjawisko atmosferyczne, burzyły się i wirowały, opływając ją strumieniami. Jej spojrzenie mogło je przebić – cyna wyostrzała wzrok. Dzięki niej noc wydawała się jaśniejsza, mgły nieco mniej gęste. Ale wciąż tam były.

Na placu poruszył się cień, w reakcji na monetę, którą Odepchnęła jako sygnał. Vin przekradła się bliżej i rozpoznała kandrę OreSeura. Nosił inne ciało niż rok wcześniej, kiedy odgrywał rolę lorda Renoux. Jednak ta łysiejąca, niczym się niewyróżniająca postać była teraz dla Vin równie znajoma.

OreSeur podszedł do niej.

– Czy znalazłaś to, czego szukałaś, panienko? – zapytał głosem pełnym szacunku, a jednocześnie jakby trochę wrogim. Jak zawsze.

Vin potrząsnęła głową, spoglądając w mrok.

– Może się myliłam? – odpowiedziała. – Może nikt mnie nie śledzi.

Te słowa sprawiły, że posmutniała. Miała ochotę na kolejne spotkanie z Obserwatorem. Wciąż nie wiedziała, kim jest. Za pierwszym razem uznała go za skrytobójcę. I może tak rzeczywiście było. Jednak on w ogóle nie wydawał się zainteresowany Elendem – za to bardzo Vin.

– Powinniśmy wrócić na mur – stwierdziła, podnosząc się. – Elend będzie się zastanawiał, gdzie się podziałam.

OreSeur pokiwał głową. W tej właśnie chwili deszcz monet przebił mgły, kierując się w stronę dziewczyny.


Zacząłem się zastanawiać, czy jako jedyny pozostałem przy zdrowych zmysłach. Czy inni nie widzą? Tak długo czekali na nadejście bohatera – tego przepowiedzianego przez Terrisan – że teraz wyciągają pochopne wnioski i zakładają, że każda historia i legenda dotyczą tego jednego człowieka.

2

Vin zareagowała natychmiast i odskoczyła. Poruszała się z niewiarygodną prędkością, jej mgielny płaszcz wirował, gdy ślizgała się po wilgotnym bruku. Monety uderzyły w ziemię za jej plecami i odbiły się od kamienia, pozostawiając ślady we mgle.

– OreSeur, idź! – rzuciła, choć on już uciekał w boczną uliczkę.

Vin przykucnęła, dotykając dłońmi i stopami zimnego kamienia. W jej żołądku płonęły allomantyczne metale. Rozpaliła stal, obserwując pojawiające się wokół przezroczyste niebieskie linie. Czekała w napięciu...

Kolejna grupa monet wystrzeliła z ciemnej mgły, a każda ciągnęła za sobą niebieską linię. Vin natychmiast rozjarzyła stal i Odepchnęła monety, kierując je w mrok.

Znów zapadła cisza.

Ulica była szeroka – jak na Luthadel – lecz domy po obu stronach wznosiły się wysoko. Mgły wirowały leniwie, ukrywając krańce ulicy.

Spośród oparów wyłoniła się i zbliżyła grupa ośmiu mężczyzn. Vin się uśmiechnęła. Miała rację – ktoś ją śledził. Ci ludzie nie byli jednak Obserwatorem. Nie mieli jego dziwnego wdzięku, jego poczucia mocy. Byli o wiele bardziej toporni. Skrytobójcy.

To miało sens. Gdyby ona miała zamiar podbić Luthadel, przede wszystkim wysłałaby grupę Allomantów, by zabili Elenda.

Poczuła nagły nacisk z boku i zaklęła, gdy straciła równowagę, szarpana przez sakiewkę. Rozwiązała rzemień, pozwalając, by wrogi Allomanta Odepchnął monety z dala od niej. Skrytobójcy mieli co najmniej jednego Monetostrzelnego – Mglistego, który spalał stal i Odpychał metale. W rzeczy samej, widziała błękitne linie prowadzące do sakiewek dwóch skrytobójców. Vin zastanowiła się, czy nie odpowiedzieć tym samym i Odepchnąć ich sakiewki, ale się zawahała. Nie warto wykładać wszystkich kart na stół. Mogła potrzebować tych monet.

Bez własnych monet nie mogła zaatakować na dystans. A jeśli to była dobra drużyna, nie miałoby to większego sensu – ich Monetostrzelni i Szarpacze zajęliby się jej pociskami. Ucieczka też nie była rozwiązaniem. Ci ludzie nie przyszli tylko po nią – gdyby uciekła, ruszyliby dalej, w stronę swojego prawdziwego celu.

Nikt nie posyłał skrytobójców do zabicia ochroniarzy. Skrytobójcy zabijali ważnych ludzi. Ludzi takich jak Elend Venture, król Środkowego Dominium. Mężczyzna, którego kochała.

Vin rozjarzyła cynę z ołowiem – jej ciało stało się napięte, ożywione, niebezpieczne. Czterech Zbirów na przodzie, pomyślała, spoglądając na zbliżających się mężczyzn. Spalający cynę z ołowiem będą nieludzko silni, zdolni do przeżycia wielu obrażeń. Z bliska niebezpieczni. A ten, który niesie drewnianą tarczę, to Szarpacz.

Rzuciła się do przodu, zmuszając najbliższych Zbirów do cofnięcia się. Ośmiu Mglistych przeciwko jednej Zrodzonej z Mgły to dla nich niezły układ sił – ale tylko jeśli zachowają ostrożność. Dwaj Monetostrzelni ustawili się po obu stronach ulicy, by móc ją Odpychać z obu kierunków. Ostatni mężczyzna, stojący w milczeniu obok Szarpacza, musiał być Dymiarzem – mało ważnym w walce, jego zadaniem było ukrywanie drużyny przed wrogimi Allomantami.

Ośmiu Mglistych. Kelsier by sobie poradził, w końcu zabił Inkwizytora. Ale ona nie była Kelsierem. Nie wiedziała jeszcze, czy to dobrze, czy źle.

Vin odetchnęła głęboko, żałując, że nie ma trochę atium do poświęcenia, i spaliła żelazo. To pozwoliło jej Przyciągnąć pobliską monetę – jedną z tych, które zostały wystrzelone w jej stronę – tak jak stal pozwoliłaby ją Odepchnąć. Chwyciła ją, upuściła na ziemię i podskoczyła, udając, że chce Odepchnąć monetę i wznieść się w powietrze.

Wówczas jeden z Monetostrzelnych Pchnął monetę, odrzucając ją na bok. Ponieważ Allomancja pozwalała na Odpychanie ciała bezpośrednio od przedmiotu – lub Przyciąganie do niego, Vin pozostała bez kotwicy. Odepchnięcie się od monety rzuciłoby ją na bok.

Opadła na ziemię.

Niech myślą, że mają mnie w pułapce, pomyślała, kucając pośrodku ulicy. Grupka Zbirów ruszyła do przodu z większą pewnością siebie. Tak, pomyślała Vin, wiem, co sobie myślicie. To jest ta Zrodzona z Mgły, która zabiła Ostatniego Imperatora? To chude coś? Czy to możliwe?

Sama się nad tym zastanawiała.

Pierwszy Zbir zaatakował i Vin natychmiast ruszyła. Obsydianowe sztylety zamigotały, gdy uwolniła je z pochew, i popłynęła krew, kiedy uskoczyła pod kijem napastnika i cięła go przez uda.

Mężczyzna krzyknął. Noc już nie była cicha.

Mgliści przeklinali, gdy Vin poruszała się między nim. Partner Zbira zaatakował ją – nieprawdopodobnie szybko, dzięki mocy cyny z ołowiem. Jego kij zerwał pasmo tkaniny z płaszcza Vin, gdy rzuciła się na ziemię, po czym natychmiast się poderwała, by znaleźć się poza zasięgiem trzeciego Zbira.

W jej stronę poleciał deszcz monet. Vin Odepchnęła je. Monetostrzelny nie przestawał jednak Odpychać – i Odpychanie Vin uderzyło w niego.

Przyciąganie i Odpychanie metali wiązało się z masą. A to – z monetami pomiędzy nimi – oznaczało, że Vin została rzucona przeciwko skrytobójcy. Oboje polecieli do tyłu. Vin znalazła się poza zasięgiem Zbira, a Monetostrzelny upadł na ziemię.

Kolejne monety spadły z drugiej strony. Nadal wirując w powietrzu, Vin rozjarzyła stal, dodając sobie mocy. Niebieskie linie były splątane, ale nie musiała izolować poszczególnych monet, by Odepchnąć je wszystkie.

Ten Monetostrzelny wypuścił pociski, gdy tylko poczuł dotyk Vin. Kawałki metalu zniknęły wśród mgieł.

Vin uderzyła ramieniem o bruk. Przetoczyła się – rozjarzając cynę z ołowiem, by zachować równowagę – i poderwała na równe nogi. Jednocześnie spaliła żelazo i Przyciągnęła znikające monety.

Popędziły w jej stronę. Gdy tylko się zbliżyły, Vin odskoczyła w bok i Odepchnęła je w stronę zbliżających się Zbirów. Monety jednak natychmiast zmieniły kierunek ruchu i skręciły w stronę Szarpacza. Nie mógł Odepchnąć monet – jak wszyscy Mgliści, miał tylko jedną moc allomantyczną, i jego zadaniem było Przyciąganie żelazem.

Zrobił to skutecznie, chroniąc Zbirów. Uniósł tarczę i sapnął z wysiłku, gdy uderzyły w nią monety.

Vin znów się ruszyła. Pobiegła w stronę odsłoniętego Monetostrzelnego po lewej, tego, który upadł na ziemię. Mężczyzna jęknął zaskoczony, a drugi Monetostrzelny próbował rozproszyć Vin, lecz było już za późno.

Zginął ze sztyletem w piersi. Nie był Zbirem – nie mógł spalać cyny z ołowiem, by wzmocnić swoje ciało. Vin uwolniła sztylet, po czym szarpnięciem zerwała jego sakiewkę. Mężczyzna zabulgotał cicho i upadł na kamienie.

Jeden, pomyślała Vin, obracając się. Jej czoło skroplił pot. Musiała teraz stawić czoło siedmiu mężczyznom w wąskiej, przypominającej korytarz ulicy. Spodziewali się, że będzie uciekać. Ona jednak zaatakowała.

Zbliżywszy się do Zbirów, skoczyła – i rzuciła na ziemię sakiewkę zabraną umierającemu. Drugi Monetostrzelny krzyknął i natychmiast ją Odepchnął. Vin jednak udało się już wznieść i przeskoczyła nad głowami Zbirów.

Jeden z nich – ten ranny – był jednak na tyle bystry, by chronić Monetostrzelnego. Gdy Vin wylądowała, uniósł pałkę. Uskoczyła przed jego pierwszym atakiem, uniosła sztylet i...

W jej polu widzenia nagle pojawiła się niebieska linia. Vin natychmiast zareagowała, skręcając i Odpychając się od zawiasów drzwi, by znaleźć się poza jego zasięgiem. Uderzyła bokiem o ziemię, podparła się na dłoni i stanęła na wilgotnych od mgły stopach.

Za jej plecami w ziemię uderzyła moneta, odbijając się od bruku. Nie zbliżyła się do niej. Właściwie wydawała się wycelowana w pozostałego przy życiu Monetostrzelnego. Prawdopodobnie był zmuszony, by ją Odepchnąć.

Ale kto ją wystrzelił?

OreSeur? – zastanawiała się Vin.

Ale to by było głupie. Kandra nie był Allomantą – a poza tym nie przejąłby inicjatywy. Robił wyłącznie to, co mu kazano.

Monetostrzelny wydawał się równie zaskoczony. Vin podniosła wzrok, rozjarzając cynę, i ujrzała mężczyznę stojącego na szczycie pobliskiego budynku. Ciemna sylwetka. Nie próbował się nawet ukryć.

To on, pomyślała. Obserwator.

Obserwator pozostał na swoim miejscu, nie wtrącając się, gdy grupa Zbirów ruszyła na Vin. Zaklęła, widząc trzy kije opadające jednocześnie. Uchyliła się przed jednym, ominęła drugi, a później wbiła sztylet w pierś mężczyzny trzymającego trzeci. Zatoczył się do tyłu, ale nie upadł. Cyna z ołowiem dodawała mu sił.

Dlaczego Obserwator się wtrącił? – zastanawiała się Vin, odskakując. Czemu rzucił tę monetę w stronę Monetostrzelnego, który przecież mógł ją Odepchnąć?

Te myśli niemal kosztowały ją życie, gdy niezauważony Zbir zaatakował ją z boku. To był mężczyzna, którego raniła w nogi. Vin zareagowała wystarczająco szybko, by uchylić się przed jego ciosem. Przez to jednak znalazła się w zasięgu pozostałych trzech.

Wszyscy zaatakowali jednocześnie.

Udało jej się uniknąć dwóch ciosów. Trzeci jednak trafił ją w bok. Potężny cios rzucił ją na drugą stronę ulicy, uderzyła w drewniane drzwi sklepu. Usłyszała trzask – całe szczęście drzwi, nie kości – i upadła na ziemię, bez sztyletów. Zwykły człowiek już by nie żył, jednak jej wzmocnione cyną z ołowiem ciało było twardsze.

Sapnęła ciężko, z trudem podniosła się na nogi i rozjarzyła cynę. Metal wzmocnił jej zmysły – w tym poczucie bólu – i ten nagły wstrząs sprawił, że oprzytomniała. Bolał ją bok w miejscu, w które została uderzona. Nie mogła się jednak zatrzymać. Nie w chwili, gdy biegł ku niej Zbir, unosząc kij do ciosu znad głowy.

Kucnąwszy w wejściu, Vin rozjarzyła cynę z ołowiem i chwyciła kij obiema rękami. Warknęła, cofnęła lewą rękę i uderzyła pięścią w broń, jednym ciosem miażdżąc twarde drewno. Zbir się zatoczył, a Vin uderzyła swoją połową kija w jego oczy.

Choć oszołomiony, trzymał się na nogach. Nie mogę walczyć ze Zbirami, pomyślała. Muszę się ruszać.

Rzuciła się w bok, ignorując ból. Tamci próbowali za nią podążyć, ale ona była lżejsza, szczuplejsza i, co najważniejsze, szybsza. Okrążyła ich, kierując się w stronę Monetostrzelnego, Dymiarza i Szarpacza. Ranny Zbir cofnął się, by ich osłaniać.

Gdy Vin się zbliżyła, Monetostrzelny rzucił w jej stronę dwie garście monet. Vin Odepchnęła je, po czym sięgnęła i Przyciągnęła te, które mężczyzna wciąż miał w swojej sakiewce.

Monetostrzelny sapnął, gdy jego sakiewka szarpnęła się w stronę Vin. Zarzuciło nim. Zbir chwycił go, by pomóc mężczyźnie utrzymać równowagę.

A skoro jej kotwica nie mogła się poruszyć, to Vin została Przyciągnięta w jej stronę. Rozjarzyła żelazo i przeleciała w powietrzu, unosząc pięść. Monetostrzelny krzyknął i pociągnął za rzemień, by uwolnić sakiewkę.

Za późno. Pęd Vin popchnął ją do przodu, wbiła pięść w twarz mężczyzny. Jego głowa się obróciła, kark trzasnął. Już na ziemi kobieta wbiła łokieć w brodę zaskoczonego Zbira, odrzucając go do tyłu. Później kopnęła go w szyję.

Żaden z mężczyzn się nie podniósł. Trzech załatwionych. Porzucona sakiewka upadła na ziemię i pękła, rozsypując na bruku setki błyszczących miedziaków. Zignorowała pulsowanie łokcia i odwróciła się do Szarpacza. Stał z tarczą i wyglądał na dziwnie mało zmartwionego.

Nagle za jej plecami rozległ się głośny trzask. Vin krzyknęła, jej wzmocnione przez cynę uszy zbyt mocno zareagowały na nagły dźwięk. Jej głowę przeszył ból, uniosła dłonie do uszu. Zapomniała o Dymiarzu, który stał, trzymając w rękach dwa kawałki drewna, wyrzeźbione tak, by wydawać głośne dźwięki.

Ruchy i reakcje, działania i ich konsekwencje – to była kwintesencja Allomancji. Cyna pozwalała jej przebijać wzrokiem mgły, dając przewagę nad skrytobójcami. Jednocześnie sprawiała, że jej słuch był wyjątkowo wrażliwy. Dymiarz znów uniósł kijki. Vin jęknęła i podniosła garść monet z bruku, rzucając je w stronę Dymiarza. Szarpacz oczywiście Przyciągnął je w swoją stronę. Odbiły się od jego tarczy. I wtedy Vin ostrożnie Odepchnęła jedną, by upadła za plecami mężczyzny.

Ten opuścił swoją tarczę, nieświadom poczynań Vin. Ona zaś Przyciągnęła samotną monetę w swoją stronę – i prosto w plecy Szarpacza. Upadł bez słowa.

Czterech.

Wszyscy znieruchomieli. Grupa Zbirów biegnących w jej stronę zatrzymała się, a Dymiarz opuścił kijki. Nie mieli Monetostrzelnych ani Szarpaczy – nikogo, kto mógłby Przyciągać lub Odpychać metal – a Vin stała pośród monet. Gdyby je wykorzystała, nawet Zbiry by tego nie wytrzymały. Musiała tylko...

Kolejna moneta pojawiła się w powietrzu, wyrzucona z dachu Obserwatora. Vin zaklęła i się uchyliła. Moneta jednak nie uderzyła w nią. Trafiła Dymiarza prosto w czoło. Mężczyzna przewrócił się na plecy.

Co? – pomyślała Vin, wpatrując się w trupa.

Zbiry zaatakowały, lecz ona się cofnęła, marszcząc czoło. Czemu zabijać Dymiarza? Już nie był zagrożeniem.

Chyba że...

Vin zgasiła miedź i zapaliła brąz, metal, dzięki któremu mogła wyczuwać innych Allomantów korzystających ze swoich mocy. Nie czuła Zbirów palących cynę z ołowiem. Wciąż ktoś ich osłaniał, ukrywał Allomancję.

Ktoś inny palił miedź.

Nagle wszystko zaczęło mieć sens. Miało sens to, że grupa Mglistych ryzykuje atak na Zrodzoną z Mgły. Miało sens to, że Obserwator strzelił w stronę Monetostrzelnego. Miało sens, że zabił Dymiarza.

Vin znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Została jej chwila na podjęcie decyzji. Zrobiła tak pod wpływem przeczucia, ale dorastała na ulicach, jako złodziejka i oszustka. Przeczucia były dla niej bardziej naturalne niż logika.

– OreSeur! – wrzasnęła. – Do pałacu!

Oczywiście, był to szyfr. Vin skoczyła do tyłu, na chwilę ignorując Zbirów, gdy jej sługa wyłonił się z uliczki. Wyjął coś zza pasa i rzucił w stronę kobiety – niewielką szklaną fiolkę, w jakich Allomanci przechowywali opiłki metali. Vin szybko Przyciągnęła fiolkę do siebie. Niedaleko od niej drugi Monetostrzelny – który udawał martwego – zaklął i wstał.

Vin obróciła się na pięcie i szybko połknęła zawartość fiolki. Atium. Nie nosiła go przy sobie – nie mogła ryzykować, że ktoś Przyciągnie je podczas walki. Rozkazała OreSeurowi, by tej nocy pozostawał blisko i w razie czego podał jej fiolkę.

Monetostrzelny wyciągnął zza pasa ukryty szklany sztylet i rzucił się w stronę Vin przed Zbirami, którzy również się zbliżali. Zrodzony z Mgły, który czekał na właściwą chwilę, by zaatakować ją, kiedy nie będzie na to przygotowana.

Na pewno miał atium, a istniał tylko jeden sposób walki z kimś, kto je miał. Ten allomantyczny metal, używany jedynie przez Zrodzonych z Mgły, bez trudu mógł zmienić przebieg bitwy. Każdy kawałek był wart fortunę – lecz na co przyda jej się fortuna, jeśli umrze?

Vin spaliła atium.

Świat wokół niej jakby się zmienił. Wszystkie poruszające się przedmioty – kołyszące się okiennice, unoszący się dym, napastnicy, nawet kłęby mgły – wypuszczały swą przezroczystą replikę. Repliki te poruszały się tuż przed swoimi rzeczywistymi odpowiednikami i pokazywały Vin, co się stanie za chwilę.

Tylko Zrodzony z Mgły pozostał odporny. Rzucał nie jeden, a wiele cieni atium – znak, że sam spalał ten metal. Zatrzymał się na chwilę. Ciało Vin w tej właśnie chwili musiały otoczyć dziesiątki skłębionych śladów. Teraz, kiedy widziała przyszłość, widziała jego zamiary, a to z kolei zmieniało jej zamiary. To zaś zmieniało jego zamiary. I tak oto pojawiło się nieskończenie wiele możliwości, niczym odbić w ustawionych naprzeciw siebie lustrach. Żadne z nich nie miało przewagi.

Choć Zrodzony z Mgły się zatrzymał, czterech nieszczęsnych Zbirów nie przerywało ataku, nie mieli bowiem pojęcia, że Vin paliła atium. Odwróciła się, stając obok powalonego Dymiarza. Stopą podrzuciła dźwięczące kijki w powietrze.

Jeden ze Zbirów zbliżył się i uniósł broń do ciosu. Przezroczysty cień kija przeszedł przez ciało Vin. Uskoczyła w bok i poczuła, jak rzeczywisty kij przelatuje ze świstem nad jej uchem. W aurze atium ten manewr wydawał się łatwy.

Złapała jeden z kijków i uderzyła nim w szyję Zbira. Obróciła się, pochwyciła drugi i trafiła nim w czaszkę mężczyzny. Padł do przodu, jęcząc, a Vin znów obróciła się na pięcie, bez trudu unikając dwóch kolejnych ciosów. Uderzyła swoimi kijkami z obu stron w głowę kolejnego napastnika. Pękły – wydając pusty dźwięk – podobnie jak czaszka mężczyzny.

Upadł i już się nie podniósł. Vin kopnięciem wyrzuciła jego broń w powietrze, wypuściła z rąk połamane kijki, i ją złapała. Obróciła się, zakręciła kijem i podcięła obu pozostałych Zbirów. Płynnym ruchem zadała dwa szybkie, mocne ciosy w ich twarze.

Przykucnęła, trzymając kij w jednej ręce, drugą opierając o wilgotne kamienie. Zrodzony z Mgły nie zbliżał się, widziała niepewność w jego oczach. Moc nie zawsze równała się umiejętnościom, a do tego właśnie utracił dwie największe przewagi – zaskoczenie i atium.

Odwrócił się. Przyciągnął z ziemi garść monet i rzucił je. Nie w jej stronę, lecz OreSeura, który wciąż stał w bocznej uliczce. Zrodzony z Mgły najwyraźniej miał nadzieję, że troska Vin o sługę ją rozproszy, i może uda mu się uciec.

Mylił się.

Vin zignorowała monety i rzuciła się do przodu. W chwili, gdy OreSeur krzyknął z bólu, kiedy kilkanaście monet przebiło jego skórę, rzuciła kijem w głowę Zrodzonego z Mgły. W chwili, gdy kawał drewna opuścił jej dłoń, jego cień znieruchomiał.

Zrodzony z Mgły uchylił się bez trudu. Ruch ten rozproszył go jednak na tyle, że Vin przebyła dzielącą ich odległość. Musiała atakować szybko – kawałek atium, który połknęła, był mały. Szybko się wypali. A wtedy będzie odsłonięta. Jej przeciwnik zyska nad nią całkowitą władzę.

Jej przerażony przeciwnik uniósł sztylet. W tej właśnie chwili skończyło się jego atium.

Vin natychmiast to wykorzystała i uderzyła pięścią. Uniósł rękę, by zablokować jej cios, lecz ona to dostrzegła i zmieniła kierunek ataku. Uderzenie trafiło go w twarz. Wtedy pochwyciła jego szklany sztylet, nim roztrzaskał się o bruk. Stanęła i podcięła nim gardło mężczyzny.

Upadł bezgłośnie na ziemię.

Vin stała, dysząc ciężko, a wokół niej leżeli martwi skrytobójcy. Przez chwilę czuła przepełniającą ją moc. Z atium była niepokonana. Mogła uniknąć każdego ciosu, zabić wroga.

Jej atium się skończyło.

Nagle wszystko zaczęło blaknąć. Znów poczuła ból, zakaszlała. Na całym ciele miała sińce, i to spore. Może nawet popękały jej żebra.

Ale znów zwyciężyła. Z trudem. Co by się stało, gdyby zawiodła? Gdyby nie obserwowała wystarczająco uważnie albo nie walczyła wystarczająco zręcznie?

Elend by zginął.

Vin westchnęła. On wciąż tam był, obserwując ją z dachu. Mimo kilku pościgów w ciągu kilkunastu miesięcy nigdy go nie dogoniła. Pewnej nocy zapędzi go w kąt.

Ale nie tej. Nie miała energii. Właściwie, nawet trochę się bała, że teraz ją zabije.

Ale... – pomyślała. Uratował mnie. Zginęłabym, gdybym za bardzo się zbliżyła do tamtego Zrodzonego z Mgły. Zapaliłby atium, ja bym o tym nie wiedziała i skończyłabym z jego sztyletami w piersi.

Obserwator stał na dachu jeszcze przez kilka chwil – jak zawsze otoczony kłębiącą się mgłą. Później skoczył w mrok. Nie goniła go, musiała się zająć OreSeurem.

Podeszła do niego i się zatrzymała. Jego nijakie ciało – w spodniach i koszuli sługi – zostało obrzucone monetami, krew sączyła się z kilkunastu ran.

Podniósł na nią wzrok.

– Co? – spytał.

– Nie spodziewałam się krwi.

OreSeur parsknął.

– Pewnie nie spodziewałaś się też, że będę czuł ból.

Vin otworzyła usta, lecz nic nie powiedziała. Właściwie, o tym nawet nie pomyślała. Ta istota nie ma prawa mnie ganić, pomyślała ze złością.

Mimo to OreSeur okazał się użyteczny.

– Dziękuję za rzucenie mi fiolki – powiedziała.

– Taki był mój obowiązek, panienko – odparł OreSeur i chrząknął, z trudem opierając się o ścianę domu. – Pan Kelsier powierzył mi obowiązek opieki nad panienką. Jak zawsze służę zgodnie z Kontraktem.

Ach tak. Wszechmocny Kontrakt.

– Możesz iść?

– Z wielkim trudem. Monety złamały kilka kości. Będę potrzebował nowego ciała. Może jeden ze skrytobójców?

Vin się skrzywiła. Spojrzała znów w stronę ciał i na widok rzezi poczuła lekkie mdłości. Zabiła ich, ośmiu mężczyzn, z okrutną skutecznością, której nauczył ją Kelsier.

Tym właśnie jestem, pomyślała. Zabójcą, jak oni. Tak musiało być. Ktoś musiał chronić Elenda.

Jednak na myśl o OreSeurze zjadającym jednego z nich – trawiącym trupa, pozwalającym, by dziwaczne zmysły kandra zapamiętały położenie jego mięśni, skóry i organów wewnętrznych, aby je później odtworzyć – robiło jej się niedobrze.

Spojrzała w bok i ujrzała w oczach OreSeura skrywaną pogardę. Oboje wiedzieli, co ona sądzi o zjadaniu przez niego ciał. Oboje wiedzieli, co on sądzi o jej uprzedzeniu.

– Nie – stwierdziła Vin. – Nie użyjemy tych ciał.

– W takim razie musisz mi znaleźć inne ciało – odparł OreSeur. – Zgodnie z Kontraktem nie mogę zostać zmuszony do zabijania ludzi.

Znów poczuła mdłości. Coś wymyślę, powiedziała sobie w duchu. Jego obecne ciało należało do mordercy i zostało zabrane po egzekucji. Vin trochę się martwiła, że ktoś w mieście go rozpozna.

– Czy uda ci się wrócić do pałacu? – spytała.

– Powoli – odparł OreSeur.

Vin pokiwała głową i zwolniła go, po czym znów spojrzała na trupy. Podejrzewała, że ta noc może się okazać punktem zwrotnym w historii Środkowego Dominium. Ten kawałek atium był jej ostatnim. Kiedy następnym razem zaatakuje ją Zrodzony z Mgły, będzie odsłonięta.

I pewnie zginie równie łatwo, jak Zrodzony z Mgły, którego zabiła tej nocy.


Moi bracia ignorują inne fakty. Nie umieją pojąć innych dziwnych rzeczy, które się dzieją. Są głusi na moje zastrzeżenia i ślepi na moje odkrycia.

3

Elend upuścił z westchnieniem pióro na biurko, odchylił się do tyłu i rozmasował skronie.

Sądził, że ze wszystkich żyjących wie najwięcej na temat teorii polityki. Z pewnością czytał więcej na temat ekonomii, uczył się więcej o rządach i przeprowadził więcej debat politycznych niż ktokolwiek z jego znajomych. Zrozumiał wszystkie teorie, jak uczynić kraj stabilnym i sprawiedliwym, i spróbował wprowadzić je w życie w swoim nowym królestwie.

Po prostu nie uświadamiał sobie, jak niesamowicie frustrująca może się okazać współpraca z parlamentem.

Podniósł się, żeby nalać sobie trochę schłodzonego wina. Zatrzymał się jednak, wyglądając przez balkon. Mgły w oddali wypełniała poświata. Ogniska armii jego ojca.

Odstawił wino. I tak był wyczerpany, a alkohol raczej nie mógł mu pomóc. Nie mogę usnąć, dopóki tego nie skończę, pomyślał i zmusił się do powrotu za biurko. Zgromadzenie wkrótce się zbierze, a on musiał jeszcze tej nocy przygotować propozycję.

Elend podniósł arkusz i przyjrzał się jego treści. Sam widział, jak bardzo ścisłe jest jego pismo, a do tego na stronie było mnóstwo skreśleń i uwag – wyraźna oznaka jego frustracji. Od wielu tygodni wiedzieli o nadchodzącej armii, a Zgromadzenie wciąż dyskutowało, co należy zrobić.

Niektórzy jego członkowie pragnęli zaproponować traktat pokojowy, inni sądzili, że należy po prostu poddać miasto. Jeszcze inni uważali, że najlepszym rozwiązaniem będzie natychmiastowy atak. On sam obawiał się, że frakcja popierająca poddanie się zyskuje siły, stąd jego propozycja. Jeśli zostanie uchwalona, Elend kupi sobie trochę czasu. Jako król i tak miał prawo do pertraktacji z przedstawicielami obcych mocarstw. Propozycja nie pozwoli Zgromadzeniu na zrobienie niczego pochopnego, przynajmniej do chwili, gdy porozmawia z ojcem.

Elend znów westchnął i upuścił kartkę. Zgromadzenie liczyło zaledwie dwudziestu czterech mężczyzn, ale zmuszenie ich do wyrażenia zgody było trudniejsze od wszystkich problemów, jakimi się zajmowali. Odwrócił się, uniósł wzrok i spojrzał ponad samotną lampą na biurku w stronę ognisk. Nad głową słyszał tupot – to Vin przeprowadzała nocny obchód na dachu.

Uśmiechnął się, lecz nawet wspomnienie kobiety nie mogło poprawić mu humoru. Ta grupa skrytobójców, z którą walczyła w nocy. Czy mogę to jakoś wykorzystać? Może gdyby publicznie poinformował o ataku, przypomniałby członkom Zgromadzenia o pogardzie Straffa dla ludzkiego życia i zmniejszył ich chęć do poddania miasta. Ale... równie dobrze mogliby się przestraszyć, że naśle skrytobójców także na nich, i tym bardziej dążyć do poddania.

Czasem Elend zastanawiał się, czy Ostatni Imperator nie miał racji. Oczywiście, nie w kwestii uciskania ludu, ale zachowania samemu pełni władzy. Ostatnie Imperium było stabilne. Przetrwało tysiąc lat, znosząc bunty i utrzymując władzę nad światem.

Ale Ostatni Imperator był nieśmiertelny, pomyślał Elend. Tej przewagi nigdy nie będę miał.

Zgromadzenie było lepszym pomysłem. Dając ludziom parlament z realną władzą ustawodawczą, Elend chciał stworzyć stabilny rząd. Ludzie mieli króla – symbol jedności zapewniający ciągłość. Człowieka, który nie musiał walczyć o ponowny wybór. Mieli jednak również Zgromadzenie – radę złożoną z ich rodaków, którzy byli ich głosem.

W teorii wszystko wydawało się cudowne. Zakładając, że przeżyją najbliższe miesiące.

Elend przetarł oczy, zanurzył pióro i zaczął dopisywać nowe zdania na dole dokumentu.

***

Ostatni Imperator nie żył.

Nawet po upływie roku Vin trudno to było pojąć. Ostatni Imperator był... wszystkim. Królem i bogiem, prawodawcą i najwyższym autorytetem. Wydawał się wieczny i absolutny, a teraz nie żył.

Vin go zabiła.

Oczywiście, prawda nie robiła aż tak wielkiego wrażenia, jak wszystkie historie. To nie heroiczna siła ani mistyczne moce umożliwiły jej pokonanie władcy. Po prostu poznała sposób, w jaki uczynił się nieśmiertelnym i fortunnie – niemal przypadkowo – udało się jej wykorzystać jego słabość. Nie była dzielna ani bystra. Po prostu miała szczęście.

Vin westchnęła. Sińce wciąż pulsowały, ale bywało, że czuła się już gorzej. Siedziała na dachu pałacu – niegdyś Twierdzy Venture – tuż nad balkonem Elenda. Jej reputacja być może była niezasłużona, ale pomogła utrzymać go przy życiu. Choć na terenach dawnego Ostatniego Imperium walczyły między sobą dziesiątki watażków, żaden z nich nie maszerował na Luthadel.

Aż do tej chwili.

Pod murami miasta płonęły ogniska. Straff wkrótce się dowie, że jego skrytobójcy zawiedli. Co wtedy? Zaatakuje miasto? Ham i Clubs ostrzegali, że Luthadel nie wytrzyma zdecydowanego ataku. Straff musiał to wiedzieć.

Na razie jednak Elend był bezpieczny. Vin nabrała wprawy w odnajdowaniu i zabijaniu skrytobójców – niemal co miesiąc łapała kogoś, kto próbował wkraść się do pałacu. Wielu było zwykłymi szpiegami, bardzo niewielu Allomantami. Jednakże zwyczajny stalowy nóż mógł zabić Elenda tak samo, jak szklany sztylet Allomanty.

Nie pozwoli na to. Cokolwiek się działo – i to niezależnie od ofiar – Elend musiał pozostać przy życiu.

Na wszelki wypadek podkradła się do świetlika i sprawdziła co u niego. Siedział bezpiecznie za biurkiem, pisząc jakąś nową propozycję czy edykt. Królewska władza zbytnio go nie zmieniła. Elend był starszy od niej o jakieś cztery lata, co oznaczało, że miał ich dwadzieścia kilka, i zawsze kładł wielki nacisk na naukę, a mały na wygląd. Czesał się jedynie wtedy, gdy czekało go ważne spotkanie, i jakimś sposobem nawet w dobrze uszytych strojach wyglądał nieco niechlujnie.

Był prawdopodobnie najlepszym człowiekiem, jakiego poznała. Szczerym, zdeterminowanym, bystrym i troskliwym. I z jakiegoś powodu ją kochał. Czasem wydawało się jej to bardziej niesamowite niż udział w zabiciu Ostatniego Imperatora.

Vin uniosła wzrok, spoglądając na ogniska armii. Później rozejrzała się na boki. Obserwator nie powrócił. Czasem w takie noce ją podpuszczał, zbliżał się niebezpiecznie do komnaty Elenda, po czym znikał.

Oczywiście, gdyby chciał go zabić, mógł to zrobić, kiedy walczyłam z innymi...

To była niepokojąca myśl. Vin nie mogła bez przerwy strzec Elenda. Przerażająco często był odsłonięty.

Owszem, miał innych strażników, niektórzy byli nawet Allomantami. Było ich jednak za mało. Skrytobójcy, którzy zaatakowali ją tej nocy, byli najlepiej wyszkolonymi i najniebezpieczniejszymi, jakich spotkała. Zadrżała na myśl o Zrodzonym z Mgły, który się wśród nich ukrywał. Nie był bardzo dobry, ale nie potrzebował wiele zdolności, by spalić atium i zranić Vin.

Mgły nadal się kłębiły. Obecność armii świadczyła o niepokojącej prawdzie – sąsiedni watażkowie zdobyli władzę nad swoimi terytoriami i zaczynali myśleć o ekspansji. Nawet jeśli Luthadel powstrzyma Straffa, nadejdą kolejni.

Vin zamknęła oczy i spaliła brąz, bojąc się, że Obserwator – lub jakiś inny Allomanta – może być w pobliżu i planować atak na Elenda, gdy wszyscy rozluźnią się po powstrzymaniu ataku. Większość Zrodzonych z Mgły uważała brąz za mało użyteczny, gdyż łatwo go było zneutralizować. Za pomocą miedzi Zrodzony z Mgły mógł ukryć swoją Allomancję. Mógł również chronić się przed manipulowaniem emocjami, używając cynku lub mosiądzu. Większość Zrodzonych z Mgły uważała, że miedź należy palić bez przerwy.

A jednak... Vin umiała przebijać chmury miedzi.

Chmury miedzi nie dało się zobaczyć. Ta bańka martwego powietrza umożliwiała Allomantom spalanie metali bez obawy, że wykryją ich spalający brąz. Ale Vin wyczuwała Allomantów, którzy korzystali z metali wewnątrz chmury miedzi. Nie wiedziała jak. Nawet Kelsier, najpotężniejszy Allomanta, jakiego znała, nie umiał przebić chmury miedzi.

Tej nocy jednak nic nie czuła.

Z westchnieniem otworzyła oczy. Jej dziwna moc była dezorientująca, lecz nie wyjątkowa. Marsh twierdził, że Stalowi Inkwizytorzy potrafili przebijać chmurę miedzi, na pewno umiał to też Ostatni Imperator. Ale... dlaczego ona? Dlaczego Vin – dziewczyna, która przeszła zaledwie dwa lata szkolenia Zrodzonego z Mgły – umiała to zrobić?

I jeszcze coś. Doskonale pamiętała tamten ranek, kiedy walczyła z Ostatnim Imperatorem. O jednym nikomu nie powiedziała – częściowo dlatego, że bała się, że potwierdza to legendy i plotki na jej temat. Jakimś sposobem sięgnęła do mgieł, wykorzystując je zamiast metali jako paliwo Allomancji.

Dopiero z tą mocą, mocą mgieł, pokonała Ostatniego Imperatora. Lubiła sobie powtarzać, że po prostu miała szczęście i przejrzała jego sztuczki. Ale... tamtej nocy wydarzyło się coś dziwnego, coś, co zrobiła. Coś, czego nie powinna była zrobić i czego nie udało się jej powtó-rzyć.

Vin pokręciła głową. Tak wielu rzeczy nie wiedzieli, i to nie tylko związanych z Allomancją. Wraz z innymi przywódcami rodzącego się królestwa Elenda dawali z siebie wszystko, ale bez przewodnictwa Kelsiera Vin czuła się ślepa. Plany, sukcesy, nawet cele były niczym niewyraźne sylwetki we mgle, bezkształtne i niejasne.

Nie powinieneś był nas zostawiać, Kell, pomyślała. Uratowałeś świat, ale mogłeś to zrobić, nie umierając. Kelsier, Ocalały z Hathsin, który wymyślił, jak doprowadzić do upadku Ostatniego Imperium i wprowadził swój plan w życie. Vin go znała, pracowała z nim, szkoliła się u niego. Był legendą i bohaterem. Ale był też człowiekiem. Omylnym. Niedoskonałym. Skaa łatwo było oddawać mu cześć, a jednocześnie obwiniać Elenda i innych o trudną sytuację, do której doprowadził Kelsier.

Poczuła gorycz. Tak się często kończyło myślenie o Kelsierze. Może czuła się przez niego porzucona, a może chodziło o przykrą świadomość, że ten mężczyzna – podobnie jak sama Vin – nie do końca dorastał do swojej reputacji.

Vin westchnęła i przymknęła oczy, nadal paląc brąz. Walka wymagała od niej dużego wysiłku i dziewczyna zaczynała już się bać długich godzin, jakie zamierzała spędzić na straży. Trudno było zachować czujność, kiedy...

Nagle coś wyczuła.

Gwałtownie otworzyła oczy, spalając cynę. Obróciła się na pięcie i skuliła na krawędzi dachu. Ktoś tam był i spalał metal. Brązowe impulsy rozbrzmiewały słabo, niemal niezauważalnie – jakby ktoś bardzo cicho uderzał w bęben. Tłumiła je chmura miedzi. Ten człowiek sądził, że ukryje go miedź.

Jak na razie Vin nie pozostawiła przy życiu nikogo – poza Elendem i Marshem – kto wiedział o jej dziwnej mocy.

Przekradła się do przodu, jej palce marzły od miedzianej blachy dachu. Próbowała określić kierunek, z którego dochodziły impulsy. Było w nich coś... dziwnego. Nie umiała rozpoznać metali, które spalał jej wróg. Czy to był szybki, rytmiczny łomot cyny z ołowiem? Czy może żelaza? Impulsy wydawały się niewyraźne, niczym fale w gęstym błocie.

Dochodziły z bardzo bliska... Na dachu...

Tuż przed nią.

Vin zamarła, przykucnięta, nocny wiatr rzucał jej mgłę w twarz. Gdzie on był? Jej zmysły pozostawały w konflikcie – brąz mówił, że tuż przed nią coś jest, ale jej oczy nie chciały się z tym zgodzić.

Wpatrzyła się w ciemne mgły, podniosła wzrok na tyle, by się upewnić, po czym wstała. Po raz pierwszy mój brąz się pomylił, pomyślała, marszcząc czoło.

I wtedy to ujrzała.

Nie coś we mgle, ale coś z mgły. Postać znajdowała się kilka stóp od niej, trudna do zauważenia, gdyż jej kontury ledwie się odróżniały od oparów. Vin sapnęła i cofnęła się o krok.

Postać nadal tam stała. Niewiele mogła o niej powiedzieć – jej rysy były zamglone i niewyraźne, sugerowane przez chaotyczne poruszenia mgły. Gdyby nie trwałość postaci, mogłaby ją zignorować – niczym zwierzę widziane przez chwilę w chmurach.

Ale to coś się nie ruszało. Każde nowe pasmo mgły dodawało szczegóły do chudego ciała i podłużnej głowy. Przypadkowe, ale jednak trwałe. Sylwetka wydawała się ludzka, ale brakowało jej materialności Obserwatora. Wydawała się... wyglądała... niewłaściwie.

Postać zrobiła krok do przodu.

Vin zareagowała instynktownie, rzuciła garść monet i Odepchnęła je w powietrzu. Kawałki metalu przebiły się przez mgłę, ciągnąc za sobą jej pasma, i przeszły przez mroczną sylwetkę.

Stała tam przez chwilę, po czym po prostu zniknęła, rozpraszając się w oparach.

***

Elend zamaszystym gestem napisał ostatnią linijkę, choć wiedział, że i tak będzie musiał dać tekst do przepisania skrybie. Mimo to był z siebie dumny. Wydawało mu się, że wymyślił argument, który ostatecznie przekona Zgromadzenie, by nie poddało się Straffowi.

Nieświadomie spojrzał na stertę papierów na biurku. Na jej szczycie leżał niewinnie wyglądający żółty list, wciąż złożony. Przypominająca plamę krwi pieczęć została złamana. List był krótki. Elend znał go na pamięć.


Synu,

mam nadzieję, że podobało Ci się pilnowanie interesów rodu Venture w Luthadel. Zabezpieczyłem Północne Dominium i wkrótce wrócę do naszej twierdzy w Luthadel. Wtedy będziesz mógł mi przekazać kontrolę nad miastem.

Król Straff Venture


Ze wszystkich watażków i despotów, którzy trapili Ostatnie Imperium po śmierci ostatniego Imperatora, Straff był najbardziej niebezpieczny. Elend wiedział to z własnego doświadczenia. Jego ojciec był prawdziwym imperialnym arystokratą – postrzegał życie jako rywalizację między lordami o to, który zdobędzie największą sławę. Dobrze sobie radził w tej grze i dzięki niemu ród Venture stał się jedną z najpotężniejszych rodzin szlacheckich przed Upadkiem.

Ojciec Elenda nie postrzegał śmierci Ostatniego Imperatora jako tragedii czy zwycięstwa, lecz jako okazję. Fakt, że syn, którego uważał za słabego i głupiego, obwołał się królem Środkowego Dominium, musiał Straffa doprowadzać do łez ze śmiechu.

Elend pokręcił głową i wrócił do propozycji. Przeczytam jeszcze parę razy, wprowadzę kilka drobnych poprawek, pomyślał, i w końcu będę mógł się przespać. Tylko...

Zakapturzona postać wskoczyła przez świetlik w dachu i z cichym łupnięciem wylądowała na podłodze za jego plecami.

Elend uniósł brew i odwrócił się w stronę przykucniętej postaci.

– Wiesz, nie bez powodu zostawiam otwarte drzwi balkonowe, Vin. Mogłabyś wejść tamtędy, gdybyś chciała.

– Wiem – odparła, po czym rzuciła się przez komnatę, poruszając się z nienaturalną zwinnością Allomanty.

Zajrzała pod łóżko, podeszła do szafy i gwałtownie otworzyła drzwi. Odskoczyła napięta niczym czujne zwierzę, lecz najwyraźniej nie znalazła w środku nic niebezpiecznego, gdyż odeszła i uchyliła drzwi prowadzące do dalszych komnat Elenda.

Mężczyzna przyglądał się jej z sympatią. Trochę czasu zajęło mu, zanim przyzwyczaił się do pewnych... nawyków Vin. Żartował z jej paranoi, ona jednak twierdziła, że jest tylko ostrożna. Mimo to, w połowie przypadków, kiedy odwiedzała jego komnaty, zaglądała pod łóżko i do szafy. Czasem się powstrzymywała, ale Elend łapał ją wtedy na nieufnych spojrzeniach w stronę potencjalnych kryjówek.

O wiele mniej się denerwowała, kiedy nie miała szczególnych powodów, by się o niego martwić. Jednakże Elend dopiero zaczynał rozumieć, że w głowie dziewczyny, którą znał kiedyś jako Valette Renoux, kryje się bardzo skomplikowana osoba. Zakochał się w jej dwornej postaci, nie znając nerwowej i skrytej Zrodzonej z Mgły. Czasem trudno mu było postrzegać te dwie strony osobowości jako jedną i tę samą osobę.

Vin zamknęła drzwi, przystanęła na chwilę i przyjrzała mu się ciemnymi, okrągłymi oczami. Elend uśmiechnął się wbrew sobie. Mimo jej dziwactw – a może właśnie ze względu na nie – kochał tę szczupłą dziewczynę o zdecydowanym spojrzeniu i bezpośrednim charakterze. Była piękna, bystra i nie przypominała innych kobiet, które znał.

Czasem go jednak martwiła.

– Vin? – spytał, wstając.

– Czy zauważyłeś dzisiaj coś dziwnego?

Zawahał się.

– Oprócz ciebie?

Skrzywiła się, przemierzając pokój. Elend wpatrywał się w jej drobną sylwetkę, odzianą w czarne spodnie, męską koszulę oraz mgielny płaszcz. Jak zwykle opuściła kaptur i poruszała się z dziwnym wdziękiem – nieświadomą elegancją kogoś spalającego cynę z ołowiem.

Skoncentruj się, nakazał sobie w duchu. Naprawdę jesteś zmęczony.

– Vin? Co się dzieje?

Spojrzała w stronę balkonu.

– Ten Zrodzony z Mgły, Obserwator, znów jest w mieście.

– Jesteś pewna?

Pokiwała głową.

– Ale nie sądzę, by dziś po ciebie przyszedł.

Elend zmarszczył czoło. Drzwi balkonowe wciąż były otwarte i wpadały przez nie pasma mgły, skradając się po podłodze, aż w końcu wyparowywały. Za drzwiami kryła się ciemność. Chaos.

To tylko mgła, powiedział sobie. Opary wody. Nie ma się czego bać.

– A dlaczego sądzisz, że Zrodzony z Mgły po mnie nie przyjdzie?

Wzruszyła ramionami.

– Po prostu to wiem.

Często tak odpowiadała. Vin dorastała na ulicy i ufała swoim instynktom. Podobnie Elend, choć czasem go to dziwiło. Przyjrzał jej się uważnie i wyczuł w niej niepewność. Coś jeszcze ją zaniepokoiło. Popatrzył jej w oczy, aż odwróciła wzrok.

– Co? – spytał.

– Widziałam... widziałam coś jeszcze – powiedziała. – Albo tak mi się wydawało. Coś we mgle, wyglądało jak człowiek z dymu. I wyczuwałam go, Allomancją. Ale zniknął.

Jeszcze bardziej zmarszczył czoło. Podszedł bliżej i przytulił ją.

– Vin, zamęczasz się. Nie możesz nocami wędrować po mieście i nie kłaść się w ciągu dnia. Nawet Allomanci potrzebują odpoczynku.

Pokiwała głową. W jego ramionach nie przypominała potężnej wojowniczki, która zabiła Ostatniego Imperatora. Wydawała się potwornie zmęczoną kobietą, przytłoczoną przez wydarzenia – i pewnie czuła się podobnie do Elenda.

Pozwoliła się przytulać. Z początku była nieco usztywniona. Zupełnie, jakby część jej osoby nadal spodziewała się bólu – pierwotna cząstka, która nie mogła zrozumieć, że dotykać można z miłością, a nie tylko ze złością. Po chwili się rozluźniła. Elend był jednym z niewielu, którzy mogli tego dokonać. Kiedy go tuliła – naprawdę tuliła – trzymała się go z desperacją graniczącą z przerażeniem. Jakimś sposobem, mimo ogromnych umiejętności Allomanty i wielkiej determinacji, Vin była ogromnie wrażliwa. I wydawało się, że potrzebuje Elenda. Cieszyło go to.

Choć czasem też frustrowało. Nie rozmawiali o jego propozycji małżeństwa i jej odmowie, ale Elend często myślał o tym spotkaniu.

Kobiety trudno zrozumieć, pomyślał, a ja sobie wybrałem najdziwniejszą z nich wszystkich. Nie mógł jednak narzekać. Kochała go. Mógł znieść jej nawyki.

Westchnęła, spojrzała na niego i w końcu się rozluźniła, gdy pochylił się, by ją pocałować. Trwali tak przez dłuższą chwilę, aż westchnęła. Później położyła głowę na jego ramieniu.

– Mamy jeszcze jeden problem – powiedziała cicho. – Wykorzystałam dziś resztkę atium.

– W walce ze skrytobójcami?

Vin pokiwała głową.

– Wiedzieliśmy, że w końcu do tego dojdzie. Nasz zapas nie leżał sobie w worku bez dna.

– Zapas? – powtórzyła Vin. – Kelsier zostawił nam tylko sześć kawałków.

Elend westchnął i znów ją przytulił. Jego nowy rząd miał odziedziczyć rezerwy atium Ostatniego Imperatora – rzekomy skład metalu, prawdziwy skarb. Kelsier liczył, że jego nowe królestwo będzie posiadać to bogactwo, umierał z taką nadzieją. Istniał tylko jeden problem – nikomu nie udało się znaleźć tego składu. Odnaleźli tylko trochę – atium, z którego wykonano bransolety wykorzystywane przez Ostatniego Imperatora jako feruchemiczna bateria do przechowywania wieku. Wykorzystali je jednak dla miasta, poza tym w rzeczywistości nie było w nich dużo atium. Nie tyle, ile powinno znajdować się w składzie. Ten powinien znajdować się gdzieś w mieście – zapas atium tysiące razy większy niż te bransolety.

– Będziemy musieli sobie z tym poradzić – stwierdził Elend.

– Jeśli zaatakuje cię Zrodzony z Mgły, nie będę mogła go zabić.

– Tylko jeśli będzie miał atium – odparł. – A ono staje się coraz rzadsze. Wątpię, by inni królowie mieli go w nadmiarze.

Kelsier zniszczył Czeluście Hathsin, jedyne miejsce, w którym wydobywano atium. Mimo to, gdyby Vin musiała walczyć z kimś, kto miał ten metal...

Nie myśl o tym, powiedział sobie w duchu. Szukaj dalej. Może uda się nam trochę kupić. A może znajdziemy skład Ostatniego Imperatora. O ile w ogóle istnieje...

Spojrzała na Elenda i dostrzegła troskę w jego oczach. Zrozumiał, że doszła do takich samych wniosków. W tej chwili niewiele mogli zrobić – Vin bardzo mądrze zachowała ich atium aż do tej chwili. Mimo to, gdy się cofnęła, a Elend wrócił do stołu, nie przestawał się zastanawiać, jak mogli zużyć ten metal. Jego lud będzie potrzebował jedzenia na zimę.

Tyle że, sprzedając metal, pomyślał siadając, dalibyśmy swoim wrogom do ręki najpotężniejszą allomantyczną broń. Lepiej, że Vin je zużyła.

Gdy wrócił do pracy, spojrzała mu przez ramię, zasłaniając światło lampy.

– Co to? – spytała.

– Propozycja blokująca Zgromadzenie do chwili, gdy wykorzystam swoje prawo do pertraktacji.

– Znowu? – spytała, przechylając głowę i mrużąc oczy, by odcyfrować jego pismo.

– Zgromadzenie odrzuciło poprzednią wersję.

Vin się skrzywiła.

– Czemu nie powiesz im, że mają ją przyjąć? Jesteś królem.

– Widzisz – odparł Elend – to właśnie próbuję udowodnić. Jestem tylko człowiekiem, Vin, być może ich zdanie jest lepsze od mojego. Jeśli wszyscy popracujemy nad propozycją, wyjdzie lepsza, niż gdyby pracował nad nią jeden człowiek.

Pokręciła głową.

– Będzie za słaba. Bez zębów. Powinieneś bardziej sobie ufać.

– To nie kwestia zaufania, tylko tego co właściwe. Przez tysiąc lat walczyliśmy z Ostatnim Imperatorem... jeśli będę postępować tak, jak on, to jaka będzie różnica?

Odwróciła się i spojrzała mu w oczy.

– Ostatni Imperator był złym człowiekiem. Ty jesteś dobry. Taka jest różnica.

Uśmiechnął się.

– Według ciebie to takie proste, co?

Vin skinęła głową.

Elend przechylił się i znów ją pocałował.

– Cóż, niektórzy z nas nieco komplikują sprawy, więc musisz nas znieść. A teraz mogłabyś łaskawie odsłonić lampę, żebym mógł wrócić do pracy?

Prychnęła, ale wstała i okrążyła biurko, roztaczając nikły zapach. Elend zmarszczył czoło. Kiedy go nałożyła? Wiele z jej ruchów było tak szybkich, że ich nie zauważał.

Perfumy – kolejna ze sprzeczności tworzących kobietę imieniem Vin. We mgle ich nie używała, nakładała je tylko dla niego. Lubiła pozostawać niezauważona, ale kochała też zapachy – i złościła się, kiedy nie zauważał, że wypróbowuje nowy. Wydawała się podejrzliwa i paranoiczna, ale swoich przyjaciół darzyła niezachwianą lojalnością. Wychodziła w nocy ubrana w czerń i szarość, aby się ukryć, lecz Elend pamiętał ją z balów przed rokiem i wiedział, że wtedy w sukniach wyglądała naturalnie.

Z jakiegoś powodu przestała je nosić. Nie wyjaśniła dlaczego.

Potrząsnął głową, wracając do propozycji. W porównaniu z Vin polityka wydawała się prosta. Kobieta oparła ramiona na biurku, przyglądając się jego pracy i ziewając.

– Powinnaś odpocząć – powiedział, zanurzając pióro.

Zawahała się, po czym skinęła głową. Zdjęła płaszcz, otuliła się nim i ułożyła na dywanie przy jego biurku.

– Nie tutaj, Vin – powiedział z rozbawieniem.

– Gdzieś tam jest Zrodzony z Mgły – odpowiedziała stłumionym, zmęczonym głosem. – Nie zostawię cię. – Zwinęła się w płaszczu, a Elend zauważył krótki grymas bólu na jej twarzy. Oszczędzała lewą stronę.

Zwykle nie opisywała ze szczegółami swoich walk. Nie chciała go martwić. To nie pomagało.

Elend stłumił niepokój i znów zabrał się do czytania. Prawie skończył... jeszcze tylko trochę i...

Rozległo się pukanie do drzwi.

Odwrócił się, zastanawiając się, kto tym razem mu przeszkadza. Chwilę później w wejściu pojawiła się głowa Hama.

– Ham? – spytał Elend. – Nadal nie śpisz?

– Niestety – odparł mężczyzna, wchodząc do środka.

– Mardra cię zabije za kolejny tak późny powrót – stwierdził Elend, odkładając pióro. Choć mógł narzekać na pewne przyzwyczajenia Vin, to przynajmniej tak samo jak on prowadziła nocny tryb życia.

Ham tylko przewrócił oczami. Wciąż nosił swoją kamizelkę i spodnie. Zgodził się zostać kapitanem królewskiej straży pod jednym warunkiem – że nie będzie musiał wkładać munduru. Vin otworzyła oczy, gdy wszedł do środka, i znów się rozluźniła.

– Tak czy inaczej – powiedział Elend – czemu zawdzięczam tę wizytę?

– Pomyślałem, że chciałbyś wiedzieć, że zidentyfikowaliśmy tych skrytobójców, którzy próbowali zabić Vin.

Elend pokiwał głową.

– Pewnie nawet ich znam. – Większość Allomantów pochodziła ze szlachetnych rodów, a on znał wszystkich na dworze Straffa.

– Wątpię – odparł Ham. – To byli ludzie z zachodu.

Elend zmarszczył czoło, a Vin uniosła głowę.

– Jesteś pewien?

Ham przytaknął.

– Wydaje się mało prawdopodobne, że twój ojciec ich wynajął... chyba żeby przeprowadził spory nabór w Fadrex. Pochodzili głównie z rodów Gardre i Conrad.

Młody król rozsiadł się wygodniej. Siedzibą jego ojca było Urteau, od wielu pokoleń dom rodu Venture. Fadrex znajdowało się na drugim końcu imperium, oddalone o wiele miesięcy drogi. Mało prawdopodobne, by jego ojciec miał kontakty z grupą zachodnich Allomantów.

– Słyszałeś kiedyś o Ashweatherze Cetcie? – spytał Ham.

Elend pokiwał głową.

– Ogłosił się królem Zachodniego Dominium. Dużo o nim nie wiem.

Vin usiadła ze zmarszczonym czołem.

– Myślisz, że to on ich posłał?

– Musieli czekać na okazję, żeby dostać się do miasta, a ruch wokół bram przez ostatnie dni dał im szansę. To oznacza, że przybycie armii Straffa i atak na życie Vin są w pewnym sensie zbiegiem okoliczności.

Elend spojrzał na swoją towarzyszkę. W jej oczach widział, że nie jest do końca przekonana, że to nie Straff posłał skrytobójców. On sam nie był jednak tak sceptyczny. Każdy tyran w okolicy przy takiej czy innej okazji próbował się go pozbyć. Czemu nie Cett?

To przez to atium, pomyślał z frustracją. Nie odnalazł zasobów Ostatniego Imperatora, ale to nie powstrzymywało okolicznych despotów od zakładania, że gdzieś je ukrywa.

– Cóż, przynajmniej twój ojciec nie posłał skrytobójców – stwierdził Ham, jak zawsze optymista.

Elend pokręcił głową.

– Wierz mi, nasze pokrewieństwo go nie powstrzyma, Ham.

– To twój ojciec – zauważył kapitan. Wyglądał na zmartwionego.

– Dla Straffa takie rzeczy nie mają znaczenia. Pewnie nie wysłał skrytobójców, bo uznał, że nie jestem tego wart. Jeśli przetrwamy odpowiednio długo, zrobi to.

– Słyszałem o synach zabijających ojców, żeby zająć ich miejsce... – powiedział Ham, kręcąc głową – ale nie o ojcach zabijających synów... Zastanawiam się, jak o umyśle starego Straffa świadczy to, że gotów jest cię zabić. Czy uważasz, że...

– Ham... – przerwał mu Elend.

– Co?

– Wiesz, że zazwyczaj lubię prowadzić dyskusje, ale teraz nie mam czasu na filozofię.

– Ach, racja. – Mężczyzna uśmiechnął się słabo i podniósł. – I tak powinienem już wracać do Mardry.

Elend pokiwał głową, potarł skronie i znów podniósł pióro.

– Zorganizuj spotkanie ekipy. Musimy zebrać sojuszników. Jeśli nie wpadniemy na jakiś wyjątkowo błyskotliwy pomysł, to królestwo może być zgubione.

Ham odwrócił się, nie przestając się uśmiechać.

– W twoich ustach brzmi to tak rozpaczliwie, El.

Król spojrzał na niego.

– Zgromadzenie to jeden wielki bałagan, czuję na karku oddech pół tuzina watażków z lepszymi armiami, mniej więcej raz w miesiącu ktoś próbuje mnie zabić, a ukochana kobieta powoli doprowadza mnie do szaleństwa.

Słysząc to ostatnie, Vin prychnęła.

– I to wszystko? – spytał kapitan. – Widzisz? Wcale nie jest tak źle. W końcu moglibyśmy stawiać czoło nieśmiertelnemu bogu i jego wszechpotężnym kapłanom.

Wbrew sobie Elend się roześmiał.

– Dobranoc, Ham – powiedział, wracając do propozycji.

– Dobranoc, Wasza Wysokość.


Może mają rację. Może jestem szalony, zazdrosny albo po prostu głupi. Nazywam się Kwaan. Filozof, uczony, zdrajca. To ja odkryłem Alendiego, i to ja pierwszy ogłosiłem go Bohaterem Wieków. To ja to wszystko zacząłem.

4

Na ciele nie było żadnych widocznych ran. Leżało tam, gdzie je odnaleziono – inni wieśniacy bali się ruszyć trupa. Jego nogi i ramiona były niezgrabnie powyginane, a ziemia wokół poruszona od przedśmiertnych drgawek.

Sazed wyciągnął rękę i przeciągnął palcami wzdłuż jednego ze śladów. Choć ziemia we Wschodnim Dominium była o wiele bardziej gliniasta niż na północy, nadal wydawała się raczej czarna niż brązowa. Deszcze popiołu spadały nawet tak daleko na południu. Gleba bez popiołu, oczyszczona i nawieziona, była luksusem przeznaczonym dla ozdobnych roślin w ogrodach arystokracji. Reszta świata musiała sobie radzić z nieulepszoną ziemią.

– Mówicie, że był sam, kiedy umarł? – spytał Sazed, zwracając się do stojącej za nim niewielkiej grupki wieśniaków.

Ogorzały mężczyzna pokiwał głową.

– Jak mówiłem, mistrzu Terrisaninie. Stał sobie tam, nikogo nie było w okolicy. Zatrzymał się, potem upadł i trochę rzucał się na ziemi. A później... po prostu przestał się ruszać.

Sazed odwrócił się z powrotem do trupa, przyglądając się jego napiętym mięśniom, twarzy zastygłej w grymasie bólu. Terrisanin zabrał ze sobą swoją medyczną miedziomyśl – bransoletę owiniętą wokół prawego przedramienia – i teraz sięgnął do niej umysłem, wyciągając niektóre z zapamiętanych ksiąg, które w niej przechowywał. Tak, niektóre choroby zabijały z towarzyszeniem spazmów i drgawek. Rzadko zabierały człowieka tak szybko, ale zdarzało się. W innych okolicznościach Sazed nie zwróciłby większej uwagi na tę śmierć.

– Proszę, powtórz, co widziałeś – poprosił.

Ogorzały mężczyzna z przodu grupy, Teur, nieco zbladł. Był w dziwnej sytuacji – naturalne pragnienie zyskania sławy skłaniało go, żeby opowiadał o swoim doświadczeniu. Jednakże, robiąc to, mógł wywołać nieufność zabobonnych ziomków.

– Właśnie przechodziłem, mistrzu Terrisaninie – powiedział chłop. – Tamtą ścieżką, jakieś dwadzieścia jardów stąd. Widziałem, jak stary Jed pracuje w polu... on był zawsze pracowity. Niektórzy z nas zrezygnowali, kiedy panowie odeszli, ale stary Jed nie przestawał. Wiedział, że będziemy potrzebować jedzenia na zimę, z panami czy bez nich.

Teur przerwał, spojrzał w bok.

– Wiem, co mówią ludzie, mistrzu Terrisaninie, ale widziałem, co widziałem. Był dzień, kiedy przechodziłem, ale w dolinie była mgła. Zatrzymała mnie, bo w życiu nie wyszedłem we mgłę, żona może zaręczyć. Miałem zamiar zawrócić i wtedy zobaczyłem starego Jeda. Pracował, jakby nie widział mgły. Miałem go zawołać, ale zanim zdążyłem, on... jak wam powiedziałem. Widziałem, jak tam stoi, potem znieruchomiał. Mgła trochę się wokół niego kłębiła, wtedy zaczął się rzucać, jakby coś bardzo dużego go trzymało i szarpało. Upadł. Potem już nie wstał.

Wciąż klęcząc, Terrisanin spojrzał na ciało. Teur najwyraźniej był znany jako bajarz. A jednak trup był ponurym potwierdzeniem – nie wspominając już o doświadczeniach Sazeda sprzed kilku tygodni.

Mgła w ciągu dnia.

Sazed wstał i odwrócił się do wieśniaków.

– Przynieście mi łopatę, proszę.

***

Nikt nie pomógł mu w kopaniu grobu. To była powolna, brudna robota w południowym upale, mimo że nadchodziła już jesień. Gliniastą ziemię trudno było ruszyć, ale na szczęście Sazed miał niewielki zapas siły w cynoołowiomyśli, i teraz do niej sięgnął.

Potrzebował jej, gdyż nikt nie nazwałby go atletycznym. Wysoki, o długich kończynach, miał sylwetkę uczonego i wciąż nosił barwne szaty terrisańskiego lokaja. Nadal też golił głowę, jak to robił przez pierwsze czterdzieści kilka lat życia. Nie nosił zbyt wiele biżuterii – nie chciał kusić zbójców – ale małżowiny jego uszu były rozciągnięte i wielokrotnie przebite.

Siła zaczerpnięta z cynoołowiomyśli nieco wzmocniła jego mięśnie, dając mu sylwetkę potężniejszego mężczyzny. Mimo to, nim skończył, jego szaty były przepocone i brudne. Wtoczył ciało do grobu i przez chwilę stał w milczeniu. Ten mężczyzna był oddanym rolnikiem.

Sazed przeszukał swoją religijną miedziomyśl w poszukiwaniu właściwej teologii. Zaczął od indeksu – jednego z wielu, które stworzył. Kiedy znalazł właściwą religię, uwolnił odpowiednie wspomnienia na temat jej praktyk. Pisma pojawiły się w jego umyśle tak wyraźnie jak wtedy, gdy skończył je zapamiętywać. W swoim czasie zblakłyby, jak wszystkie wspomnienia, wcześniej jednak zamierzał umieścić je z powrotem w miedziomyśli. Tak działali Opiekunowie, tak przechowywali ogromne bogactwo informacji.

Tego dnia wybrał wspomnienia HaDah, południowej religii czczącej rolnicze bóstwo. Jak większość wyznań tłumionych w czasach Ostatniego Imperatora, tak i wiara HaDah nie istniała od tysiąca lat.

Kierując się zasadami ceremonii pogrzebowej HaDah, Sazed podszedł do najbliższego drzewa – a raczej krzewu, który w tych okolicach uchodził za drzewo. Odłamał długą gałąź, obserwowany przez wieśniaków, i zaniósł ją do grobu. Pochylił się i wbił ją w ziemię tuż obok głowy trupa. Później wstał i zaczął zasypywać grób.

Chłopi przyglądali mu się tępo. Są tacy przygnębieni, pomyślał. Wschodnie Dominium było najbardziej chaotycznym i niespokojnym z Dominiów Wewnętrznych. Jedyni mężczyźni w grupce byli już starzy. Werbownicy działali skutecznie – mężowie i ojcowie z tej wioski pewnie zginęli na jakimś polu bitwy, które nie miało już znaczenia.

Trudno uwierzyć, że mogło istnieć coś gorszego od ucisku Ostatniego Imperatora. Sazed powiedział sobie, że cierpienie tych ludzi przeminie i któregoś dnia zaznają dobrobytu dzięki temu, czego dokonał wraz z innymi. Jednakże widział chłopów zmuszonych do zabijania siebie nawzajem, widział dzieci umierające z głodu, dlatego że jakiś despota „zarekwirował” cały zapas żywności wioski. Widział złodziei zabijających swobodnie, gdyż wojska Ostatniego Imperatora już nie patrolowały kanałów. Widział chaos, śmierć, nienawiść i nieład. I musiał przyznać, że to częściowo była jego wina.

Nadal zasypywał grób. Został wyszkolony jako uczony i służący – był terrisańskim lokajem, najbardziej użytecznym, najdroższym i najbardziej prestiżowym ze sług Ostatniego Imperium. To nie miało teraz zbyt wielkiego znaczenia. Nigdy nie kopał grobu, ale bardzo się starał, by z szacunkiem zasypać ciało. Ku jego zaskoczeniu wieśniacy zaczęli mu w pewnej chwili pomagać, spychając ziemię ze sterty.

Może dla nich jest jeszcze nadzieja, pomyślał Sazed, z wdzięcznością wręczając jednemu z nich łopatę. Kiedy skończyli, u szczytu grobu wystawał czubek gałęzi HaDah.

– Dlaczego to zrobiłeś? – spytał Teur, wskazując na gałąź.

Sazed się uśmiechnął.

– To ceremonia religijna, gospodarzu Teurze. Jeśli chcesz, może jej towarzyszyć modlitwa.

– Modlitwa? Coś ze Stalowego Zakonu?

Sazed pokręcił głową.

– Nie, przyjacielu. To modlitwa z wcześniejszych czasów, z czasów sprzed Ostatniego Imperatora.

Chłopi patrzyli po sobie, krzywiąc się. Teur drapał się po brodzie. Wszyscy jednak zachowali milczenie, gdy Sazed wypowiedział krótką modlitwę HaDah. Kiedy skończył, odwrócił się do nich.

– Zwano to religią HaDah. Niektórzy z waszych przodków pewnie ją wyznawali. Jeśli zechcecie, mogę was nauczyć jej zasad.

Zebrani stali w milczeniu. Nie było ich wielu – jakieś dwa tuziny, w większości kobiety w średnim wieku i kilku starych mężczyzn. Był też jeden młodzieniec z drewnianą nogą. Sazed zdziwił się, że tak długo przeżył na plantacji. Większość panów zabijała inwalidów, żeby nie wykorzystywali ich zasobów.

– Kiedy wraca Ostatni Imperator? – spytała jedna z kobiet.

– Raczej nie wróci – odparł Sazed.

– Dlaczego nas porzucił?

– To czas zmian – stwierdził Sazed. – Może również czas, by poznać inne prawdy, inne drogi.

Ludzie zaczęli się kręcić. Sazed westchnął cicho. Ci ludzie kojarzyli wiarę ze Stalowym Zakonem i jego obligatorami. Religia nie była czymś, co obchodziło skaa – co najwyżej starali się jej unikać.

Opiekunowie spędzili tysiąc lat, gromadząc i zapamiętując informacje o umierających religiach świata, pomyślał. Kto by się spodziewał, że teraz, po odejściu Ostatniego Imperatora, ludzie nie będą chcieli wiedzieć, co stracili?

Nie potrafił jednak źle myśleć o tych ludziach. Walczyli o przetrwanie, ich surowy świat stał się do tego wszystkiego nieprzewidywalny. Byli zmęczeni. Nic dziwnego, że nie interesowała ich rozmowa o dawno zapomnianych wierzeniach.

– Chodźcie – powiedział Sazed, kierując się do wioski. – Są inne rzeczy, bardziej praktyczne, których mogę was nauczyć.


I to ja zdradziłem Alendiego; bo wiem teraz, że nie można mu pozwolić na wypełnienie misji.

5

Vin widziała w mieście oznaki niepokoju. Robotnicy kręcili się niepewnie, a na targowiskach wyczuwało się obawę – lęk niczym u zapędzonego w kąt gryzonia. Przestraszonego, ale niepewnego co robić. Skazanego na zagładę bez możliwości ucieczki.

W ciągu ostatniego roku wielu opuściło miasto – szlachetnie urodzeni uciekli, kupcy poszukali innych miejsc do prowadzenia interesów. Jednocześnie zjawiło się wielu skaa. Usłyszeli o obiecanej przez Elenda wolności i przybyli z optymizmem, a przynajmniej taką dozą optymizmu, jaką potrafi z siebie wykrzesać przepracowana, niedożywiona i regularnie bita ludność.

I dlatego, mimo przewidywań, że Luthadel wkrótce upadnie, mimo plotek, że jego armia jest mała i słaba, ci ludzie zostali. Pracowali. Żyli. Jak zawsze. W życiu skaa nigdy nie było pewności.

Vin dziwiła się, widząc tak wielki ruch na targowisku. Szła ulicą Kenton, ubrana w swoje zwyczajowe spodnie i zapinaną na guziki koszulę. Przypomniała sobie, jak odwiedziła tę ulicę przed Upadkiem. Wtedy była to spokojna siedziba kilku luksusowych krawców.

Kiedy Elend zniósł ograniczenia dla handlarzy skaa, Kenton się zmieniła. Na ulicy wyrosły liczne sklepy, wózki i namioty. Aby zaspokajać potrzeby niedawno wyzwolonych – i opłacanych – robotników skaa, sklepikarze zmienili sposób prowadzenia handlu. Niegdyś wabili bogaczy pięknymi witrynami, teraz zaś wołali i namawiali, wykorzystując naganiaczy, sprzedawców, a nawet żonglerów, by ściągnąć klientów.

Na ulicy panował taki ruch, że Vin zwykle jej unikała, a tego dnia było jeszcze gorzej niż zwykle. Przybycie armii sprawiło, że ludzie gorączkowo kupowali i sprzedawali, próbując się zabezpieczyć. Panowała raczej ponura atmosfera. Mniej ulicznych grajków, więcej wrzasków. Elend nakazał zamknąć bramy, uniemożliwiając ucieczkę. Vin zastanawiała się, jak wielu ludzi żałowało swojej decyzji o pozostaniu.

Szła ulicą zdecydowanym krokiem, z rękami założonymi na piersiach, by ukryć nerwowość. Nawet jako dziecko – łobuziak na ulicach dziesiątek miast – nie lubiła tłumów. Trudno było obserwować tak wielu ludzi, skupić się, gdy tyle wokół się działo. Jako dziecko trzymała się na krawędzi tłumów, ukrywając się i wypadając na chwilę, by chwycić zgubioną monetę czy kawałek jedzenia.

Teraz była inna. Zmuszała się, by iść z wyprostowanymi plecami, unikała też wbijania wzroku w ziemię lub szukania kryjówek. Stawała się w tym coraz lepsza, lecz tłumy zawsze przypominały jej, czym była kiedyś. Czym zawsze będzie, choćby w części.

Jakby w odpowiedzi na jej myśli, przez tłum przebiła się para uliczników. Za nimi gonił z wrzaskiem potężny mężczyzna w fartuchu piekarza. W nowym świecie Elenda nadal żyli ulicznicy. Właściwie, pomyślała, opłacanie skaa sprawiło, że świat stał się dla nich jeszcze lepszy. Mieli więcej sakiewek do obrobienia, więcej ludzi rozpraszających sklepikarzy, więcej odpadków i więcej rąk karmiących żebraków.

Trudno jej było pogodzić swoje dzieciństwo z takim życiem. W jej wspomnieniach dzieci na ulicy uczyły się być cicho i ukrywać, wychodzić w nocy i grzebać w odpadkach. Jedynie najodważniejsi z uliczników okradali sakiewki – dla większości szlachetnie urodzonych życie skaa było bezwartościowe. W dzieciństwie Vin słyszała o wielu ulicznikach zabitych lub okaleczonych przez arystokratów.

Prawa Elenda nie wyeliminowały ubóstwa – mimo że tak bardzo tego pragnął – ale poprawiły życie nawet uliczników. Między innymi za to go kochała.

W tłumie było też kilku szlachetnie urodzonych, którzy zostali przekonani przez Elenda lub okoliczności, że ich majątek jest bezpieczniejszy w mieście niż poza nim. Byli zdesperowani, słabi albo szukali przygód. Vin spojrzała na przechodzącego mężczyznę, otoczonego przez strażników. Nie poświęcił jej drugiego spojrzenia – prosty strój wystarczał, by ją zignorować. Żadna szlachetnie urodzona by się tak nie ubrała.

Czy tym właśnie jestem? – zastanowiła się, stając przed sklepową witryną i przyglądając się wyłożonym księgom. Ich sprzedaż pośród znudzonej arystokracji była zawsze niewielkim, lecz zyskownym rynkiem. Wykorzystała odbicie również po to, by się upewnić, że nikt się do niej nie podkradnie. Czy jestem szlachetnie urodzona?

Można by się spierać, że była arystokratką przez spowinowacenie. Sam król ją kochał – poprosił ją o rękę – a szkolił ją Ocalały z Hathsin. W rzeczy samej, jej ojciec pochodził ze szlacheckiego rodu, nawet jeśli matka była skaa. Vin pomacała prosty brązowy kolczyk, jedyną pamiątkę po matce.

Nie było tego wiele. Ale też nie była wcale pewna, czy ma ochotę myśleć o matce. Ta kobieta próbowała przecież zabić Vin i zabiła jej rodzoną siostrę. To Reen, jej przyrodni brat, uratował jej życie. Wyrwał zakrwawioną Vin z ramion kobiety, która chwilę wcześniej wepchnęła kolczyk w jej ucho.

A Vin go zatrzymała. Jako swego rodzaju pamiątkę. Tak naprawdę nie czuła się arystokratką. Czasem myślała, że ma więcej wspólnego ze swoją szaloną matką niż ze szlachtą ze świata Elenda. Bale i przyjęcia, na jakich bywała przed Upadkiem, były farsą. Sennym wspomnieniem. Zabrakło dla nich miejsca w tym świecie upadających rządów i nocnych skrytobójstw. Poza tym udział Vin w balach – jako Valette Renoux – był oszustwem.

Wciąż udawała. Udawała, że nie jest dziewczynką, która dorastała na ulicach w głodzie, którą częściej bito niż głaskano. Vin westchnęła i odwróciła się od okna. Mimo to następny sklep przyciągnął jej uwagę.

Sprzedawano w nim suknie balowe.

W sklepie nie było klientów – mało kto myślał o strojach w przededniu inwazji. Vin zatrzymała się przed otwartymi drzwiami, unieruchomiona niczym Przyciągany metal. W środku manekiny prezentowały majestatyczne stroje. Vin przyjrzała się sukniom o wąskich taliach i rozszerzanych, dzwoniastych spódnicach. Niemal wyobrażała sobie, że jest na balu, w tle rozbrzmiewa cicha muzyka, stoły przykrywają idealnie białe obrusy, a Elend stoi na balkonie i kartkuje książkę...

Prawie weszła do środka. Ale po co? Miasto czekał atak. Poza tym suknie były drogie. Wszystko wyglądało inaczej, kiedy wydawała pieniądze Kelsiera. Ale teraz wydawała majątek Elenda – czyli królestwa.

Odwróciła się od strojów i wróciła na ulicę. To już nie jestem ja. Valette jest bezużyteczna dla Elenda, on potrzebuje Zrodzonej z Mgły, a nie niezgrabnej dziewczyny w nie do końca dopasowanej sukni. Rany z poprzedniej nocy, potężne sińce, przypominały o jej miejscu. Dobrze się goiły – przez cały dzień spalała mnóstwo cyny z ołowiem – ale przez jakiś czas będzie jeszcze sztywna.

Vin przyspieszyła kroku, kierując się w stronę zagród dla bydła. Zauważyła jednak, że ktoś ją śledzi.

Cóż, „śledzenie” było może zbyt wielkim słowem – mężczyzna z pewnością nie umiał się ukrywać. Łysiał na czubku głowy, ale nosił długie włosy. Miał na sobie prostą tunikę skaa – jednoczęściowy brązowy ubiór poplamiony popiołem.

Cudownie, pomyślała Vin. Także z tego powodu unikała targowiska, jak również innych miejsc, w których zbierali się skaa.

Przyspieszyła kroku, a wtedy mężczyzna również przyspieszył. Jego niezgrabne ruchy wkrótce wywołały zainteresowanie, lecz, zamiast go przeklinać, większość ludzi zatrzymywała się z szacunkiem. Wkrótce dołączyli inni i za Vin szedł spory tłumek.

Miała ochotę rzucić monetę i po prostu odlecieć. Jasne, pomyślała, użycie Allomancji za dnia. Dopiero nie będziesz rzucać się w oczy.

Westchnęła i odwróciła się do grupki. Nikt w niej nie wyglądał szczególnie groźnie. Mężczyźni mieli na sobie spodnie i proste koszule, kobiety jednoczęściowe, wygodne sukienki. Kilku mężczyzn było ubranych w pokryte popiołem tuniki.

Kapłani Ocalałego.

– Pani Dziedziczko – powiedział jeden z nich, podchodząc i padając na kolana.

– Nie nazywaj mnie tak – poprosiła cicho Vin.

Kapłan spojrzał na nią.

– Proszę. Potrzebujemy wskazówek. Obaliliśmy Ostatniego Imperatora. Co teraz?

Vin cofnęła się o krok. Czy Kelsier rozumiał, co robi? Skłonił skaa, by w niego uwierzyli, później zginął jak męczennik, by zwrócić ich furię przeciwko Ostatniemu Imperium. Czego spodziewał się potem? Czy mógł przewidzieć powstanie Kościoła Ocalałego – czy wiedział, że zastąpi Ostatniego Imperatora i sam stanie się bogiem?

Problem polegał na tym, że Kelsier nie pozostawił swoim wyznawcom doktryny.

Jego jedynym celem było pokonanie Ostatniego Imperatora – częściowo dla zemsty, częściowo traktował to jako swoje dziedzictwo, a częściowo – jak miała nadzieję Vin – by wyzwolić skaa.

Tylko co teraz? Ci ludzie musieli się czuć tak jak ona. Dryfowali i nie mieli światła, które by ich poprowadziło.

Vin nie mogła być tym światłem.

– Nie jestem Kelsierem – powiedziała, cofając się jeszcze bardziej.

– Wiemy – odparł jeden z mężczyzn. – Jesteś jego dziedziczką i tym razem to ty Ocalałaś.

– Proszę – powiedziała jedna z kobiet, trzymająca w ramionach dziecko, i zrobiła krok do przodu. – Pani Dziedziczko. Jeśli ręka, która powaliła Ostatniego Imperatora, mogłaby dotknąć mojego dziecka...

Vin próbowała cofnąć się jeszcze bardziej, ale odkryła, że dotarła do kolejnej gromadki ludzi. Kobieta podeszła bliżej i Vin w końcu niepewnie uniosła dłoń do czoła dziecka.

– Dziękuję – powiedziała kobieta.

– Ochronicie nas, prawda, Pani Dziedziczko? – spytał młody mężczyzna, nie starszy od Elenda, o brudnej twarzy i szczerych oczach. – Kapłani mówią, że powstrzymacie armię, że żołnierze nie wejdą do miasta, gdy wy w nim będziecie.

Tego było dla niej za wiele. Vin wymruczała coś w odpowiedzi, odwróciła się i przebiła przez tłum. Na szczęście, grupa wyznawców nie podążyła za nią.

Gdy w końcu zwolniła, oddychała ciężko, choć nie z wysiłku. Weszła w uliczkę między dwoma sklepami, stanęła w cieniu i zaplotła ręce na piersi. Spędziła życie, starając się pozostać niezauważoną. A teraz to wszystko minęło.

Czego oczekiwali od niej ludzie? Naprawdę myśleli, że sama zatrzyma armię? Tego nauczyła się na samym początku szkolenia – Zrodzeni z Mgły nie byli niepokonani. Jednego człowieka mogła zabić. Dziesięciu sprawiłoby jej problemy. Armia...

Vin cofnęła się i odetchnęła głęboko. W końcu ponownie wyszła na ruchliwą ulicę. Zbliżała się do swojego celu – niewielkiego, otwartego namiotu otoczonego przez cztery kojce. Obok siedział handlarz, obszarpany mężczyzna z włosami tylko na połowie czaszki – prawej połowie. Vin stała przez chwilę, zastanawiając się, czy to dziwne uczesanie wynikało z choroby, rany czy też osobistych preferencji.

Mężczyzna poderwał się, gdy ujrzał ją przy kojcu. Otrzepał ubranie i podszedł do niej, w uśmiechu pokazując resztki zębów. Zachowywał się tak, jakby nie słyszał o armii za murami – albo w ogóle go nie obchodziła.

– Dzień dobry, panienko – powiedział. – Szukacie szczeniaczka? Mam tu takie małe nicponie, które pokocha każda dziewczynka. Proszę, oto jeden. To z pewnością najsłodsze stworzonko, jakie widzieliście.

Vin zaplotła ręce na piersi, gdy mężczyzna sięgnął po szczeniaka w jednym z kojców.

– Właściwie to szukam wilczarza – powiedziała.

Handlarz podniósł wzrok.

– Wilczarza, panienko? To nie jest pies dla takiej dziewczyny. Paskudne bestie. Znajdę wam słodkiego terierka. Są milutkie i bardzo mądre...

– Nie – przerwała mu Vin. – Przyprowadzisz mi wilczarza.

Mężczyzna się zawahał. Patrzył na nią, drapiąc się po ciele.

– W sumie mogę sprawdzić...

Ruszył w stronę kojca najbardziej oddalonego od ulicy. Vin czekała, marszcząc nos z powodu smrodu, gdy handlarz ryczał na swoje zwierzaki, wybierając odpowiedniego. W końcu przyprowadził do niej psa na smyczy. Był to wilczarz, choć niewielki, ale miał słodkie, łagodne spojrzenie i najwyraźniej przyjazne usposobienie.

– Ostatni z miotu – powiedział handlarz. – Dobre zwierzę dla młodej dziewczyny. Powinien być też doskonałym towarzyszem polowań. Te wilczarze mają lepszy węch niż inne stworzenia.

Vin sięgnęła po sakiewkę, lecz zatrzymała się, spoglądając na sapiącego psa. Wydawało jej się, że się do niej uśmiecha.

– Na Ostatniego Imperatora – warknęła, przepychając się obok psa i jego właściciela w stronę ostatniego kojca.

– Panienko? – spytał mężczyzna, niepewnie ruszając za nią.

Vin przyjrzała się wilczarzom. Z tyłu zauważyła potężne, szaro-czarne stworzenie. Było przykuty łańcuchem do słupa i spoglądało na nią wyzywająco, a w jego gardle rodziło się warczenie.

Pokazała go palcem.

– Ile za tamtego z tyłu?

– Tamtego? – powtórzył kupiec. – Panienko, to pies stróżujący. Powinien zostać wypuszczony w posiadłości pana, by zaatakować każdego, kto wejdzie! To jedno z najpaskudniejszych stworzeń, jakie widziałem!

– Doskonale – stwierdziła Vin, wyjmując kilka monet.

– Panienko, nie mogę wam sprzedać tej bestii. Wcale a wcale. Waży chyba półtora raza więcej od panienki.

Vin kiwnęła głową, po czym weszła do kojca. Handlarz krzyknął, lecz ona podeszła do wilczarza. Obszczekał ją, a na jego pysku pojawiła się piana.

Bardzo mi przykro, pomyślała Vin. Spaliła cynę z ołowiem, pochyliła się i uderzyła pięścią w łeb zwierzęcia.

Pies zamarł, zakołysał się i padł na ziemię. Mężczyzna zatrzymał się tuż przy niej. Patrzył na to z otwartymi ustami.

– Smycz – rozkazała Vin.

Dał jej. Związała nią łapy zwierzęcia, po czym zarzuciła je sobie na plecy. Zadrżała lekko z powodu bólu w boku.

Lepiej, żeby nie obślinił mi koszuli, pomyślała, podając handlarzowi monety, i ruszyła w stronę pałacu.

***

Vin rzuciła nieprzytomnego wilczarza na ziemię. Strażnicy patrzyli na nią dziwnie, kiedy weszła do pałacu, ale do tego się już przyzwyczaiła. Otrzepała ręce.

– Co to? – spytał OreSeur.

Dotarł do komnat Vin w pałacu, ale jego obecne ciało było bezużyteczne. Musiał stworzyć mięśnie w miejscach, w których ludzie ich nie mieli, by utrzymać szkielet w jednym kawałku, a choć uleczył rany, jego ciało wyglądało nienaturalnie. Wciąż miał na sobie zakrwawione ubranie z poprzedniego wieczoru.

– To – odpowiedziała, wskazując na wilczarza – jest twoje nowe ciało.

OreSeur się zawahał.

– To? Panienko, to jest pies.

– Owszem – potwierdziła Vin.

– Jestem człowiekiem.

– Jesteś kandrą – sprzeciwiła się. – Możesz udawać ciało i mięśnie. Co z futrem?

Kandra nie wyglądał na zachwyconego.

– Nie mogę go udawać – przyznał – ale mogę wykorzystać jego futro, podobnie jak kości. Ale z pewnością jest...

– Nie zabiję dla ciebie, kandro – powiedziała Vin. – A nawet gdybym kogoś zabiła, nie pozwoliłabym ci go zjeść. Poza tym to będzie o wiele mniej podejrzane. Ludzie zaczną gadać, jeśli wciąż będę zastępować lokajów nieznajomymi. Od wielu miesięcy powtarzałam, że mam zamiar pozbyć się ciebie. Cóż, powiem im, że w końcu to zrobiłam... i nikt nawet nie pomyśli, że mój nowy pies to w rzeczywistości mój kandra.

Odwróciła się, wskazując na zewłok.

– To będzie bardzo przydatne. Ludzie zwracają mniej uwagi na psy niż na innych ludzi, więc będziesz mógł podsłuchiwać rozmowy.

OreSeur się nachmurzył.

– To nie będzie łatwe. Musisz mnie do tego zmusić, przez Kontrakt.

– Dobrze – stwierdziła Vin. – To rozkaz. Jak długo ci to zajmie?

– Zwykłe ciało zajmuje kilka godzin – odparł OreSeur. – To może potrwać dłużej. Sprawienie, by tak wiele futra wyglądało naturalnie, będzie sporym wyzwaniem.

– To zabieraj się do roboty – powiedziała i odwróciła się w stronę drzwi.

Po drodze zauważyła jednak niewielkie pudełko na biurku. Zmarszczyła czoło, podeszła i zdjęła pokrywę. W środku znajdował się list.


Pani Vin,

oto kolejny stop, o który prosiłaś. Aluminium trudno zdobyć, ale kiedy pewna szlachetna rodzina opuszczała niedawno miasto, kupiłem część z ich sztućców.

Nie wiem, czy to zadziała, ale myślę, że warto spróbować. Zmieszałem aluminium z czterema procentami miedzi, a wynik uważam za obiecujący. Czytałem o tym stopie – nazywają go duraluminium.

Twój sługa Terion


Vin uśmiechnęła się, odłożyła list i wyjęła resztę zawartości pudełka – małą sakiewkę z metalowym pyłem i cienką srebrzystą sztabkę, prawdopodobnie właśnie owo „duraluminium”. Terion był doskonałym allomantycznym metalurgiem. Choć sam nie był Allomantą, przez większość życia przygotowywał stopy i pyły dla Zrodzonych z Mgły i Mglistych.

Schowała sakiewkę i sztabkę, po czym odwróciła się do OreSeura. Kandra spoglądał na nią beznamiętnie.

– To przyszło dzisiaj? – spytała Vin, wskazując na pudełko.

– Tak, panienko – odparł. – Kilka godzin temu.

– I nie powiedziałeś mi?

– Przepraszam, panienko – odpowiedział kandra swoim pozbawionym emocji głosem – ale nie rozkazałaś mi mówić, że przyszła do ciebie jakaś przesyłka.

Vin zacisnęła zęby. Wiedział, jak niecierpliwie czeka na nowy stop od Teriona. Wszystkie poprzednie stopy aluminium były nieudane. Niepokoiło ją, że istnieje jeszcze jeden allomantyczny metal, który tylko czeka na odkrycie. Nie zazna satysfakcji, dopóki go nie znajdzie.

OreSeur siedział na swoim miejscu, a przed nim leżał nieprzytomny wilczarz.

– Zabieraj się do roboty – powiedziała, obróciła się na pięcie i ruszyła w poszukiwaniu Elenda.

***

Vin w końcu odnalazła go w gabinecie, gdzie przeglądał rejestry. Obok niego stała znajoma postać.

– Dox! – wykrzyknęła.

Przybył poprzedniego dnia, jednak szybko wrócił do swoich komnat i nie miała okazji się z nim zobaczyć.

Dockson podniósł wzrok i się uśmiechnął. Był przysadzisty, ale nie gruby, miał krótkie ciemne włosy i wciąż nosił bródkę.

– Witaj, Vin.

– Jak było w Terris? – spytała.

– Zimno – odparł. – Cieszę się, że wróciłem. Choć wolałbym nie widzieć tej armii.

– Tak czy inaczej, cieszymy sie, że jesteś, Dockson – powiedział Elend. – Bez ciebie królestwo się rozpada.

– Nie sądzę – odrzekł Dockson, odkładając rejestr na stertę. – Biorąc wszystko pod uwagę, wygląda na to, że królewska biurokracja trzymała się pod moją nieobecność całkiem nieźle. Właściwie mnie nie potrzebujecie!

– Bzdura! – sprzeciwił się Elend.

Vin oparła się o drzwi, spoglądając na mężczyzn dalej prowadzących rozmowę. Otaczała ich atmosfera fałszywej jowialności. Obaj byli zdecydowani zadbać o rozwój nowego królestwa, nawet jeśli oznaczało to udawanie, że się lubią. Dockson wskazywał na różne miejsca w rejestrach, mówiąc o finansach i o tym, czego dowiedział się w najdalszych wioskach pod władzą Elenda.

Kobieta westchnęła i spojrzała na drugą stronę komnaty. Promienie słońca wpadały przez witrażową rozetę, plamiąc rejestry i stół. Nawet po takim czasie Vin nie potrafiła się przyzwyczaić do swobodnego bogactwa szlacheckiej twierdzy. Okno, czerwone i lawendowe, było niezwykle piękne i skomplikowane. Jednak arystokraci najwyraźniej uważali je za tak pospolite, że umieścili je w jednym z pokoików na tyłach, obecnie służącym jako gabinet Elenda.

Jak można się było spodziewać, pomieszczenie wypełniały sterty książek. Regały sięgały od ziemi do sufitu, lecz nie były zdolne pomieścić coraz większej kolekcji Elenda. Vin nie podzielała jego gustu, jeśli chodzi o książki. Większość zbiorów stanowiły dzieła polityczne i historyczne, dotyczące tematów równie zatęchłych, jak ich stare kartki. Wiele było niegdyś zakazanych przez Stalowy Zakon, jednak starożytni filozofowie nudzili nawet wtedy, gdy poruszali najbardziej nieobyczajne tematy.

– Tak czy inaczej – powiedział Dockson, w końcu zamykając rejestr – mam jeszcze coś do zrobienia przed twoim jutrzejszym przemówieniem, Wasza Wysokość. Czy Ham wspomniał o spotkaniu obrony miasta jutrzejszego wieczoru?

Elend pokiwał głową.

– Zakładając, że przekonam Zgromadzenie, by nie oddawało miasta mojemu ojcu, będziemy musieli wymyślić strategię walki z tą armią. Jutro wieczorem kogoś po ciebie przyślę.

– Dobrze – odpowiedział Dockson.

Po tych słowach ukłonił się Elendowi, mrugnął do Vin i wyszedł.

Gdy zamknął za sobą drzwi, król westchnął i usadowił się wygodniej w obitym pluszem fotelu.

Vin podeszła do niego.

– To naprawdę dobry człowiek, Elendzie.

– Wiem o tym. Ale dobry nie zawsze oznacza miły.

– Miły też jest – sprzeciwiła się. – Niezachwiany, spokojny, zrównoważony. Ekipa na nim polegała. – Choć Dockson nie był Allomantą, był prawą ręką Kelsiera.

– On mnie nie lubi, Vin – stwierdził Elend. – Trudno dogadać się z kimś, kto tak na mnie patrzy.

– Nie dałeś mu szansy – odparła, zatrzymując się przy jego siedzisku.

Spojrzał na nią ze słabym uśmiechem. Kamizelkę miał rozpiętą, włosy rozczochrane.

– Hm... – mruknął, biorąc ją za rękę. – Podoba mi się ta koszula. Dobrze wyglądasz w czerwieni.

Vin przewróciła oczami. Pozwoliła się przyciągnąć bliżej i pocałować. W pocałunku kryła się namiętność – może potrzeba czegoś stałego. Odpowiedziała, rozluźniając się w jego objęciach. Kilka chwil później westchnęła i usadowiła się na fotelu obok niego. Przyciągnął ją bliżej i odwrócił siedzisko w stronę słońca, po czym uśmiechnął się i spojrzał na Vin.

– Czuję... nowe perfumy.

Vin prychnęła i oparła głowę o jego pierś.

– To nie perfumy, tylko pies.

– A, dobrze – powiedział. – Martwiłem się, że tracisz rozum. A jest jakiś powód, dla którego pachniesz psem?

– Poszłam na targ i kupiłam jednego, a potem przyniosłam go tutaj i dałam OreSeurowi, jako jego nowe ciało.

Elend się zamyślił.

– Ależ Vin, to doskonały pomysł! Nikt nie podejrzewa, że pies może być szpiegiem. Zastanawiam się, czy ktoś już kiedyś o tym pomyślał...

– Na pewno – odparła. – To znaczy, to przecież ma sens. Sądzę jednak, że ten, kto o tym pomyślał, niekoniecznie chciał się tym dzielić.

– Racja – stwierdził i usadowił się wygodniej.

Vin wyczuwała w nim napięcie. Jutrzejsze przemówienie, pomyślała. To nim się martwi.

– Muszę jednak zauważyć – powiedział leniwie Elend – że trochę rozczarowuje mnie fakt, iż nie używasz perfum o zapachu psa. Przy twojej pozycji wyobrażam sobie, że niektóre miejscowe szlachcianki chciałyby cię naśladować. To mogłoby się okazać zabawne.

Podniosła wzrok i spojrzała mu w twarz.

– Wiesz co, Elendzie... czasem cholernie trudno powiedzieć, czy żartujesz, czy jesteś głupi.

– I przez to jestem bardziej tajemniczy, co?

– Coś w tym rodzaju – odparła, znów się w niego wtulając.

– Widzisz, nie rozumiesz, jakie to sprytne z mojej strony – powiedział. – Jeśli ludzie nie wiedzą, kiedy jestem idiotą, a kiedy geniuszem, może założą, że moje błędy to błyskotliwe posunięcia polityczne.

– O ile jednocześnie nie uznają twoich błyskotliwych posunięć za błędy.

– To nie powinno być trudne – powiedział Elend. – Obawiam się, że nie ma ich znowu tak wiele.

Vin zmartwiło napięcie w jego głosie. Mężczyzna jednak zaraz uśmiechnął się i zmienił temat.

– Wróćmy do OreSeura w postaci psa. Czy będzie mógł wychodzić z tobą nocami?

Wzruszyła ramionami.

– Pewnie tak. Właściwie na razie tego nie planowałam.

– Wolałbym, żebyś go zabierała – powiedział Elend. – Martwię się, kiedy wychodzisz tam nocami i tak bardzo się męczysz.

– Poradzę sobie – odparła. – Ktoś musi cię strzec.

– Owszem – zgodził się – ale kto strzeże ciebie?

Kelsier. Nawet teraz taka była jej natychmiastowa reakcja. Znała go niecały rok, ale ten rok był pierwszym w jej życiu, w którym czuła się chroniona.

Kelsier nie żył. A ona, jak cała reszta świata, musiała sobie radzić bez niego.

– Wiem, że zostałaś ranna, kiedy wczoraj w nocy walczyłaś z tymi Allomantami – powiedział Elend. – Dobrze by mi to zrobiło, gdybym wiedział, że ktoś z tobą jest.

– Kandra nie jest strażnikiem – sprzeciwiła się.

– Wiem – odpowiedział. – Ale oni są niewiarygodnie lojalni... nie słyszałem, by któryś złamał Kontrakt. Będzie cię strzegł. Martwię się o ciebie, Vin. Jak myślisz, dlaczego siedzę tak po nocach, wypisując te propozycje? Nie mogę spać ze świadomością, że ty gdzieś tam może walczysz... albo, co gorsza, umierasz na ulicy, bo nikt ci nie pomógł.

– Czasem zabieram ze sobą OreSeura.

– Owszem – odparł – ale wiem, że znajdujesz wymówki, żeby go zostawić. Kelsier kupił ci usługi niezwykle cennego służącego. Nie rozumiem, dlaczego starasz się go tak bardzo unikać.

Vin przymknęła oczy.

– Elendzie, on zjadł Kelsiera.

– I co z tego? – spytał Elend. – Kelsier już nie żył. Poza tym to on sam wydał ten rozkaz.

Vin westchnęła i otworzyła oczy.

– Ja... po prostu nie ufam temu stworowi. Jest nienaturalny.

– Wiem – powiedział Elend. – Mój ojciec zawsze trzymał kandrę. Ale OreSeur to zawsze coś. Proszę. Obiecaj, że będziesz go zabierać ze sobą.

– Dobrze. Nie sądzę jednak, by mu się to spodobało. Nie dogadywaliśmy się nawet wtedy, kiedy on odgrywał Renoux, a ja jego siostrzenicę.

Elend wzruszył ramionami.

– Będzie przestrzegał Kontraktu. To się liczy.

– Przestrzega Kontraktu – odparła – ale bardzo niechętnie. Przysięgam, lubi mnie denerwować.

Mężczyzna spojrzał na nią z góry.

– Vin, kandra to doskonali służący. Nie robią takich rzeczy.

– Nie, Elendzie – sprzeciwiła się. – Sazed był doskonałym służącym. Lubił być z ludźmi i im pomagać. Nigdy nie czułam, że mnie nie znosi. OreSeur robi wszystko, co mu powiem, ale mnie nie lubi. I nigdy nie lubił. Widzę to.

Elend westchnął, pogłaskał ją po ręce.

– Nie sądzisz, że zachowujesz się trochę nieracjonalnie? Nie ma powodu, żeby go tak nienawidzić.

– Ach, tak? Podobnie jak nie ma powodu, żebyś nie dogadywał się z Docksonem?

Elend zamilkł. Westchnął.

– Chyba masz rację – przyznał. Dalej głaskał Vin po ramieniu, wpatrując się z namysłem w sufit.

– Co? – spytała.

– Chyba nie jestem zbyt dobry w tej robocie, co?

– Nie bądź głupi – odpowiedziała. – Jesteś wspaniałym królem.

– Mogę być znośnym królem, Vin, ale nie jestem nim.

– Kim?

– Kelsierem – odpowiedział cicho.

– Elendzie, nikt nie oczekuje od ciebie, że będziesz Kelsierem.

– Naprawdę? – spytał. – To dlatego Dockson mnie nie lubi. Nienawidzi szlachetnie urodzonych, to można wyczuć w jego słowach, zachowaniu. Nie mam do niego pretensji, biorąc pod uwagę jego życie. Tak czy inaczej, nie uważa, że powinienem być królem. Sądzi, że na moim miejscu powinien być skaa... albo jeszcze lepiej, Kelsier. Wszyscy tak myślą.

– Nonsens.

– Naprawdę? A gdyby Kelsier żył, czy byłbym królem?

Vin się zawahała.

– Widzisz? Akceptują mnie... lud, kupcy, nawet szlachta. Ale w głębi duszy żałują, że na moim miejscu nie ma Kelsiera.

– Ja nie.

– Naprawdę?

Vin zmarszczyła czoło. Usiadła i odwróciła się tak, że klęczała na fotelu nad Elendem. Ich twarze dzieliło zaledwie kilka cali.

– Nigdy w to nie wątp, Elendzie. Kelsier był moim nauczycielem, ale nie kochałam go. Nie tak, jak kocham ciebie.

Elend spojrzał jej w oczy i pokiwał głową. Vin pocałowała go namiętnie i znów usadowiła się obok niego.

– A dlaczego nie? – spytał w końcu.

– Wiesz, przede wszystkim był stary.

Elend się zaśmiał.

– Pamiętam, jak żartowałaś sobie z mojego wieku.

– To inna sprawa – odpowiedziała. – Ty jesteś tylko kilka lat starszy ode mnie... Kelsier był bardzo stary.

– Vin, trzydzieści osiem lat to nie jest „bardzo stary”.

– Ale prawie.

Elend znów się roześmiał, widziała jednak, że nie jest zadowolony. A dlaczego właściwie wybrała Elenda, nie Kelsiera? Kelsier był wizjonerem, bohaterem, Zrodzonym z Mgły.

– Kelsier był wielkim człowiekiem – powiedziała cicho Vin, gdy Elend zaczął się bawić jej włosami. – Ale... miał w sobie coś takiego, Elendzie. Przerażającego. Był zasadniczy, zuchwały, nawet trochę okrutny. Nie wybaczał. Zabijał ludzi bez poczucia winy, bez jednej myśli, tylko dlatego, że wspierali Ostatnie Imperium lub służyli Ostatniemu Imperatorowi. Kochałam go jak nauczyciela i przyjaciela. Ale nie sądzę, żebym mogła pokochać, naprawdę pokochać, kogoś takiego. Nie winię go o to, tak samo jak ja dorastał na ulicach. Kiedy człowiek musi w życiu walczyć, staje się silny... ale też twardnieje. Może nie ze swojej winy, ale przypominał mi mężczyzn, których... znałam, kiedy byłam młodsza. Kell był lepszy od nich... umiał być dobry i oddał życie za skaa. Ale był twardy. – Przymknęła oczy i wtuliła się w Elenda. – Ty, Elendzie Venture, jesteś dobrym człowiekiem. Prawdziwie dobrym człowiekiem.

– Dobrzy ludzie nie przechodzą do legendy – powiedział cicho.

– Dobrzy ludzie nie muszą przechodzić do legendy. – Otworzyła oczy i spojrzała na niego. – I tak robią to, co jest właściwe.

Elend się uśmiechnął. Pocałował ją w czubek głowy i odchylił się do tyłu. Leżeli tak przez jakiś czas w komnacie rozgrzanej słońcem, odpoczywali.

– Raz uratował mi życie – powiedział w końcu Elend.

– Kto? – spytała zaskoczona Vin. – Kelsier?

Pokiwał głową.

– W dniu, kiedy Spook i OreSeur zostali pojmani, gdy Kelsier zginął. Na placu trwała bitwa, kiedy Ham i żołnierze usiłowali uwolnić więźniów.

– Byłam tam – powiedziała Vin. – Kryłam się z Breeze’em i Doksem w jednej z uliczek.

– Naprawdę? – spytał Elend. W jego głosie pobrzmiewała nuta rozbawienia. – Bo wiesz, przyszedłem tam dla ciebie. Myślałem, że cię aresztowali razem z OreSeurem... wtedy udawał twojego wuja. Próbowałem dostać się do klatek, żeby cię uratować.

– Że co? Przecież tam trwała regularna bitwa! Na Ostatniego Imperatora, był tam Inkwizytor!

– Wiem – odparł ze słabym uśmiechem. – Widzisz, to właśnie Inkwizytor próbował mnie zabić. Uniósł swój topór i w ogóle. A wtedy... pojawił się Kelsier. Wpadł na Inkwizytora i go przewrócił.

– Pewnie czysty przypadek – stwierdziła Vin.

– Nie – powiedział cicho Elend. – To właśnie chciał zrobić. Patrzył na mnie, kiedy walczyłem z Inkwizytorem, i widziałem to w jego oczach. Długo myślałem nad tą chwilą. Wszystko mówi mi, że Kelsier nienawidził szlachetnie urodzonych bardziej niż Dox.

Vin się zawahała.

– Pod koniec... chyba się zmienił.

– Zmienił się na tyle, że zaryzykował życie, by ochronić przypadkowego arystokratę.

– Wiedział, że cię kocham. – Vin uśmiechnęła się lekko. – Wygląda na to, że w ostatecznym rozrachunku okazało się to silniejsze od nienawiści.

– Nie wiedziałem... – przerwał, gdy Vin odwróciła się, nasłuchując.

Zbliżające się kroki. Usiadła, a chwilę później do środka zajrzał Ham. Zatrzymał się, gdy ujrzał Vin na kolanach Elenda.

– O, przepraszam – powiedział.

– Nie, zaczekaj! – zawołała Vin.

Mężczyzna znów zajrzał do środka, a dziewczyna odwróciła się do Elenda.

– Prawie zapomniałam, z czym tu przyszłam. Dostałam dziś nową paczkę od Teriona.

– Kolejną? – spytał Elend. – Vin, kiedy ty zrezygnujesz?

– Nie mogę sobie na to pozwolić – stwierdziła.

– To przecież nie może być takie ważne, prawda? – spytał. – To znaczy, skoro wszyscy zapomnieli, co robi ten ostatni metal, nie może być bardzo potężny.

– Być może – powiedziała – a może był tak niesamowicie potężny, że Zakon bardzo się postarał, by utrzymać go w tajemnicy.

Zsunęła się z fotela i wyjęła z kieszeni sakiewkę i sztabkę. Tę ostatnią podała Elendowi, który wyprostował się na siedzeniu.

Metal był srebrny i błyszczący, i jak aluminium, z którego go stworzono, wydawał się zbyt lekki. Allomanta, który przypadkowo spalił aluminium, natychmiast tracił wszystkie zapasy innych metali, a przez to moc. Stalowy Zakon utrzymywał jego istnienie w tajemnicy, a Vin dowiedziała się o nim tej nocy, gdy została pojmana przez Inkwizytorów, a później zabiła Ostatniego Imperatora.

Nie wiedzieli, jaki jest właściwy allomantyczny stop aluminium. Metale allomantyczne zawsze występowały w parach – żelazo i stal, cyna i cyna z ołowiem, miedź i brąz, cynk i mosiądz. Aluminium i... coś. Liczyła na to, że coś potężnego. Nie miała już atium. Potrzebowała przewagi.

Elend westchnął i oddał jej sztabkę.

– Ostatnim razem, kiedy spróbowałaś spalić jeden z nich, przez dwa dni byłaś chora, Vin. Przeraziło mnie to.

– Nie zabije mnie – odparła. – Kelsier obiecywał, że spalenie złego stopu wywołuje jedynie chorobę.

Elend pokręcił głową.

– Nawet Kelsier czasem się mylił, Vin. Czy nie mówiłaś, że źle zrozumiał zasadę działania brązu?

Vin się zawahała. Troska Elenda była tak szczera, że prawie skłoniła ją do zmiany zdania. Ale...

Kiedy ta armia zaatakuje, Elend umrze. Skaa być może przetrwają – żaden władca nie byłby na tyle głupi, żeby zarżnąć tak wydajne miasto. Król jednak zostanie zabity. Nie mogła walczyć z całą armią, nie umiała też pomóc w przygotowaniach.

Ale znała się na Allomancji. Im lepsza w tym była, tym lepiej mogła chronić ukochanego.

– Muszę spróbować, Elendzie – powiedziała cicho. – Clubs mówił, że Straff nie zaatakuje przez kilka najbliższych dni. Jego ludzie muszą odpocząć po długim marszu i przeprowadzić zwiad. To oznacza, że nie mogę czekać. Jeśli po tym metalu się pochoruję, lepiej, żebym wyzdrowiała przed walką... ale tylko jeśli spróbuję teraz.

Elend spochmurniał, ale nie zabronił jej. Wiedział, że to nie ma sensu. Wstał.

– Ham, sądzisz, że to dobry pomysł?

Mężczyzna pokiwał głową. Był wojownikiem, dla niego jej ryzyko miało sens. Poprosiła, żeby został, bo ktoś musiał zanieść ją do łóżka, gdyby coś poszło nie tak.

– Dobrze – stwierdził Elend i z rezygnacją spojrzał na Vin.

Kobieta usadowiła się wygodnie w fotelu i połknęła szczyptę sproszkowanego duraluminium. Zamknęła oczy i zbadała swoje rezerwy allomantyczne. Jeśli chodzi o pospolitą ósemkę, zgromadziła spory zapas. Nie miała atium, złota ani ich stopów. Nawet gdyby mieli jeszcze atium, było zbyt cenne, by wykorzystywać je inaczej niż w niebezpieczeństwie. Pozostała trójka nie miała szerszego zastosowania.

Pojawił się nowy metal. Podobnie jak cztery razy wcześniej. Za każdym razem, kiedy spalała stop aluminium, natychmiast czuła morderczy ból głowy. Myślałby kto, że to będzie nauczka... pomyślała. Zaciskając zęby, sięgnęła i zapaliła nowy stop.

Nic się nie stało.

– I jak, spróbowałaś? – zapytał z niepokojem Elend.

Vin kiwnęła głową.

– Nie boli mnie głowa. Ale... nie jestem pewna, czy stop coś robi, czy też nie.

– Ale pali się? – spytał Ham.

Vin pokiwała głową. Czuła znajome ciepło we wnętrzu, niewielki ogień, który świadczył, że spala metal. Próbowała się poruszać, ale nie czuła żadnych zmian w swoim ciele. W końcu podniosła wzrok i wzruszyła ramionami.

– Jeśli się nie pochorowałaś, to znalazłaś właściwy stop. Każdy metal ma tylko jeden – stwierdził Ham, marszcząc czoło.

– Tak w każdym razie nam mówiono – odpowiedziała.

– Co to za stop?

– Aluminium i miedź – odparła.

– Interesujące. W ogóle nic nie czułaś?

Pokręciła głową.

– Powinnaś więcej ćwiczyć.

– Wygląda na to, że mam szczęście – zauważyła Vin, gasząc duraluminium. – Terion wymyślił czterdzieści różnych stopów, które powinniśmy wypróbować, kiedy już będziemy mieli zapas aluminium. To był dopiero piąty.

– Czterdzieści? – spytał z niedowierzaniem Elend. – Nie wiedziałem, że jest tyle metali, z których można robić stopy!

– Do stopu nie potrzebujesz dwóch metali – powiedziała zamyślona Vin. – Tylko metal i coś jeszcze. Pomyśl o stali... to żelazo i węgiel.

– Czterdzieści... – powtórzył Elend. – I wypróbowałabyś je wszystkie?

Wzruszyła ramionami.

– Wydawało mi się, że to dobry początek.

Elend robił wrażenie przestraszonego taką perspektywą, ale nic już nie powiedział. Odwrócił się do Hama.

– A tak właściwie, chciałeś się z nami zobaczyć z jakiegoś powodu?

– Nic ważnego – odparł mężczyzna. – Chciałem tylko spytać Vin, czy ma ochotę na wspólne ćwiczenia. Ta armia sprawia, że nie mogę sobie znaleźć miejsca, a myślę, że Vin przyda się trochę ćwiczeń z kijem.

Wzruszyła ramionami.

– Czemu nie?

– Chcesz pójść z nami, El? – spytał Ham. – Poćwiczyć trochę?

Elend się zaśmiał.

– Przeciwko waszej dwójce? Muszę zadbać o swoją królewską godność!

Vin spojrzała na niego, marszcząc czoło.

– Naprawdę powinieneś więcej ćwiczyć. Ledwo umiesz utrzymać w ręku miecz, a z pojedynkową laską radzisz sobie niewiele lepiej.

– A po co mam się tym martwić, skoro ty mnie chronisz?

Słysząc te słowa, Vin zatroskała się jeszcze bardziej.

– Nie zawsze będziemy przy tobie, Elendzie. Mniej bym się o ciebie martwiła, gdybyś umiał się lepiej bronić.

Uśmiechnął się i pomógł jej wstać.

– W końcu się za to zabiorę, obiecuję. Ale nie dziś... mam zbyt wiele na głowie. Może po prostu popatrzę na waszą dwójkę... to zresztą moja ulubiona metoda ćwiczeń, bo przynajmniej nie zostanę pobity przez dziewczynę.

Vin westchnęła, ale nie naciskała go.


Przygotowuję ten zapis, wykuwając go w metalowej płycie, ponieważ się boję. Boję się o siebie – przyznaję, jestem człowiekiem. Jeśli Alendi powróci ze Studni Wstąpienia, jestem pewien, że moja śmierć będzie jednym z jego pierwszych celów. Nie jest złym człowiekiem, lecz bezlitosnym. Prawdopodobnie wynika to z tego, co przeszedł.

6

Elend oparł się o balustradę, spoglądając na plac ćwiczeń. Z jednej strony miał ochotę wejść i poćwiczyć z Vin i Hamem. Z drugiej jednak nie widział w tym sensu.

Skrytobójca, który po mnie przyjdzie, najpewniej będzie Allomantą, pomyślał. Mógłbym ćwiczyć nawet dziesięć lat, a im i tak nie dorównam.

Na placu Ham kilka razy zamachnął się kijem i pokiwał głową. Vin podeszła bliżej, unosząc swój kij, większy od niej o dobrą stopę. Obserwując tę dwójkę, Elend nie mógł nie zauważyć dysproporcji między nimi. Mężczyzna miał twarde mięśnie i masywną budowę wojownika. Vin, ubrana tylko w obcisłą koszulę i spodnie, wyglądała na drobniejszą niż zazwyczaj, gdyż nie osłaniał jej mgielny płaszcz.

Tę nierówność podkreśliły słowa Hama.

– Ćwiczymy walkę kijem, nie Przyciąganie i Odpychanie. Nie używaj niczego poza cyną z ołowiem, dobrze?

Przytaknęła.

Często tak walczyli. Ham twierdził, że nic nie zastąpi ćwiczeń i szkolenia, niezależnie od allomantycznych mocy. Mimo to pozwalał Vin używać cyny z ołowiem, gdyż, jak twierdził, zwiększona siła i zręczność mogły być dezorientujące dla kogoś, kto nie był do nich przyzwyczajony.

Plac ćwiczeń przypominał dziedziniec. Znajdował się w pałacowych koszarach, otaczały go krużganki. Tam właśnie stał Elend; dach nad głową osłaniał go przed oślepiającymi promieniami czerwonego słońca. Cieszył się z tego, zaczęły się bowiem opady popiołu i z nieba spadały pojedyncze płatki. Mężczyzna oparł się o balustradę. Za jego plecami od czasu do czasu przechodzili żołnierze. Niektórzy zatrzymywali się nawet, żeby popatrzeć – ćwiczenia Vin i Hama były przyjemną rozrywką dla pałacowych strażników.

Powinienem zająć się propozycją dla Zgromadzenia, pomyślał Elend. A nie stać tutaj i patrzeć, jak Vin walczy.

Ale... napięcie ostatnich dni było tak wielkie, że nie potrafił znaleźć w sobie motywacji, by po raz kolejny przeczytać mowę. Potrzebował tylko kilku chwil na rozmyślania.

I dlatego patrzył. Vin ostrożnie podeszła do Hama, pewnie trzymając kij obiema rękami. Niegdyś Elend sądził, że dama w koszuli i spodniach wygląda niestosownie, ale zbyt wiele czasu spędził z Vin, by teraz się tym przejmować. Suknie balowe wyglądały pięknie, lecz prosty strój Vin wydawał się właściwy. Nosiła go ze swobodą.

Poza tym podobała mu się w obcisłych strojach.

Vin zazwyczaj pozwalała innym na pierwszy cios i ten dzień nie był wyjątkiem. Kije uderzyły o siebie, gdy Ham ją zaatakował, a ona mimo drobniejszej sylwetki powstrzymała cios. Po szybkiej wymianie cofnęli się i zaczęli krążyć wokół siebie.

– Stawiam na dziewczynę.

Elend odwrócił się, widząc kogoś kuśtykającego w jego stronę. Clubs podszedł do niego i położył monetę dziesięcioskrzyńcową na balustradzie. Elend uśmiechnął się do generała, ten zaś skrzywił się – co powszechnie uważano za jego wersję uśmiechu. Pomijając Docksona, młody król szybko polubił innych członków ekipy Vin. Do Clubsa jednak musiał się najpierw przyzwyczaić. Przysadzisty mężczyzna miał twarz niczym pofałdowany muchomor i stale wyglądał tak, jakby się krzywił – do czego pasował zresztą ton jego głosu.

Był przy tym uzdolnionym rzemieślnikiem i Allomantą – Dymiarzem, choć ostatnio nieczęsto korzystał ze swojej mocy. Przez większość ostatniego roku pełnił funkcję generała armii Elenda. Młody król nie wiedział, gdzie mężczyzna nauczył się dowodzić, ale miał do tego spory talent. Pewnie w tym samym miejscu, w którym dorobił się blizny na nodze. To przez nią właśnie utykał.

– Oni tylko ćwiczą, Clubs – stwierdził Elend. – Nie będzie „zwycięzcy”.

– Skończą poważną wymianą ciosów – odparł starszy mężczyzna. – Zawsze tak jest.

Elend się zawahał.

– Skłaniasz mnie, żebym postawił przeciwko Vin – zauważył. – To się może dla mnie źle skończyć.

– I co z tego?

Elend uśmiechnął się i wyciągnął monetę. Clubs wciąż go w pewien sposób przerażał i wolał nie spierać się z nim.

– Gdzież jest ten mój bezwartościowy siostrzeniec? – zapytał Clubs, przyglądając się walce.

– Spook? Wrócił? Jak dostał się do miasta?

Generał wzruszył ramionami.

– Dziś rano zostawił mi coś na progu.

– Prezent?

Clubs prychnął.

– Rzeźbiony kawałek drewna, dzieło mistrza cieśli z miasta Yelva. Do tego kartkę „Chciałem ci tylko pokazać, staruszku, co potrafią zrobić prawdziwi cieśle”.

Elend zaśmiał się, lecz ucichł, gdy Clubs spojrzał na niego.

– Szczeniak nigdy nie był tak bezczelny – mruknął starszy mężczyzna. – Przysięgam, zepsuliście chłopaka.

Czyżby Elend dostrzegł u Clubsa cień uśmiechu, czy stary mówił poważnie? Elend nie wiedział, czy mężczyzna jest rzeczywiście tak zrzędliwy, czy sobie z niego żartuje.

– A jak armia? – spytał w końcu.

– Tragicznie – odparł Clubs. – Chcesz mieć armię? Daj mi więcej niż rok na jej wyszkolenie. W tej chwili nie wiem, czy odważyłbym się wystawić chłopaków przeciwko tłumowi staruszek z laskami.

Cudownie, pomyślał Elend.

– Teraz nic na to nie poradzę – mruknął Clubs. – Straff przygotowuje jakieś prowizoryczne umocnienia, ale przede wszystkim daje swoim ludziom odpocząć. Zaatakują przed końcem tygodnia.

Na dziedzińcu Vin i Ham nadal walczyli. Na razie wszystko rozgrywało się powoli – Ham od czasu do czasu przerywał, tłumaczył różne zasady i pozycje. Elend i Clubs przyglądali się im, gdy walka stawała się coraz intensywniejsza, a wymiany ciosów coraz dłuższe. Walczący zaczynali się pocić, a ich stopy wyrzucały w powietrze chmury popiołu.

Vin cały czas odpierała Hama, mimo ogromnych różnic w sile, zasięgu i wyszkoleniu. Elend odkrył, że uśmiecha się wbrew sobie. Była wyjątkowa – uświadomił to sobie już wtedy, gdy ujrzał ją po raz pierwszy w sali balowej Venture, przed dwoma laty. Dopiero teraz zaczynał pojmować, jak dużym niedopowiedzeniem było słowo „wyjątkowa”.

O balustradę uderzyła kolejna moneta.

– Ja też stawiam na Vin.

Elend odwrócił się zaskoczony. Mężczyzna, który się odezwał, był jednym z żołnierzy, którzy przyglądali się walce. Elend zmarszczył czoło.

– Kim...

Przerwał. Broda nie pasowała, wyprostowana postawa też się nie zgadzała, lecz stojący za nim mężczyzna wydawał się dziwnie znajomy.

– Spook? – spytał z niedowierzaniem Elend.

– Byłżem w zasięgu wołania tego.

Elenda natychmiast zaczęła boleć głowa.

– Na Ostatniego Imperatora, nie mów, że wróciłeś do dialektu?

– Tylko od czasu do czasu, kiedy łapie mnie nostalgia – odparł ze śmiechem Spook.

Mówił z lekkim wschodnim akcentem. Przez kilka pierwszych miesięcy Spooka w ogóle nie można było zrozumieć. Całe szczęście wyrósł już z używania ulicznego dialektu, podobnie jak z większości ubrań. Szesnastolatek miał teraz ponad sześć stóp wzrostu i niemal w niczym nie przypominał niezgrabnego dzieciaka, którego Elend poznał przed rokiem.

Spook oparł się o balustradę niczym znudzony nastolatek – i w ten sposób zupełnie przestał przypominać żołnierza.

– Po co to przebranie, Spook? – spytał młody król, marszcząc czoło.

– Nie jestem Zrodzonym z Mgły. – Wzruszył ramionami. – My, zwyczajni szpiedzy, musimy znaleźć jakieś inne sposoby zdobywania informacji, skoro nie możemy podlecieć do okna i podsłuchiwać.

– Od kiedy tak stoisz? – spytał Clubs, miażdżąc wzrokiem siostrzeńca.

– Przyszedłem tu przed tobą, wujku Zrzędo – odpowiedział Spook. – A w odpowiedzi na twoje pytanie, wróciłem kilka dni temu. Jeszcze przed Docksonem. Pomyślałem, że trochę odpocznę, zanim znów wrócę do roboty.

– Nie wiem, czy to zauważyłeś, Spook – stwierdził Elend – ale trwa wojna. Nie mamy zbyt wiele czasu na odpoczynek.

– Nie chciałem, żebyś mnie znów gdzieś posłał. Jeśli tu będzie wojna, chcę być w okolicy. Wiecie, to takie ekscytujące.

Clubs prychnął.

– A skąd masz ten mundur?

– No... wiesz... – Spook spojrzał w bok i znów zaczął przypominać niepewnego siebie chłopca, którego poznał Elend.

Clubs mruknął coś na temat bezczelnych bachorów, ale Elend tylko się roześmiał i poklepał chłopaka po ramieniu. Spook podniósł wzrok i uśmiechnął się. Choć z początku łatwo go było ignorować, okazał się równie wartościowy, jak reszta członków starej ekipy Vin. Jako Cynooki – Mglisty palący cynę, by wzmocnić zmysły – chłopak mógł z daleka podsłuchiwać rozmowy i zauważać odległe szczegóły.

– Tak czy inaczej, witaj z powrotem – powiedział Elend. – Jak tam wieści z zachodu?

Spook pokręcił głową.

– Nie chciałbym brzmieć jak wujek Zrzęda, ale wieści nie są dobre. Znasz plotki o tym, że w Luthadel znajdują się zapasy atium Ostatniego Imperatora? Wróciły, i to silniejsze.

– Myślałem, że to już mamy z głowy! – odpowiedział Elend.

Breeze i jego ludzie spędzili ostatnie sześć miesięcy, rozpuszczając plotki i manipulując władcami, by przekonać ich, że skoro Elend nie odnalazł atium w Luthadel, to musiało zostać ukryte w innym mieście.

– Chyba nie – odparł Spook. – I... wydaje mi się, że ktoś celowo rozpuszcza te pogłoski. Długo żyłem na ulicach i umiem rozpoznać podsuniętą historyjkę, a ta plotka coś śmierdzi. Ktoś naprawdę chce, żeby watażkowie skupili się na tobie.

Cudownie, pomyślał Elend.

– Nie wiesz może, gdzie jest Breeze?

Spook wzruszył ramionami i jakby przestał zwracać uwagę na Elenda. Obserwował walkę. Młody król znów spojrzał na Vin i Hama.

Jak przewidział Clubs, dwójka zaczęła walczyć na serio. Już nie było nauki ani szybkich, powtarzalnych wymian ciosów. Siłowali się na poważnie, a ich kije wznosiły w powietrze chmury kurzu. Otaczał ich popiół, a kolejni żołnierze zatrzymywali się w krużgankach, by ich obserwować.

Elend się pochylił. W walce dwójki Allomantów było coś dziwnie intensywnego. Vin próbowała zaatakować, Ham jednak zamachnął się w tej samej chwili, jego kij niemal rozmywał się w powietrzu. Kobieta na czas uniosła broń, lecz siła ciosu mężczyzny odepchnęła ją do tyłu. Ramieniem uderzyła o ziemię. Nawet nie jęknęła i jakimś sposobem udało jej się odepchnąć ręką i poderwać na równe nogi. Kołysała się przez chwilę, odzyskując równowagę, i przez cały czas trzymała przed sobą kij.

Cyna z ołowiem, pomyślał Elend. Dzięki niej nawet niezgrabiasz stawał się zręczny. A ktoś, kto zazwyczaj poruszał się z wdziękiem, jak Vin...

Kobieta zmrużyła oczy, z uporem zacisnęła zęby, a na jej twarzy malowało się niezadowolenie. Nie lubiła przegrywać – nawet jeśli jej przeciwnik był od niej znacznie silniejszy.

Elend wyprostował się, chcąc zaproponować koniec ćwiczeń. W tej właśnie chwili Vin rzuciła się do przodu.

Ham uniósł kij i zamachnął się, gdy znalazła się w zasięgu ciosu. Vin uskoczyła w bok, kij minął ją o kilka cali. Wtedy uniosła swoją broń i uderzyła nią w kij Hama, pozbawiając go równowagi. Przykucnęła i rzuciła się do ataku.

Przeciwnik jednak szybko się opanował. Pozwolił, by siła jej uderzenia obróciła go i wykorzystał szybkość tego ruchu, by zadać potężny cios wycelowany w pierś Vin.

Elend krzyknął.

Vin podskoczyła.

Nie miała metalu, od którego mogła się Odepchnąć, ale to nie miało znaczenia. Wyskoczyła na dobre siedem stóp w powietrze, bez trudu przeskakując nad kijem Hama. Zrobiła salto w powietrzu, jedną ręką obracając swoją broń.

Wylądowała na ziemi, jej kij już obracał się nisko, jego koniec podrywał kurz z ziemi. Cios trafił Hama w łydki. Mężczyzna stracił równowagę i z krzykiem upadł na plecy.

Vin znów podskoczyła.

Ham uderzył w ziemię, a Vin wylądowała mu na piersiach. Spokojnie postukała go w czoło końcem swojego kija.

– Wygrałam.

Leżący mężczyzna wyglądał na oszołomionego, kobieta siedziała mu na piersi. Na dziedzińcu powoli opadał kurz i popiół.

– A niech to... – wyszeptał Spook, wypowiadając opinię wszystkich przyglądających się żołnierzy.

W końcu Ham się roześmiał.

– Dobra, pokonałaś mnie. A teraz, mogłabyś być tak miła i przynieść mi coś do picia, kiedy będę próbował przywrócić czucie w nogach?

Vin uśmiechnęła się, zeskoczyła z niego i pospieszyła spełnić jego prośbę. Ham potrząsnął głową i podniósł się. Nie kulał zbyt mocno – pewnie będzie miał sińce, ale nie przeszkadzało mu to. Cyna z ołowiem nie tylko zwiększała siłę, prędkość i poczucie równowagi, ale też wzmacniała ciało. Mężczyzna mógł bez trudu otrząsnąć się po ciosie, który połamałby Elendowi nogi.

Ham dołączył do nich, skinął głową Clubsowi i poklepał Spooka po ramieniu. Później oparł się o balustradę i zaczął masować lewą łydkę, krzywiąc się lekko.

– Przysięgam, Elendzie, czasem walka z tą dziewczyną jest jak pojedynek z podmuchem wiatru. Nigdy nie ma jej tam, gdzie się jej spodziewam.

– Jak ona to zrobiła, Ham? – spytał Elend. – To znaczy ten skok. Wydawał się nieludzki, nawet dla Allomanty.

– Wykorzystała Stal, prawda? – powiedział Spook.

– Wątpię. – Ham pokręcił głową.

– No to jak? – spytał młody król.

– Allomanci czerpią moc ze swoich metali – odparł Ham, z westchnieniem opuszczając nogę. – Niektórzy mogą wycisnąć jej więcej niż inni, ale prawdziwa moc pochodzi z metalu, nie z ich ciała.

Elend się zastanowił.

– I co z tego?

– I dlatego – wyjaśnił Ham – Allomanta nie musi być silny fizycznie, by mieć ogromną moc. Gdyby Vin była Feruchemiczką, sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej... Jeśli kiedyś zobaczycie Sazeda, gdy zwiększa swoją siłę, przekonacie się, że rosną mu mięśnie. Ale w Allomancji cała siła pochodzi z metalu. Większość Zbirów, w tym i ja, uważa, że jeśli wzmocnią swoje ciało, zwiększy to ich moc. W końcu muskularny mężczyzna spalający cynę z ołowiem będzie silniejszy od zwykłego mężczyzny z taką samą allomantyczną mocą.

Ham podrapał się po brodzie, spoglądając w stronę korytarza, w którym zniknęła Vin.

– Ale... cóż, zaczynam sądzić, że może też istnieć inny sposób. Vin jest drobniutka i malutka, ale kiedy spala cynę z ołowiem, staje się kilkanaście razy silniejsza od zwykłego wojownika. Mieści całą tę siłę w malutkim ciele i nie musi się przejmować ciężarem potężnych mięśni. Jest jak... owad. O wiele silniejsza, niż wskazywałby jej ciężar i ciało. I dlatego, kiedy skacze, to naprawdę skacze.

– Ale ty i tak jesteś od niej silniejszy – zauważył Spook.

Ham pokiwał głową.

– I mogę to wykorzystać. Zakładając, że uda mi się ją trafić. A ostatnio robi się to coraz trudniejsze.

Vin wróciła, niosąc dzban ze schłodzonym sokiem. Najwyraźniej postanowiła pójść do twierdzy, zamiast przynieść trochę ciepłego piwa, które trzymali pod ręką na dziedzińcu. Podała dzban Hamowi, przyniosła też kubki dla Elenda i Clubsa.

– Hej! – odezwał się Spook, gdy zaczęła nalewać. – A co ze mną?

– Głupio wyglądasz z tą brodą – zauważyła, nie przerywając nalewania.

– I nie dostanę nic do picia?

– Nie.

– Vin, dziwna z ciebie dziewczyna – stwierdził Spook po chwili milczenia.

Vin przewróciła oczami, po czym spojrzała w stronę beczki z wodą w rogu dziedzińca. Jeden z cynowych kubków, które leżały obok, uniósł się w powietrze i przeleciał przez plac. Kobieta wyciągnęła rękę, złapała go i postawiła na balustradzie przed Spookiem.

– Zadowolony?

– Będę, kiedy nalejesz mi coś do picia – odparł.

Clubs chrząknął i pociągnął łyk z kubka. Wyciągnął rękę, zdjął z balustrady dwie monety i schował je.

– Hej, właśnie! – powiedział Spook. – Jesteś mi winien, El. Płać.

Elend opuścił kubek.

– Nie zgodziłem się na zakład.

– Zapłaciłeś wujkowi Nerwowemu. Czemu nie mnie?

Młody król zawahał się, westchnął, wyciągnął dziesięcioskrzyńcową monetę i położył ją obok Spooka. Chłopak uśmiechnął się i zdjął obie płynnym ruchem ulicznego złodziejaszka.

– Dzięki za zwycięstwo, Vin – powiedział i mrugnął do niej.

Kobieta zmarszczyła czoło.

– Postawiłeś przeciwko mnie?

Elend roześmiał się i wychylił przez balustradę, by ją pocałować.

– Nie miałem zamiaru. Clubs mnie zmusił.

Generał prychnął, wychylił resztę soku i wyciągnął w stronę Vin rękę z kubkiem. Kiedy nie zareagowała, odwrócił się do Spooka i spojrzał na niego znacząco. Chłopak w końcu westchnął i podniósł dzban.

Vin nadal patrzyła na Elenda z niezadowoloną miną.

– Na twoim miejscu bym uważał, Elendzie – powiedział ze śmiechem Ham. – Ona umie solidnie przywalić...

Elend pokiwał głową.

– Nie powinienem jej denerwować, kiedy w okolicy jest broń, co?

– Mnie to mówisz? – odparł Ham.

Vin prychnęła i przeszła na drugą stronę, żeby stanąć obok Elenda. Mężczyzna objął ją ramieniem i w tej właśnie chwili zauważył błysk zazdrości w oczach Spooka. Podejrzewał, że chłopak kocha się w Vin, i wcale go to nie dziwiło.

Spook potrząsnął głową.

– Muszę sobie znaleźć kobietę.

– Ta broda ci w tym nie pomoże – zauważyła Vin.

– To jest przebranie – odpowiedział. – El, nie mógłbyś mi nadać jakiegoś tytułu albo czegoś w tym rodzaju?

Król się uśmiechnął.

– Wątpię, żeby to coś dało, Spook.

– Tobie pomogło.

– Nie sądzę – odpowiedział Elend. – Myślę, że Vin pokochała mnie raczej mimo tytułu niż dzięki niemu.

– Ale miałeś inne przed nią – sprzeciwił się Spook. – Szlachetnie urodzone.

– Parę – przyznał Elend.

– Choć Vin ma w zwyczaju wykańczać konkurencję – mruknął Ham.

Elend się roześmiał.

– Wiecie, zrobiła to tylko raz. I myślę, że Shan sobie zasłużyła... w końcu próbowała mnie wtedy zabić. – Popatrzył z miłością na Vin. – Choć muszę przyznać, że Vin źle działa na inne kobiety. W jej obecności wszystkie wydają się takie bezbarwne.

Spook przewrócił oczami.

– Ale ciekawiej jest, kiedy je zabija.

Ham zaśmiał się i pozwolił, by chłopak dolał mu soku.

– Ostatni Imperator jeden wie, co by zrobiła, gdybyś kiedykolwiek próbował ją zostawić, Elendzie.

Vin natychmiast zesztywniała, przyciągając go mocniej. Zbyt wiele razy została opuszczona. Nawet po tym wszystkim, co razem przeżyli, nawet po propozycji małżeństwa, Elend i tak musiał cały czas ją zapewniać, że nigdy jej nie zostawi.

Czas zmienić temat, pomyślał Elend, czując zmianę nastroju rozmowy.

– Cóż – powiedział – ja idę do kuchni coś zjeść. Pójdziesz ze mną, Vin?

Kobieta spojrzała w niebo – pewnie sprawdzała, ile czasu zostało do zmroku. W końcu pokiwała głową.

– Ja też pójdę – wtrącił Spook.

– Ależ nie – sprzeciwił się Clubs, chwytając chłopaka za kark. – Zostaniesz tutaj do chwili, kiedy wyjaśnisz mi ze szczegółami, jak zdobyłeś mundur jednego z moich żołnierzy.

Elend się roześmiał. Mimo nieco przykrego końca rozmowy, czuł się teraz o wiele lepiej. Zawsze go zadziwiało, jak członkowie ekipy Kelsiera śmiali się i żartowali, nawet w najtrudniejszych sytuacjach. Sprawiali, że zapominał o swoich problemach. Może to dziedzictwo Ocalałego. Kelsier najwyraźniej nalegał na śmiech, niezależnie od trudności. Dla niego to był rodzaj buntu.

Ich problemy w ten sposób wcale nie znikały. Wciąż musieli stawić czoło kilkakrotnie większej armii, w mieście, którego nie mieli jak obronić. Jednakże, jeśli ktoś mógł przetrwać taką sytuację, to właśnie ekipa Kelsiera.

***

Później tego wieczoru, po posiłku, na który namówił ją Elend, Vin ruszyła razem z nim do swoich komnat.

Tam siedziała idealna replika wilczarza, którego wcześniej przyniosła. Zwierzę spojrzało na nią i ukłoniło się.

– Witaj z powrotem, panienko – powiedział kandra stłumionym głosem.

Elend zagwizdał z podziwem, a Vin obeszła stwora. Każdy włosek przylegał idealnie do ciała. Gdyby się nie odezwał, nie odróżniłaby go od prawdziwego psa.

– Jak sobie radzisz z mówieniem? – spytał Elend.

– Struny głosowe powstają z ciała, nie z kości, Wasza Wysokość – odparł OreSeur. – Starsi kandra uczą się manipulować swoimi ciałami, nie tylko je odtwarzać. Wciąż muszę zjeść trupa, żeby zapamiętać i oddać jego rysy, ale umiem też improwizować.

Vin skinęła głową.

– Czy to dlatego tworzenie tego ciała zajęło ci dużo więcej czasu niż zwykle?

– Nie, panienko – odpowiedział kandra. – Sierść. Bardzo mi przykro, że cię nie ostrzegłem... dokładne rozmieszczenie futra wymaga wielkiej precyzji i wysiłków.

– Właściwie nawet o tym wspominałeś – powiedziała i machnęła ręką.

– Co sądzisz o swoim nowym ciele, OreSeur? – spytał Elend.

– Szczerze, Wasza Wysokość?

– Oczywiście.

– Jest obraźliwe i poniżające – odpowiedział kandra.

Vin uniosła brew. To bardzo bezpośrednie jak na ciebie, Renoux, pomyślała. Czujesz się dziś nieco wojowniczy?

Spojrzał na nią, a ona spróbowała – bezskutecznie – odczytać wyraz jego psiego pyska.

– Ale – powiedział Elend – i tak będziesz je nosił, prawda?

– Oczywiście, Wasza Wysokość – stwierdził OreSeur. – Prędzej bym umarł, niż złamał Kontrakt.

Elend spojrzał na Vin z taką miną, jakby właśnie coś jej udowodnił.

Każdy może twierdzić, że jest lojalny, pomyślała. Jeśli ktoś ma „Kontrakt”, który gwarantuje jego honor, tym lepiej. To sprawia, że zaskoczenie jest jeszcze bardziej dojmujące, kiedy zwraca się przeciwko tobie.

Elend najwyraźniej na coś czekał. Vin westchnęła.

– OreSeurze, będziemy w najbliższym czasie spędzać razem więcej czasu.

– Jeśli tego sobie życzysz, panienko.

– Nie jestem pewna – odparła. – Ale tak będzie. Jak dobrze poruszasz się w tym ciele?

– Wystarczająco dobrze, panienko.

– Chodź – powiedziała. – Zobaczymy, czy możesz dotrzymać mi kroku.


Obawiam się jednak, że wszystko, co wiem – moja historia – zostanie zapomniane. Boję się świata, który nadejdzie. I że moje plany się nie powiodą.

Boję się zguby gorszej niż Głębia.

7

Sazed nigdy nie sądził, że będzie miał powód, by polubić klepiska. Okazały się jednak wyjątkowo użyteczne przy nauce pisania. Wypisał kilka słów za pomocą długiego kija, na wzór dla pół tuzina uczniów. Oni zaczęli je przepisywać, każde słowo kilka razy.

Nawet po spędzeniu roku wśród różnych grup wiejskich skaa, Terrisanina wciąż zadziwiało ich ubóstwo. W całej wiosce nie było nawet kawałka kredy, nie wspominając o papierze i atramencie. Połowa dzieciaków biegała nago, a ich jedynym schronieniem były chałupy – długie jednoizbowe budynki z połatanymi dachami. Skaa na szczęście mieli narzędzia rolnicze, ale żadnych łuków czy proc do polowania.

Sazed zaprowadził grupę wieśniaków do opuszczonego dworu, lecz i tam niewiele udało się znaleźć. Zaproponował starszyźnie wioski, by na zimę wszyscy przenieśli się do dworu, ale wątpił, by to zrobili. Wchodzili do niego ze strachem i wielu wolało się nie oddalać od swojego przewodnika. Dwór kojarzył im się z panami, a panowie z bólem.

Jego uczniowie wciąż pisali. Poświęcił sporo czasu, by przekonać starszych, dlaczego pisanie jest ważne. W końcu wybrali mu kilku uczniów – z pewnością częściowo dlatego, by dał im spokój. Kręcił głową, patrząc, jak piszą. W ich nauce nie było pasji. Przyszli, bo im kazano i dlatego, że chciał tego „mistrz Terrisanin”, a nie dlatego, że pragnęli się czegoś nauczyć.

Przed Upadkiem Sazed często wyobrażał sobie, jak będzie wyglądał świat, gdy Ostatni Imperator zostanie obalony. Wyobrażał sobie, jak Opiekunowie wychodzą z ukrycia, przynosząc zapomnianą wiedzę i prawdy podekscytowanym, wdzięcznym ludziom. Wyobrażał sobie, jak wieczorami naucza przy ciepłym palenisku, opowiada historie chętnym słuchaczom. Nigdy nie spodziewał się wioski, pozbawionej dorosłych mężczyzn, której mieszkańcy byli wieczorem zbyt wyczerpani, by zwracać uwagę na opowieści z przeszłości. Nigdy nie wyobrażał sobie ludzi, którzy wydawali się raczej zirytowani jego obecnością niż wdzięczni.

Musisz zachować cierpliwość, powiedział sobie surowo. Jego marzenia wydawały się teraz pychą. Opiekunowie, którzy żyli przed nim, ci, którzy zginęli, zachowując w tajemnicy swoją wiedzę, nie spodziewali się pochwał i wdzięczności. W powadze i ciszy wykonywali swoje wielkie zadanie.

Sazed wstał i obejrzał dzieła uczniów. Stawali się coraz lepsi – rozpoznawali już wszystkie litery. Nie było to wiele, ale przynajmniej robili postępy. Skinął na nich, pozwalając im się rozejść, by pomogli w przygotowywaniu wieczornego posiłku.

Ukłonili się i odeszli. Sazed podążył za nimi i ujrzał ciemniejące niebo – prawdopodobnie zbyt długo zatrzymał tu uczniów. Pokręcił głową, przechodząc między chałupami. Znów nosił szaty lokaja w kolorowe wzory i założył część z kolczyków. Trzymał się starych zwyczajów, ponieważ były znajome, choć jednocześnie były symbolem ucisku. Jak będą się ubierać następne pokolenia Terrisan? Czy styl życia narzucony przez Ostatniego Imperatora stanie się nieodłączną częścią ich kultury?

Zatrzymał się na skraju wioski, patrząc w głąb południowej doliny. Wypełniała ją pociemniała ziemia, czasem porośnięta brązowymi pnączami lub krzewami. Żadnej mgły – ta nadchodziła jedynie nocą. Opowieści musiały być zmyślone. To, co widział, to z pewnością czysty przypadek.

A nawet jeśli nie, jakie to miało znaczenie? Badanie takich spraw nie było jego zadaniem. Teraz, po Upadku, musiał szerzyć wiedzę, nie marnować czas, goniąc głupie plotki. Opiekunowie nie byli już badaczami, lecz nauczycielami. Nosił przy sobie tysiące ksiąg – informacje na temat uprawy roli, dbania o higienę, rządów i medycyny. Musiał przekazać je skaa. Taką decyzję podjął Synod.

A jednak w duchu Sazed nie mógł się z tym zgodzić. To sprawiało, że czuł się winny – wieśniacy potrzebowali jego nauki, a on tak bardzo pragnął im pomóc. Jednak... miał wrażenie, że czegoś brakuje. Ostatni Imperator zginął, mimo to Sazedowi zdawało się, że historia jeszcze się nie skończyła. Czy o czymś zapomniał?

O czymś większym nawet od Ostatniego Imperatora? Czymś tak wielkim, tak potężnym, że praktycznie niewidocznym?

A może po prostu chcę, żeby było coś jeszcze, zastanawiał się. Spędziłem większą część życia, stawiając opór i walcząc, podejmując ryzyko, które inni Opiekunowie uważali za szaleństwo. Nie byłem zadowolony z udawanego podporządkowania – musiałem wziąć udział w rebelii.

Mimo jej sukcesów bracia Sazeda wciąż nie wybaczyli mu jego udziału. Wiedział, że Vin i pozostali uważali go za potulnego, jednak w porównaniu z innymi Opiekunami był szalony. Lekkomyślny, niegodny zaufania głupiec, który przez swój brak cierpliwości zagroził całemu zakonowi. Wierzyli, że ich obowiązkiem było czekanie na dzień, kiedy Ostatni Imperator odejdzie. Feruchemików było zbyt mało, by ryzykować otwarty bunt.

Sazed okazał nieposłuszeństwo. Teraz z trudem przyzwyczajał się do spokojnego życia nauczyciela. Czy podświadomie wyczuwał, że ludzie są wciąż w niebezpieczeństwie, czy też po prostu nie mógł zaakceptować znalezienia się na marginesie?

– Mistrzu Terrisaninie!

Sazed obrócił się na pięcie. Głos był przerażony. Kolejna śmierć we mgle, pomyślał od razu. Zadziwiające, lecz inni skaa zostali w chałupach, nawet słysząc przerażony głos. Uchyliło się kilkoro drzwi, lecz nikt nie wybiegł na zewnątrz w przerażeniu – choćby z ciekawości – gdy wołający zbliżył się do Sazeda. To była jedna z chłopek pracujących w polu, krępa kobieta w średnim wieku. Terrisanin sprawdził swoje rezerwy – miał przy sobie swoją cynoołowiomyśl, dodającą mu sił, oraz żelazny pierścień, zwiększający szybkość. Nagle zaczął żałować, że nie założył innych bransolet.

– Mistrzu Terrisaninie! – zawołała zdyszana kobieta. – On wrócił! Wrócił po nas!

– Kto? – spytał Sazed. – Ten, który zginął w mgłach?

– Nie, mistrzu Terrisaninie. Ostatni Imperator.

***

Sazed wyszedł z wioski. Zaczynało się już robić ciemno i kobieta, która go sprowadziła, przerażona wróciła do swojej chaty. Sazed mógł sobie tylko wyobrazić, jak czują się biedacy – uwięzieni przez nadejście nocy i mgły, a jednocześnie przerażeni niebezpieczeństwem kryjącym się na zewnątrz.

A było to ogromne niebezpieczeństwo. Nieznajomy czekał w milczeniu na ubitej drodze, odziany w czarną szatę, niemal dorównujący Sazedowi wzrostem. Był łysy i nie nosił biżuterii – pomijając oczywiście wielkie żelazne kolce wbite w jego oczy.

Nie Ostatni Imperator. Stalowy Inkwizytor.

Sazed nie rozumiał, jakim sposobem te istoty nadal żyły. Kolce były tak szerokie, że wypełniały cały oczodół. Zniszczyły gałki oczne, a ich końcówki wystawały z tyłu czaszki. Z ran nie płynęła krew, przez co wydawały się jeszcze dziwniejsze.

Całe szczęście, że Sazed znał tego Inkwizytora.

– Marsh – powiedział cicho, a wokół nich pojawiły się mgły.

– Trudno cię wyśledzić, Terrisaninie – powiedział Marsh, a jego głos zaskoczył Sazeda. Zmienił się, stał się bardziej chrapliwy, szorstki. Wydawał się teraz zgrzytliwy, jak u kogoś cierpiącego na ciągły kaszel. Zupełnie jak u innych Inkwizytorów, których Sazed słyszał.

– Wyśledzić? – powtórzył Sazed. – Nie spodziewałem się, że inni będą chcieli mnie odnaleźć.

– A jednak – stwierdził Marsh, kierując się na południe. – Udało mi się. Musisz iść ze mną.

Sazed zmarszczył czoło.

– Co? Marsh, mam tu swoje zadania.

– Nieważne – odpowiedział tamten i znów się odwrócił, skupiając bezokie spojrzenie na Sazedzie.

Czy tylko mi się wydaje, czy od ostatniego naszego spotkania stał się dziwniejszy? Sazed zadrżał.

– O co chodzi, Marsh?

– Dom Modlitwy Seran jest pusty.

Sazed się zawahał. Dom Modlitwy był twierdzą Zakonu na południu – miejscem, gdzie Inkwizytorzy i wysocy obligatorzy wycofali się po Upadku.

– Pusty? – spytał. – Mało prawdopodobne.

– A jednak tak jest – odparł Inkwizytor. Mówiąc, nie używał mowy ciała. Żadnych gestów, żadnej mimiki.

– Ja... – Sazed nie dokończył. Jakie informacje, jakie cuda, tajemnice muszą się znajdować w bibliotekach Domu Modlitwy.

– Musisz iść ze mną – powtórzył Marsh. – Mogę potrzebować pomocy, jeśli odkryją mnie moi bracia.

Moi bracia. Od kiedy Inkwizytorzy są „braćmi” Marsha? W ramach planu Kelsiera Marsh wkradł się w ich szeregi. Był pomiędzy nimi zdrajcą, nie ich bratem.

Sazed się zawahał. Profil Inkwizytora wyglądał nienaturalnie, nawet niepokojąco w słabym świetle. Niebezpiecznie.

Nie bądź głupi, złajał się w duchu Sazed. Marsh był bratem Kelsiera – jedynym pozostałym przy życiu krewnym Ocalałego. Jako Inkwizytor, miał pewną władzę nad Stalowym Zakonem i wielu obligatorów słuchało go mimo jego roli w rebelii. Dla rządów Elenda Venture był bezcennym skarbem.

– Idź po swoje rzeczy – powiedział Marsh.

Moje miejsce jest tutaj, pomyślał Sazed. Powinienem uczyć ludzi, a nie włóczyć się po kraju w pogoni za własnym ego.

A jednak...

– Mgły przychodzą w ciągu dnia – stwierdził cicho Inkwizytor.

Sazed uniósł wzrok. Marsh wpatrywał się w niego, w ostatnich promieniach słońca końce kolców błyszczały niczym dyski. Przesądni skaa sądzili, że Inkwizytorzy umieją czytać w myślach, choć Sazed wiedział, że to bzdura. Inkwizytorzy posiadali moce Zrodzonych z Mgły, mogli więc wpływać na uczucia innych, ale nie potrafili czytać w myślach.

– Dlaczego to powiedziałeś? – spytał.

– Bo to prawda – odparł Marsh. – Nic się jeszcze nie skończyło, Sazedzie. Nawet się nie zaczęło. Ostatni Imperator... był tylko opóźnieniem. Trybikiem. Teraz, gdy zginął, pozostało nam mało czasu. Pójdź ze mną do Domu Modlitwy... musimy go przeszukać, skoro mamy taką możliwość.

Sazed zawahał się, po czym pokiwał głową.

– Pozwól, że wyjaśnię to wieśniakom. Myślę, że możemy wyruszyć jeszcze dziś wieczorem.

Marsh skinął głową, ale pozostał bez ruchu, gdy Sazed powrócił do wioski. Po prostu stał w ciemnościach, pozwalając, by otoczyły go mgły.


Wszystko sprowadza się do Alendiego. Przykro mi z jego powodu i z powodu wszystkiego, co musiał znieść. Z powodu tego, czym musiał się stać.

8

Vin rzuciła się w mgłę. Szybowała w nocnym powietrzu, przelatując nad spowitymi w ciemność domami i ulicami. Czasami widziała gdzieś niewielką kulę światła – patrol straży, a może jakiś pechowy nocny wędrowiec.

Zaczęła opadać i natychmiast rzuciła przed siebie monetę. Odepchnęła ją, a jej ciężar popchnął kawałek metalu w dół. Gdy metal uderzył w bruk, jej Pchnięcie poderwało ją do góry i uniosło w powietrze. Łagodne Odepchnięcia były bardzo trudne – każda moneta, od której się Odpychała, każdy skok, który wykonywała, wyrzucały ją w powietrze z ogromną prędkością. Skoki Zrodzonego z Mgły nie przypominały lotu ptaka, bardziej drogę rykoszetującej strzały.

A jednak był w nich wdzięk. Vin odetchnęła głęboko, wznosząc się nad miastem, smakując chłodne wilgotne powietrze. Za dnia Luthadel pachniało paleniskami, rozgrzanymi odpadkami i popiołem. W nocy mgły nadawały mu cudowną chłodną rześkość, niemal czystość.

Vin dotarła na szczyt i przez chwilę tak wisiała, gdy jej pęd zaczął się zmieniać, po czym znów zaczęła opadać ku miastu. Pasma płaszcza unosiły się wokół niej, plącząc się z włosami. Spadała z zamkniętymi oczami, pamiętając pierwsze kilka tygodni szkolenia pod spokojnym – choć uważnym – spojrzeniem Kelsiera. On jej to dał. Wolność. Mimo dwóch lat bycia Zrodzoną z Mgły nigdy nie przestawała czuć się cudownie i upajająco, kiedy szybowała wśród mgieł.

Spalała stal z zamkniętym oczami – linie i tak się pojawiały, widoczne niczym plątanina niebieskich nici na tle czerni powiek. Wybrała dwie, kierujące się w dół za jej plecami, i Odepchnęła, znów wznosząc się łukiem.

Jak ja sobie bez tego radziłam? – pomyślała Vin, otwierając oczy i owijając się płaszczem.

W końcu zaczęła znów spadać i tym razem nie rzuciła monety. Spaliła cynę z ołowiem, by wzmocnić kończyny, i wylądowała z hukiem na murze otaczającym Twierdzę Venture. Brąz nie wskazywał na aktywność allomantyczną w pobliżu, a stal nie ukazała żadnych nietypowych wzorów metalu zbliżających się do twierdzy.

Przykucnęła na chwilę na ciemnym murze, na samej jego krawędzi, obejmując ją palcami stóp. Kamień był chłodny, a cyna sprawiała, że skóra Vin była bardziej wrażliwa niż normalnie. Wyczuwała, że mur powinien zostać oczyszczony – zaczynały go pokrywać porosty, zachęcane przez nocną wilgoć i chronione przed słońcem przez pobliską wieżę.

Vin przyglądała się, jak delikatny wietrzyk porusza mgły. Nim jeszcze zobaczyła ruch na ulicy poniżej, usłyszała go. Napięła się, sprawdzając swoje rezerwy, lecz wtedy ujrzała sylwetkę wilczarza.

Rzuciła w dół monetę i zeskoczyła. OreSeur zaczekał, aż wyląduje obok niego. Vin wykorzystała Odpychanie monety, by spowolnić upadek.

– Szybko się poruszasz – zauważyła z zadowoleniem.

– Musiałem tylko okrążyć pałac, panienko.

– Ale i tak trzymasz się bliżej mnie niż kiedykolwiek wcześniej. To ciało wilczarza jest szybsze niż ludzkie.

OreSeur się zastanowił.

– Prawdopodobnie – przyznał po chwili.

– Możesz podążać za mną przez miasto?

– Pewnie tak – odparł kandra. – Jeśli się zgubimy, wrócę do tego miejsca.

Vin odwróciła się i pobiegła boczną uliczką. OreSeur cicho ruszył za nią.

Zobaczmy, jak poradzi sobie z bardziej wymagającą pogonią, pomyślała, spalając cynę z ołowiem i zwiększając prędkość. Biegła po chłodnym bruku, jak zawsze na bosaka. Zwykły człowiek by jej nie dogonił. Nawet wyszkolony biegacz nie dotrzymałby jej kroku.

Z pomocą cyny z ołowiem Vin mogła biec godzinami z szaleńczą prędkością. Metal dawał jej siłę i nieprawdopodobne wyczucie równowagi, gdy pędziła przez mgłę ciemną ulicą, a za nią powiewał płaszcz.

OreSeur dotrzymywał jej kroku. Biegł obok niej, dysząc ciężko.

To robi wrażenie, pomyślała Vin, po czym skręciła w boczną uliczkę. Bez trudu przeskoczyła przez sześciostopowy płot na jej końcu i znalazła się w ogrodzie jakiegoś arystokraty. Obróciła się na pięcie, ślizgając się na mokrej trawie, i zaczekała.

Kandra przeskoczył przez płot, jego psia postać wyłoniła się z mgły i wylądowała na glinie u stóp Vin. Zatrzymał się, usiadł na tylnych łapach i dyszał. Jego spojrzenie wydało się jej wyzywające.

Dobra, pomyślała Vin, wyciągając garść monet. Dogoń mnie teraz.

Upuściła monetę i znów wzniosła się w powietrze. Obróciła się we mgle i Odepchnęła w bok od kranu przy studni. Wylądowała na dachu i zeskoczyła, wykorzystując kolejną monetę do Odepchnięcia się nad ulicą.

Nie zatrzymywała się, skacząc z dachu na dach, w razie konieczności wykorzystując monety. Od czasu do czasu spoglądała za siebie i widziała ciemną postać, która próbowała ją gonić. Rzadko podążał za nią w ludzkiej postaci – przeważnie spotykała się z nim w określonych punktach. Nocne wędrówki, skoki wśród mgły – to była prawdziwa domena Zrodzonych z Mgły. Czy Elend rozumiał, o co ją prosi, kiedy powiedział jej, żeby zabrała ze sobą OreSeura? Gdyby pozostawała na dole, na ulicach, byłaby odsłonięta.

Wylądowała na dachu i zatrzymała się gwałtownie, łapiąc za krawędź. Wychyliła się na zewnątrz i przyjrzała ulicy, trzy kondygnacje niżej. Wszędzie panowała cisza.

Długo to nie trwało, pomyślała. Będę musiała tylko wyjaśnić Elendowi, że...

OreSeur w psiej postaci wskoczył na dach. Podszedł do niej i usiadł na tylnych łapach, spoglądając na nią wyczekująco.

Vin zmarszczyła czoło. Przecież przez dobre dziesięć minut biegła po dachach z prędkością Zrodzonego z Mgły...

– Jak... jak się tu dostałeś? – spytała.

– Wskoczyłem na niższy budynek, a z niego dostałem się na te czynszówki, panienko – odparł OreSeur. – Później podążałem za tobą po dachach. Są tak blisko siebie, że przeskakiwanie z jednego na drugi wcale nie było trudne.

Vin musiała wyglądać na zdezorientowaną, gdyż kandra mówił dalej:

– Być może zbyt... pochopnie oceniłem te kości, panienko. Z pewnością mają doskonały zmysł węchu... właściwie wszystkie zmysły są wyczulone. Zadziwiająco łatwo mogłem cię wyśledzić, nawet w ciemnościach.

– Rozumiem – odpowiedziała. – To dobrze.

– Mogę zapytać, panienko, o cel tej pogoni?

Wzruszyła ramionami.

– Coś takiego robię każdej nocy.

– Wydawało mi się, że wyjątkowo chcesz mnie zgubić. Będzie trudno mi cię chronić, jeśli nie pozwolisz mi się trzymać blisko.

– Chronić mnie? – spytała Vin. – Nawet nie możesz walczyć.

– Kontrakt nie pozwala mi na zabicie człowieka – stwierdził OreSeur. – Mogę jednak ruszyć po pomoc, jeśli będziesz jej potrzebować.

Albo rzucić mi kawałek atium w chwili niebezpieczeństwa, przyznała w myślach Vin. Ma rację, może być użyteczny. Dlaczego tak bardzo chcę go zgubić?

Spojrzała na OreSeura, który siedział cierpliwie, dysząc z wysiłku. Nawet sobie nie uświadamiała, że kandra muszą oddychać.

Zjadł Kelsiera.

– Chodź – powiedziała.

Zeskoczyła z budynku, Odpychając się od monety. Nie zatrzymała się, by sprawdzić, czy OreSeur idzie za nią.

Spadając, sięgnęła po kolejną monetę, ale postanowiła jej nie używać. Odepchnęła się od zawiasu mijanego okna. Jak większość Zrodzonych z Mgły, często korzystała ze spinek – monet o najmniejszej wartości – by skakać. Gospodarka dostarczała im bardzo wygodnego kawałka metalu o idealnym rozmiarze i ciężarze do skakania i strzelania. Dla większości Zrodzonych z Mgły wartość wyrzuconej spinki, a nawet całej sakiewki, nie miała znaczenia.

Vin jednak nie była taka jak większość Zrodzonych z Mgły. W dzieciństwie garść spinek wydawała jej się wielkim majątkiem. Tyle pieniędzy oznaczało jedzenie na wiele tygodni, jeśli zaciskała pasa. Mogło również oznaczać ból – a nawet śmierć – gdyby inni złodzieje dowiedzieli się, że zdobyła taką fortunę.

Od dawna nie chodziła już głodna. Choć miała w swoich komnatach zapas suchych racji, trzymała go raczej z przyzwyczajenia niż z konieczności. Nie była pewna, co myśleć o zmianach, jakie w niej zaszły. Cieszyło ją, że nie musi się martwić o rzeczy pierwszej potrzeby, lecz te zmartwienia zastąpiło coś o wiele poważniejszego – zmartwienia związane z przyszłością całego kraju.

Przyszłością... ludzi. Wylądowała na miejskim murze – o wiele wyższym i mocniejszym niż mur otaczający Twierdzę Venture. Wskoczyła na przedpiersie i objęła ręką blankę, spoglądając na zewnątrz, w stronę ognisk armii.

Nigdy nie poznała Straffa Venture, ale od Elenda usłyszała wystarczająco wiele na jego temat, by się martwić.

Westchnęła i zeskoczyła na szczyt muru. Później oparła się o blanki. W tym czasie OreSeur wbiegł po schodach na mur i zbliżył się do niej. Znów usiadł na tylnych łapach i czekał cierpliwie.

Na lepsze czy gorsze, proste życie Vin, pełne głodu i bicia, się zmieniło. Rodzące się królestwo Elenda znajdowało się w poważnym niebezpieczeństwie, a ona spaliła ostatnie atium, by uratować życie. Przez to wystawiła go na cios – nie tylko armii, ale też każdego Zrodzonego z Mgły skrytobójcy, który spróbowałby go zabić.

Skrytobójcy takiego jak Obserwator? Tajemnicza postać wtrąciła się do jej walki ze Zrodzonym z Mgły wynajętym przez Cetta. Czego chciał? Dlaczego obserwował ją, a nie Elenda?

Vin westchnęła, sięgnęła do sakiewki i wyciągnęła sztabkę duraluminium. Wciąż dysponowała rezerwą tego, co połknęła wcześniej.

Przez stulecia zakładano, że istnieje tylko dziesięć metali allomantycznych – cztery metale podstawowe i ich stopy, do tego atium i złoto. Jednakże metale allomantyczne zawsze występowały w parach – metal podstawowy i jego stop. Vin zawsze dziwiło, że atium i złoto uważano za parę, choć żadne nie było stopem drugiego. W końcu okazało się, że wcale nie były parą – nawet miały swoje stopy. Jeden z nich – malatium, zwane Jedenastym Metalem – dostarczył Vin wskazówki niezbędnej do pokonania Ostatniego Imperatora.

Jakimś sposobem Kelsier dowiedział się o malatium. Sazed wciąż nie znalazł źródła „legend”, na które natrafił Kelsier i które mówiły o Jedenastym Metalu i jego zdolności do pokonania Ostatniego Imperatora.

Vin potarła palcem śliską powierzchnię duraluminium. Kiedy ostatnio widziała Sazeda, wydawał się sfrustrowany – a w każdym razie tak sfrustrowany, jak tylko mógł być – że nie znalazł nawet wzmianki o legendach Kelsiera. Choć Terrisanin twierdził, że opuszcza Luthadel, by nauczać mieszkańców Ostatniego Imperium – co było jego obowiązkiem jako Opiekuna – uwagi Vin nie umknął fakt, że ruszył na południe. Tam, gdzie Kelsier podobno odkrył Jedenasty Metal.

Czy istnieją też jakieś plotki na temat tego metalu? – zastanawiała się Vin, pocierając duraluminium. Plotki, które mogłyby mi powiedzieć, co on robi?

Każdy z pozostałych metali dawał natychmiastowy, widoczny efekt – jedynie miedź, tworząca chmurę, która ukrywała przed innymi moce Allomanty, nie dawała oczywistych i postrzegalnych zmysłowo efektów. Być może duraluminium było podobne. Czy jego efekt może spostrzec jedynie inny Allomanta, próbujący wykorzystać swoje moce na Vin? Było przeciwieństwem aluminium, które sprawiało, że metale znikały. Czy to oznaczało, że duraluminium zadziała w taki sposób, że jej metale będą służyły jej dłużej?

Poruszenie.

Vin ledwie zauważyła sugestię ruchu. Z początku poczuła pierwotną grozę – czy to była widmowa postać, duch w mroku, którego widziała poprzedniej nocy?

Coś ci się przywidziało, powiedziała sobie z naciskiem. Byłaś zbyt zmęczona. I rzeczywiście, ślad ruchu był zbyt ciemny – zbyt prawdziwy – by mógł należeć do widma.

To był on.

Stał na szczycie jednej z baszt – nie kulił się, nawet nie próbował się ukryć. Był głupi, czy arogancki, ten nieznany Zrodzony z Mgły? Vin uśmiechnęła się, jej niepokój zmienił się w ekscytację. Przygotowała metale, sprawdziła rezerwy. Wszystko było gotowe.

Dziś cię złapię, przyjacielu.

Vin obróciła się na pięcie, wyrzucając chmurę monet. Zrodzony z Mgły albo wiedział, że został zauważony, albo był gotowy na atak, gdyż uchylił się bez trudu. OreSeur poderwał się gwałtownie, a Vin zerwała pasek, odrzucając swoje metale.

– Idź za mną, jeżeli będziesz mógł – szepnęła do kandry, po czym skoczyła w ciemność za swoim celem.

Obserwator rzucił się w mrok. Vin nie miała okazji poćwiczyć pościgu za Zrodzonymi z Mgły – jedyną okazję miała podczas sesji szkoleniowych Kelsiera. Z trudem dotrzymywała kroku Obserwatorowi i poczuła ukłucie winy na myśl o tym, co wcześniej zrobiła OreSeurowi. Na własnej skórze doświadczała tego, jak trudno jest podążać za zdeterminowanym Zrodzonym z Mgły przez opary. I do tego nie miała przewagi w postaci psiego zmysłu węchu.

Ale miała cynę. Metal sprawił, że noc stała się jaśniejsza, i wzmocnił słuch Vin. Dzięki niej udało jej się podążać za Obserwatorem w stronę centrum miasta. W końcu opadł na jednym z centralnych placów z fontannami. Vin również opadła, uderzając w śliskie kamienie z rozbłyskiem cyny z ołowiem, po czym uskoczyła w bok, gdy rzucił w jej stronę garść monet.

Metal z brzękiem uderzył o rzeźby i kamienie. Vin uśmiechnęła się, lądując na czworakach. Rzuciła się do przodu, wykorzystując mięśnie wzmocnione cyną z ołowiem, i Przyciągnęła jedną z monet do ręki.

Jej przeciwnik odskoczył do tyłu, lądując na krawędzi fontanny. Vin dotknęła ziemi i opuściła monetę, wykorzystując ją, by rzucić się do góry i przeskoczyć nad głową Obserwatora. Mężczyzna pochylił się i obserwował ją ostrożnie.

Vin chwyciła jedną z brązowych rzeźb na środku fontanny i zatrzymała się na jej szczycie. Skuliła się na nierównym podłożu, spoglądając z góry na przeciwnika. Stał oparty na jednej nodze na obmurowaniu fontanny, cichy i ciemny pośród mgieł. W jego postawie kryło się wyzwanie.

Jakby pytał: „Czy uda ci się mnie złapać?”.

Vin wyciągnęła sztylety i zeskoczyła z rzeźby. Odepchnęła się w stronę Obserwatora, wykorzystując brąz jako kotwicę.

Obserwator też wykorzystał rzeźbę, Przyciągając się do przodu. Przeleciał tuż pod Vin, podnosząc falę, jego nieprawdopodobna prędkość pozwoliła mu odbić się, ślizgać się po nieruchomej powierzchni. Gdy wyskoczył z wody, Odepchnął się i przeleciał nad placem.

Vin wylądowała na obmurowaniu fontanny, oblała ją zimna woda. Warknęła i skoczyła za Obserwatorem.

Mężczyzna dotknął ziemi i również wyciągnął sztylety. Przetoczyła się i uniosła obie klingi w podwójnym pchnięciu. Obserwator szybko uskoczył, jego ostrza błyszczały i ociekały wodą. Gdy przykucnął, wydawał się gibki i pełen siły. Jego ciało było napięte, pewne. Sprawne.

Vin znów się uśmiechnęła, oddychając szybko. Nie czuła się tak od... od tych nocy, gdy ćwiczyła z Kelsierem. Pozostała przykucnięta, czekając, patrząc, jak mgła kłębi się między nią a przeciwnikiem. Był średniego wzrostu, żylasty i nie nosił mgielnego płaszcza.

Czemu nie ma płaszcza? Mgielne płaszcze były doskonale znanym symbolem jej rodzaju, oznaką dumy i bezpieczeństwa.

Znajdowała się zbyt daleko, by przyjrzeć się jego twarzy. Sądziła jednak, że widzi sugestię uśmiechu, gdy odskoczył do tyłu i Odepchnął się od kolejnej rzeźby. Znów zaczął się pościg.

Vin podążała za nim przez miasto, rozjarzając stal, lądując na dachach i ulicach, Odpychając się wielkimi łukami. Skakali przez Luthadel niczym dzieci na placu zabaw – Vin próbowała odciąć drogę przeciwnikowi, ten zaś zawsze znajdował się trochę przed nią.

Był dobry. O wiele lepszy od wszystkich Zrodzonych z Mgły, jakich napotkała na swojej drodze, być może za wyjątkiem Kelsiera. Jednak od czasu ćwiczeń z Ocalałym zdecydowanie rozwinęła swoje umiejętności. Czy ten przybysz był jeszcze lepszy? Ta myśl przeszyła ją dreszczem. Zawsze uważała Kelsiera za wzorzec allomantycznych umiejętności i łatwo było zapomnieć, że posiadł swoje moce zaledwie parę lat przed Upadkiem.

Ja również szkoliłam się tyle czasu, uświadomiła sobie Vin, lądując w wąskiej uliczce. Zmarszczyła czoło i przykucnęła. Widziała, jak Obserwator spada ku tej ulicy.

Wąska i źle utrzymana ulica była właściwie przejściem między dwu- i trzypiętrowymi budynkami. Nic się nie poruszało – albo jej przeciwnik zdołał uciec, albo ukrywał się w pobliżu. Spaliła żelazo, lecz jego linie nie pokazywały żadnego ruchu.

Miała jednak inną możliwość...

Vin udała, że nadal się rozgląda, lecz jednocześnie rozjarzyła brąz, próbując przebić chmurę miedzi, która powinna znajdować się w pobliżu.

Był tam. Ukrywał się w pomieszczeniu za zamkniętymi okiennicami w zrujnowanym budynku. Teraz, kiedy wiedziała, gdzie szukać, zobaczyła kawałek metalu, który wykorzystał, żeby wskoczyć na piętro, haczyk, który musiał Przyciągnąć, żeby szybko zamknąć za sobą okiennice. Pewnie wcześniej odwiedził tę uliczkę, by móc ją tu zgubić.

Sprytne, pomyślała Vin.

Nie mógł przewidzieć jej umiejętności przebijania chmury miedzi. Ale gdyby go teraz zaatakowała, zdradziłaby się. Vin wstała cicho, myśląc o tym, jak się tam kuli i z napięciem czeka, aż odejdzie.

Uśmiechnęła się. Sięgając w głąb siebie, zbadała zapas duraluminium. Mogła odkryć, czy jego spalenie prowadziło do zmian w sposobie, w jaki wyglądała dla innego Zrodzonego z Mgły. Obserwator z pewnością spalał swoje metale, próbując ocenić, jaki będzie jej kolejny ruch.

Dlatego, uważając się za nieprawdopodobnie sprytną, Vin spaliła czternasty metal.

W jej uszach rozległ się potężny wybuch. Vin sapnęła i opadła na kolana. Wszystko wokół niej stało się jasne, jakby jakieś wyładowanie rozjarzyło całą ulicę. I było jej zimno – oszałamiająco, morderczo zimno.

Jęknęła, próbując zrozumieć dźwięk. To... to nie był wybuch, lecz wiele wybuchów. Rytmiczne uderzenia, jak bęben bijący tuż obok niej. Bicie jej serca. I wietrzyk, głośny niczym wichura. Drapanie psa szukającego pożywienia. Ktoś chrapiący przez sen. Zupełnie jakby jej słuch stał się sto razy czulszy.

A później... nic. Vin upadła na kamienie, nagły przypływ światła, zimna i dźwięku zniknął. W cieniach poruszała się jakaś postać, ale nie rozpoznawała jej – już nie widziała w ciemności. Jej cyna...

Zniknęła, uświadomiła sobie. Mój cały zapas cyny się spalił. Spalałam ją, kiedy sięgnęłam po duraluminium.

Spaliłam je jednocześnie. To cała tajemnica. Duraluminium wypaliło całą jej cynę w nagłym wybuchu. Przez krótki czas ogromnie wyczuliło to jej zmysły, lecz jednocześnie pozbawiło ją rezerw. Odkryła również, że brąz i cyna z ołowiem – pozostałe metale, które spalała w tym samym czasie – także zniknęły. Nagły przypływ zmysłowych informacji był tak potężny, że nie zauważyła efektów pozostałej dwójki.

Później się nad tym zastanowię, powiedziała sobie Vin, potrząsając głową. Czuła się, jakby została oślepiona i ogłuszona, ale była jedynie trochę oszołomiona.

Ciemna postać zbliżała się do niej przez mgły. Nie miała czasu na odpoczynek – poderwała się na równe nogi, zatoczyła. Sylwetka była za niska na Obserwatora. To był...

– Panienko, czy potrzebujesz pomocy?

Vin zaczekała, aż OreSeur podejdzie do niej i usiądzie na tylnych łapach.

– Udało ci się mnie dogonić – powiedziała.

– Nie było to łatwe, panienko – odparł beznamiętnie. – Potrzebujesz pomocy?

– Co? Nie, żadnej pomocy. – Vin znów potrząsnęła głową, rozjaśniając umysł. – Chyba o tym jednym nie pomyślałam, kiedy uczyniłam cię psem. Nie możesz teraz nosić dla mnie metali.

Kandra przechylił głowę, po czym zniknął w uliczce. Wrócił po chwili, niosąc coś w pysku. Jej pas.

Upuścił go u jej stóp i znów usiadł. Vin podniosła pas i wyciągnęła jedną z zapasowych fiolek.

– Dziękuję – powiedziała powoli. – To było bardzo... rozsądne z twojej strony.

– Wypełniam swój Kontrakt, panienko – odparł kandra. – Nic więcej.

Cóż, zrobiłeś więcej niż kiedykolwiek wcześniej, pomyślała, połykając zawartość fiolki. Spaliła cynę, odzyskując widzenie w ciemnościach i zmniejszając napięcie. Od chwili, gdy odkryła swoje moce, nigdy nie musiała chodzić w całkowitej ciemności.

Okiennice w pokoju Obserwatora były otwarte. Najwyraźniej uciekł w czasie jej ataku. Vin westchnęła.

– Panienko! – warknął OreSeur.

Vin obróciła się na pięcie. Za jej plecami bezgłośnie wylądował mężczyzna. Z jakiegoś powodu wyglądał... znajomo. Miał szczupłą twarz i ciemne włosy. Przechylił głowę. Widziała pytanie w jego oczach. Czemu upadła?

Uśmiechnęła się.

– Może chciałam cię ściągnąć bliżej? – wyszeptała. Cicho, lecz wystarczająco głośno, by usłyszały ją jego wzmocnione cyną uszy.

Zrodzony z Mgły uśmiechnął się i pochylił głowę, jakby ukłonie.

– Kim jesteś? – spytała, robiąc krok do przodu.

– Wrogiem – odparł, wyciągając rękę, by ją powstrzymać.

Vin się zatrzymała. Między nimi kłębiły się mgły.

– To dlaczego pomogłeś mi w walce z tymi skrytobójcami?

– Ponieważ – odpowiedział – jestem też szalony.

Ze zmarszczonym czołem wpatrzyła się w mężczyznę. Widziała już wcześniej szaleństwo w oczach żebraków. Ten mężczyzna nie był szalony. Stał dumnie wyprostowany i wpatrywał się w nią opanowanym wzrokiem.

W jaką gierkę on gra? – zastanawiała się.

Instynkty – wykształcone przez całe życie – kazały jej zachować ostrożność. Dopiero niedawno nauczyła się ufać przyjaciołom i nie miała zamiaru obdarzyć tym przywilejem mężczyzny, którego spotykała nocami.

A jednak minął ponad rok od kiedy ostatnio rozmawiała ze Zrodzonym z Mgły. Targały nią konflikty, których nie umiała wyjaśnić innym. Nawet Mgliści, jak Ham czy Breeze, nie rozumieli dziwnego podwójnego życia Zrodzonego z Mgły. Częściowo skrytobójca, częściowo strażnik, częściowo arystokratka... częściowo zagubiona, cicha dziewczyna. Czy ten mężczyzna miał podobne problemy ze swoją tożsamością?

Może mogłaby uczynić z niego swojego sojusznika, znaleźć drugiego Zrodzonego z Mgły dla obrony Środkowego Dominium. Nawet jeśli, z pewnością nie mogła sobie pozwolić na walkę z nim. Nocna pogoń to jedno, ale gdyby doszło do czegoś poważniejszego, w grę mogłoby wchodzić atium.

Gdyby tak się stało, przegrałaby.

Obserwator wpatrywał się w nią uważnie.

– Odpowiedz mi na jedno pytanie – poprosił.

Vin pokiwała głową.

– Naprawdę Go zabiłaś?

– Tak – odpowiedziała szeptem. Mógł mieć na myśli tylko jedną osobę.

Powoli pokiwał głową.

– Dlaczego grasz w ich gierki?

– Czyje gierki?

Obserwator wskazał w stronę Twierdzy Venture.

– To nie gierki – odparła. – To nie jest gierka, kiedy niebezpieczeństwo grozi ludziom, których kocham.

Obserwator stał w milczeniu, w końcu potrząsnął głową, jakby... rozczarowany. Wyjął coś zza pasa.

Vin natychmiast odskoczyła, on jednak rzucił monetę na ziemię między nimi. Odbiła się kilka razy i zatrzymała na bruku. Wtedy Obserwator Odepchnął się w powietrze.

Nie podążyła za nim. Pomasowała czoło – wciąż miała wrażenie, że zaraz rozboli ją głowa.

– Puszczasz go? – spytał OreSeur.

– Na dziś koniec. Dobrze walczył – odpowiedziała.

– Wydaje się, że darzysz go szacunkiem – zauważył kandra.

Vin odwróciła się i zmarszczyła czoło, wyczuwając nutę pogardy w głosie kandry. OreSeur siedział cierpliwie i nie okazywał żadnych uczuć.

Westchnęła, zapinając pas.

– Będziemy musieli wymyślić dla ciebie jakąś uprząż albo coś w tym rodzaju – powiedziała. – Chcę, żebyś nosił dla mnie zapasy metali, jak wtedy, gdy byłeś człowiekiem.

– Uprząż nie będzie konieczna, panienko – stwierdził kandra.

– O?

OreSeur podniósł się i podszedł do niej.

– Wyjmij, proszę, jedną z fiolek.

Vin spełniła jego prośbę i wyjęła małą fiolkę. OreSeur zatrzymał się, po czym zwrócił do niej bokiem. Na jej oczach futro rozstąpiło się, a ciało pękło, ukazując żyły i warstwy skóry. Vin się cofnęła.

– Nie ma powodów do zmartwienia, panienko – zapewnił ją kandra. – Moje ciało jest inne niż twoje. Mam nad nim więcej... kontroli, tak mogłabyś to określić. Umieść fiolkę w moim barku.

Vin zrobiła to, co jej powiedział. Ciało otoczyło szkło, ukrywając je. Vin eksperymentalnie spaliła żelazo. Żadnych niebieskich linii wskazujących w stronę ukrytej fiolki. Metal w żołądku pozostawał odporny na wpływy innych Allomantów. W rzeczy samej, metale przebijające ciało, jak kolce Inkwizytorów czy kolczyk Vin, nie mogły być Przyciągane i Odpychane. Najwyraźniej ta zasada dotyczyła metali ukrytych w ciele kandra.

– Dostarczę ci je w razie potrzeby – stwierdził OreSeur.

– Dziękuję – odpowiedziała Vin.

– Kontrakt, panienko. Nie dziękuj mi. Robię tylko to, czego się ode mnie oczekuje.

Vin powoli pokiwała głową.

– W takim razie wracajmy do pałacu – powiedziała. – Chcę sprawdzić, co u Elenda.


Ale pozwólcie, że zacznę od początku. Poznałem Alendiego w Khlennium. Był wtedy młodzieńcem i nie został jeszcze wypaczony przez dziesięć lat dowodzenia armią.

9

Marsh się zmienił. Dawny Szperacz stał się... twardszy. Wydawało się, że przez cały czas spogląda na rzeczy, których Sazed nie widział. Odpowiadał kategorycznie i lapidarnie.

Oczywiście, Marsh zawsze był bezpośredni. Sazed popatrzył na przyjaciela, idąc obok niego zapyloną drogą. Nie mieli koni – nawet gdyby Terrisanin miał wierzchowca, zwierzę nie chciałoby podejść do Inkwizytora.

Spook mi kiedyś mówił, jakie Marsh miał przezwisko, zastanawiał się Sazed. Przed przemianą, nazywali go... Żelaznookim. Ten przydomek okazał się proroczy. Większość źle się czuła w obecności odmienionego Marsha, izolując go. I choć on najwyraźniej nie zwracał na to uwagi, Sazed specjalnie się z nim zaprzyjaźnił.

Nadal nie wiedział, czy Marsh doceniał ten gest, czy nie. Całkiem dobrze się dogadywali – obaj interesowali się nauką, historią i nastrojami religijnymi w Ostatnim Imperium.

I w końcu przyszedł po mnie, pomyślał Sazed. Oczywiście, twierdził, że potrzebuje mojej pomocy, gdyby w Domu Modlitwy Seran jednak przebywali jacyś Inkwizytorzy. Ale to była kiepska wymówka. Mimo feruchemicznych mocy, Terrisanin nie był wojownikiem.

– Powinieneś być w Luthadel – stwierdził Marsh.

Sazed uniósł wzrok. Jego towarzysz jak zwykle mówił bez ogródek i bez wstępów.

– Czemu tak mówisz? – spytał.

– Potrzebują cię tam.

– Reszta Ostatniego Imperium też mnie potrzebuje, Marsh. Jestem Opiekunem i nie powinienem poświęcać całego swojego czasu jednej grupie ludzi.

Marsh pokręcił głową.

– Ci chłopi wkrótce o tobie zapomną. Nikt nie zapomni tego, co wkrótce wydarzy się w Środkowym Imperium.

– Byłbyś zaskoczony, o czym potrafią zapomnieć ludzie. Wojny i królestwa mogą się teraz wydawać ważne, ale nawet Ostatnie Imperium okazało się śmiertelne. Teraz, gdy upadło, Opiekunowie nie mają już powodu zajmować się polityką. Większość z nas uważa, że nigdy nie powinniśmy zajmować się polityką.

Inkwizytor zwrócił się w jego stronę. Te oczy, oczodoły wypełnione stalą. Sazed nie zadrżał, ale czuł się niezręcznie.

– A twoi przyjaciele? – spytał.

To było bardziej osobiste. Sazed odwrócił głowę, myśląc o Vin i złożonej Kelsierowi przysiędze, że będzie ją chronił. Teraz nie potrzebuje już ochrony, pomyślał. Jest lepsza w Allomancji od samego Kelsiera. A jednak wiedział, że nie każda ochrona wiąże się z walką. Te rzeczy – wsparcie, rada, dobroć – były ważne dla każdego, a szczególnie Vin. Tak wielka odpowiedzialność spoczywała na jej ramionach.

– Posłałem... pomoc – stwierdził Sazed. – Tyle, ile mogłem.

– To za mało – sprzeciwił się Marsh. – To, co się dzieje w Luthadel, jest zbyt ważne, by to zignorować.

– Nie ignoruję ich. Po prostu wypełniam swoje obowiązki.

Marsh w końcu się odwrócił.

– Niewłaściwe obowiązki. Wrócisz do Luthadel, kiedy tu skończymy.

Sazed otworzył usta, by się sprzeciwić, ale w końcu nic nie powiedział. Bo też i co mógł? Marsh miał rację. Choć Terrisanin nie miał na to dowodów, wiedział, że w Luthadel dzieją się ważne rzeczy – rzeczy, przy których będzie potrzebna jego pomoc. Rzeczy, które prawdopodobnie wpłyną na przyszłość krainy znanej niegdyś jako Ostatnie Imperium.

Dlatego zamknął usta i powlókł się za Marshem. Wróci do Luthadel i znów okaże się buntownikiem. Może w końcu zrozumie, że nie było żadnego widmowego zagrożenia dla świata – że powrócił kierowany samolubnym pragnieniem, by być z przyjaciółmi.

Właściwie na to właśnie liczył. Alternatywa sprawiała, że czuł się nieswojo.


Wzrost Alendiego zaskoczył mnie, gdy ujrzałem go po raz pierwszy. Oto człowiek, który górował nad innymi i mimo swojego wieku oraz skromnego stroju wymagał szacunku.

10

Zgromadzenie zbierało się w dawnej siedzibie Kantonu Finansów Stalowego Zakonu. Było to pomieszczenie o niskim sklepieniu, raczej duża sala wykładowa niż sala zgromadzenia. Scenę na podwyższeniu otaczały rzędy ławek. Po prawej stronie sceny Elend umieścił rząd siedzeń dla członków Zgromadzenia. Po lewej samotną mównicę.

Mównica była zwrócona w stronę Zgromadzenia, nie tłumów. Zwykłych mieszkańców zachęcano jednak do przychodzenia. Elend sądził, że każdy powinien się interesować działaniem rządu i martwiło go, że na cotygodniowych spotkaniach Zgromadzenia pojawiało się niewielu słuchaczy.

Siedzenie Vin znajdowało się na scenie, tyle że z tyłu, naprzeciwko widowni. Ze swojego miejsca wraz z innymi strażnikami mogła obserwować tłum. Również cały pierwszy rząd na widowni zajmowali strażnicy Hama, stanowiąc pierwszą linię obrony. Byli w zwykłych ubraniach. Elend nie chciał zgodzić się na żądania Vin, by umieścić straże przed sceną i za nią – sądził, że widok strażników siedzących za mówcami będzie rozpraszający. Ham i Vin jednak się upierali. Jeśli Elend miał zamiar co tydzień stawać przed tłumem, chciała mieć pewność, że uda jej się mieć na oku jego samego i tych, którzy go strzegli.

Dotarcie na miejsce wymagało od niej przejścia przez całą scenę. Zebrani odprowadzali ją wzrokiem. Niektórzy z tłumu interesowali się skandalem – zakładali, że jest kochanką Elenda, a król sypiający ze swoją asystentką był zawsze dobrym tematem plotek. Inni interesowali się polityką i zastanawiali się, jak wielki ma wpływ na Elenda i czy można ją wykorzystać, by zyskać przychylność władcy. Jeszcze innych ciekawiły legendy i zastanawiali się, czy dziewczyna taka jak Vin rzeczywiście mogła zabić Ostatniego Imperatora.

Vin przyspieszyła kroku. Minęła Zgromadzenie i usiadła obok Hama, który mimo oficjalnej okazji nadal nosił prostą kamizelkę na gołe ciało. Siedząc obok niego w spodniach i koszuli, Vin nie czuła się aż tak nie na miejscu.

Ham uśmiechnął się, poklepał ją przyjaźnie po ramieniu. Zmusiła się, by nie podskoczyć. Nie chodziło o to, że go nie lubiła – wprost przeciwnie. Kochała go jak wszystkich członków dawnej ekipy Kelsiera. Po prostu... nie umiała tego wyjaśnić, nawet sobie. Niewinny gest Hama sprawił, że miała ochotę go odepchnąć. Wydawało jej się, że ludzie nie powinni tak swobodnie dotykać innych.

Odrzuciła te myśli. Musiała się nauczyć zachowywać jak inni ludzie. Elend zasługiwał na normalną kobietę.

Już był na miejscu. Skinął Vin głową, gdy zauważył jej przybycie, a ona odpowiedziała uśmiechem. Później powrócił do cichej rozmowy z lordem Penrodem, jednym ze szlachetnie urodzonych członków Zgromadzenia.

– Elend będzie zadowolony – wyszeptała Vin. – Nie ma wolnych miejsc.

– Martwią się – odparł równie cicho Ham. – A zmartwiony człowiek zwraca większą uwagę na takie rzeczy. Mnie to się nie podoba... ci wszyscy ludzie utrudniają nam robotę.

Vin pokiwała głową i przyjrzała się widowni. Tłum był różnorodny – zbiorowisko różnych grup, które za czasów Ostatniego Imperium nigdy by się nie spotkały. Większość stanowili oczywiście szlachetnie urodzeni. Zmarszczyła czoło, myśląc o tym, jak często różni członkowie szlachty próbowali manipulować Elendem i ile obietnic im złożył...

– Czemu masz taką minę? – spytał Ham, trącając ją.

Vin spojrzała na Zbira. Jego oczy błyszczały w prostokątnej twarzy. Ham miał niemal nadnaturalny zmysł, jeśli chodziło o kłótnie.

Westchnęła.

– Po prostu tego nie rozumiem.

– Tego?

– Tego – powtórzyła cicho, gestem wskazując Zgromadzenie. – Elend tak bardzo próbuje wszystkich uszczęśliwić. Tak wiele oddaje... władzę, pieniądze...

– Chce, żeby wszyscy zobaczyli, że każdy jest traktowany uczciwie.

– To coś więcej, Ham – sprzeciwiła się. – Zupełnie, jakby chciał zmienić wszystkich w szlachetnie urodzonych.

– A czy to coś złego?

– Gdyby każdy był szlachetnie urodzony, to nie byłoby szlachetnie urodzonych. Nie wszyscy mogą być bogaci i nie wszyscy mogą mieć władzę. Nie tak działa świat.

– Być może – odparł z namysłem Ham. – Ale czyż obywatelskim obowiązkiem Elenda nie jest zapewnienie sprawiedliwości?

Obywatelski obowiązek? Pomyślała Vin. Nie powinnam była rozmawiać o czymś takim z Hamem.

Spuściła wzrok.

– Po prostu myślę, że mógłby zadbać o każdego bez Zgromadzenia. Oni tylko się kłócą i próbują odebrać mu władzę. A on na to pozwala.

Nie kontynuowali tej rozmowy i Vin wróciła do przyglądania się widzom. Wyglądało na to, że spora grupa robotników przybyła pierwsza i zajęła najlepsze miejsca. Na początku istnienia Zgromadzenia – przed dziesięcioma miesiącami – arystokracja wysyłała służących, by zajęli dla nich miejsca albo płacili ludziom, żeby się przenieśli dalej. Kiedy Elend dowiedział się o takich praktykach, zakazał ich.

Poza szlachetnie urodzonymi i robotnikami zjawili się liczni przedstawiciele „nowej” klasy. Kupcy i rzemieślnicy skaa, którzy teraz mogli samodzielnie ustalać ceny swoich towarów. Oni byli prawdziwymi zwycięzcami w nowej ekonomii Elenda. Pod uciskiem Ostatniego Imperatora tylko kilku niezwykle uzdolnionych skaa mogło prowadzić względnie wygodne życie. Bez tych ograniczeń ci sami ludzie szybko okazali się bardziej uzdolnieni i rzutcy niż ich szlachetnie urodzeni odpowiednicy. W Zgromadzeniu stanowili frakcję dorównującą arystokracji.

W tłumie przewijali się też inni skaa. Wyglądali niemal tak samo jak przed dojściem Elenda do władzy. Podczas gdy arystokraci nosili surduty, kapelusze i płaszcze, ci skaa mieli proste spodnie. Niektórzy nie umyli się po pracy, a ich ubranie było stare i poplamione popiołem.

A jednak... wyglądali inaczej. Nie chodziło o ich ubiór, ale postawę. Siedzieli bardziej prosto, wyżej unosili głowy. I mieli choć trochę wolnego czasu, by przyjść na spotkanie Zgromadzenia.

Elend w końcu wstał, by rozpocząć obrady. Tego ranka ubierali go służący i w efekcie nie wydawał się nawet odrobinę niechlujny. Marynarka dobrze leżała, zapięta na wszystkie guziki, a kamizelka miała odpowiedni niebieski odcień. Do tego ktoś go uczesał i krótkie kasztanowe loki przylegały do głowy.

Zazwyczaj rozpoczynał spotkanie wezwaniem innych mówców. Członków Zgromadzenia, którzy godzinami rozwodzili się na tematy w rodzaju wysokości podatków czy instalacji sanitarnych w mieście. Dziś jednak mieli ważniejsze tematy do omówienia.

– Panowie – zaczął Elend. – Proszę o pozwolenie odejścia od zwykłej kolejności działań, w świetle obecnej... sytuacji miasta.

Grupa dwudziestu czterech członków pokiwała głowami, niektórzy mruczeli przy tym pod nosem. Elend ich zignorował. Dobrze się czuł w obecności tłumu, o wiele lepiej niż Vin. Gdy przemawiał, przyglądała się widzom, obserwując ich reakcje.

– Powaga naszej sytuacji jest z pewnością oczywista – rozpoczął Elend, prezentując przygotowaną wcześniej mowę. – Musimy stawić czoło niebezpieczeństwu, jakiego to miasto wcześniej nie znało. Inwazji i oblężeniu przez tyrana z zewnątrz. Jesteśmy nowym narodem, królestwem zbudowanym na zasadach nieznanych w czasach Ostatniego Imperatora. A jednak mamy już swoją tradycję. Wolność dla skaa. Władza wybierana przez nas i zgodna z naszymi pragnieniami. Szlachetnie urodzeni, którzy nie muszą się płaszczyć przed obligatorami i Inkwizytorami Ostatniego Imperatora. Panowie, rok to za mało. Posmakowaliśmy wolności, ale nie mieliśmy czasu się nią nacieszyć. Przez ostatni miesiąc często dyskutowaliśmy i spieraliśmy się, co powinniśmy zrobić, gdy nadejdzie ten dzień. Oczywiście, mamy różne zdania na ten temat. Dlatego proszę o solidarny głos. Obiecajmy sobie i tym ludziom, że nie oddamy tego miasta w obce ręce bez poważnego zastanowienia. Zdecydujmy się zebrać więcej informacji, znaleźć inne wyjścia, a nawet walczyć, jeśli okaże się to konieczne.

Mowa trwała dalej, ale Vin słyszała ją już wielokrotnie, gdy Elend ją ćwiczył. Kiedy mówił, spoglądała na zebranych. Najbardziej martwiła się obligatorami, którzy siedzieli z tyłu. Nie zareagowali, gdy Elend postawił ich w złym świetle.

Nigdy nie rozumiała, dlaczego Elend pozwolił Stalowemu Zakonowi na dalsze nauczanie. Jedynie on pozostał po Ostatnim Imperatorze. Większość obligatorów uparcie nie chciała się podzielić z nowym rządem swoją wiedzą na temat biurokracji i administracji, a na skaa patrzyli z pogardą.

A jednak Elend pozwolił im zostać. Kategorycznie zabronił im nawoływać do buntu lub przemocy. Nie wygnał ich jednak z miasta, co zaproponowała Vin. Gdyby decyzja należała do niej, prawdopodobnie by ich straciła.

Mowa zbliżała się ku końcowi i Vin znów skoncentrowała się na Elendzie.

– Panowie – powiedział. – Składam tę propozycję w dobrej wierze i w imieniu tych, których reprezentujemy. Proszę o czas. Proponuję, żebyśmy zrezygnowali z głosowania na temat przyszłości miasta do chwili, gdy królewska delegacja spotka się z armią na zewnątrz i oceni, czy istnieje jakakolwiek szansa na negocjacje.

Opuścił rękę z kartką i uniósł wzrok, czekając na komentarze.

– Czyli – odezwał się Philen, jeden z kupców w Zgromadzeniu – prosisz nas, żebyśmy pozwolili ci zdecydować, jaki będzie los miasta. – Philen nosił swój bogaty strój tak swobodnie, że nikt by się nie domyślił, że po raz pierwszy włożył go przed rokiem.

– Co? – spytał Elend. – Nic takiego nie powiedziałem. Poprosiłem tylko o trochę czasu, by porozmawiać ze Straffem.

– Odrzucił wszystkie nasze wcześniejsze wiadomości – spytał inny z członków Zgromadzenia. – Dlaczego sądzisz, że teraz posłucha?

– Podchodzimy do tego ze złej strony! – odezwał się jeden z arystokratów. – Powinniśmy podjąć decyzję, by błagać Straffa Venture, żeby nas nie atakował, a nie myśleć o spotkaniu i rozmowach. Musimy szybko ustalić, że chcemy z nim współpracować. Wszyscy widzieliście tę armię. On planuje nas zniszczyć!

– Proszę – powiedział Elend, unosząc dłoń. – Nie odchodźmy od tematu!

Jeden z członków Zgromadzenia – skaa – odezwał się, jakby nie słyszał Elenda:

– Mówisz tak, ponieważ jesteś szlachetnie urodzony. – Wskazał na mężczyznę, któremu król przerwał. – Łatwo ci mówić o współpracy ze Straffem, bo nie masz wiele do stracenia!

– Niewiele do stracenia? – powtórzył arystokrata. – Mogę zostać stracony z całą rodziną za pomoc Elendowi przeciwko jego ojcu!

– No, ba! – odezwał się jeden z kupców. – To nie ma sensu. Powinniśmy byli wiele miesięcy temu zatrudnić najemników, jak sugerowałem.

– A skąd wzięlibyśmy na to pieniądze? – spytał lord Penrod, najstarszy ze szlachetnie urodzonych.

– Podatki – odparł kupiec, machnąwszy ręką.

– Panowie! – powiedział Elend, po czym powtórzył głośniej: – Panowie!

Część zebranych zwróciła na niego uwagę.

– Musimy podjąć decyzję – powiedział. – Skupcie się, proszę. Co z moją propozycją?

– Nie ma sensu – stwierdził kupiec Philen. – Dlaczego mamy czekać? Zaprośmy Straffa do miasta i skończmy z tym. I tak je sobie weźmie.

Mężczyźni znów zaczęli się kłócić. Problem polegał na tym, że kupiec Philen – choć Vin go nie lubiła – miał rację. Walka rysowała się mało ciekawie, Straff bowiem miał dużą armię. Czy gra na czas rzeczywiście coś da?

– Posłuchajcie – odezwał się znów Elend, próbując przyciągnąć ich uwagę, niestety, nie do końca skutecznie. – Straff to mój ojciec. Może uda mi się z nim porozmawiać? Może skłonię go, żeby mnie posłuchał? Luthadel przez wiele lat było jego domem. Może uda mi się go przekonać, żeby nie atakował?

– Zaczekaj – odezwał się jeden ze skaa. – A co z żywnością? Widziałeś, ile kupcy żądają za zboże? Nim zaczniemy martwić się armią, powinniśmy porozmawiać o obniżeniu cen.

– Zawsze obwiniacie nas o swoje problemy – stwierdził jeden z kupców.

I znów zaczęły się przepychanki. Elend skulił się nieco za mównicą. Vin potrząsnęła głową ze współczuciem. Tak się często działo na obradach Zgromadzenia – wydawało jej się, że nie traktują Elenda z należnym szacunkiem. Może to jego wina, gdyż wyniósł ich i uczynił prawie równymi sobie?

W końcu dyskusja się uspokoiła, a Elend wyciągnął arkusz papieru, najwyraźniej planował zapisać wynik głosowania nad jego propozycją. Nie wydawał się nastawiony optymistycznie.

– Dobrze – stwierdził. – Głosujmy. Proszę, pamiętajcie, że jeśli dacie mi czas, nie oznacza to, że stracimy wszystkie atuty. Po prostu będę miał okazję porozmawiać z ojcem i przekonać go, żeby zmienił zdanie i nie odbierał nam miasta.

– Elend, chłopcze – odezwał się lord Penrod. – Wszyscy tu żyliśmy pod władzą Ostatniego Imperatora. Wszyscy wiemy, jakim człowiekiem jest twój ojciec. Jeśli pragnie tego miasta, to je sobie weźmie. My możemy tylko zdecydować, w jaki sposób. Może uda nam się sprawić, by mieszkańcy zachowali część swoich swobód.

Zebrani siedzieli w milczeniu. Kilku zwróciło się w stronę Penroda. Vin nie znała go dobrze. Był jednym z najpotężniejszych arystokratów, którzy pozostali w mieście po Upadku, a poglądy miał konserwatywne. Nie słyszała jednak nigdy, by źle mówił o skaa, co prawdopodobnie tłumaczyło jego popularność wśród pospólstwa.

– Mówię otwarcie – stwierdził Penrod – gdyż taka jest prawda. Nie mamy żadnych kart przetargowych.

– Zgadzam się z Penrodem – wtrącił Philen. – Jeśli Elend chce się spotkać ze Straffem Venture, ma takie prawo. O ile dobrze rozumiem, jako król ma prawo negocjować z obcymi monarchami. Nie musimy jednak obiecywać, że nie oddamy Straffowi miasta.

– Mistrzu Philenie – odparł szlachcic. – Chyba źle mnie zrozumiałeś. Powiedziałem, że poddanie miasta jest nieuniknione... ale musimy jak najwięcej przy tym uzyskać. To oznacza co najmniej spotkanie ze Straffem, by ocenić jego nastawienie. Głosowanie teraz za oddaniem mu miasta zbyt szybko pozbawiłoby nas wszelkich atutów.

Elend uniósł wzrok. Na jego twarzy po raz pierwszy od początku dyskusji malowała się nadzieja.

– Czyli popierasz moją propozycję? – spytał.

– To niezręczny sposób na zapewnienie sobie czasu, którego potrzebujemy – odparł Penrod. – Ale... skoro armia już tu jest, to chyba nie mamy innych możliwości. Tak, popieram tę propozycję, Wasza Wysokość.

Inni członkowie Zgromadzenia kiwali głowami, jakby dopiero teraz zaczęli rozważać propozycję króla. Ten Penrod ma za dużą władzę, pomyślała Vin, spoglądając ze zmrużonymi oczyma na starszego mężczyznę. Słuchają go bardziej niż Elenda.

– Zagłosujemy? – spytał inny z zebranych.

I tak zrobili. Elend zapisywał głosy, przechodząc wzdłuż szeregów członków Zgromadzenia. Ośmiu szlachetnie urodzonych – siedmiu plus Elend – zagłosowało za propozycją, biorąc pod uwagę opinię Penroda. Ośmiu skaa było w większości za, a kupcy przeciwko. W końcu jednak król zebrał konieczne dwie trzecie głosów.

– Propozycja została przyjęta – powiedział Elend, podliczywszy głosy. Wydawał się zaskoczony. – Zgromadzenie rezygnuje z prawa poddania miasta do chwili, gdy król spotka się ze Straffem Venture.

Vin odchyliła się do tyłu, próbując ocenić, co sądzi o głosowaniu. Dobrze, że Elend wygrał, ale nie podobał jej się sposób, w jaki to osiągnął.

Elend w końcu opuścił mównicę, usiadł i pozwolił, by jego miejsce zajął niezadowolony Philen. Odczytał propozycję, by kontrolę nad miejskimi zapasami żywności przekazano kupcom. Tym razem to Elend się sprzeciwił i znów zaczęły się kłótnie. Vin przyglądała się temu z zainteresowaniem. Czy król uświadamiał sobie, jak bardzo staje się podobny do pozostałych, gdy sprzeciwiał się ich propozycjom?

Elend i kilku skaa przeciągali dyskusję tak długo, aż nadeszła pora obiadu, a głosowanie jeszcze się nie odbyło. Ludzie na widowni wstawali i przeciągali się. Ham odwrócił się w jej stronę.

– Udane obrady, co?

Vin wzruszyła ramionami.

– Musimy coś zrobić z twoją ambiwalencją w odniesieniu do obywatelskich obowiązków, dzieciaku.

– Już obaliłam jeden rząd – odparła. – To chyba na jakiś czas załatwia moje „obywatelskie obowiązki”.

Ham uśmiechnął się, choć nadal uważnie patrzył na tłum. Teraz, gdy wszyscy się ruszali, próba zabójstwa Elenda miałaby największe szanse powodzenia. Jedna osoba szczególnie zwróciła uwagę Vin. Zmarszczyła czoło.

– Zaraz wracam – powiedziała do Hama i wstała.

***

– Postąpiłeś właściwie, lordzie Penrodzie – powiedział szeptem Elend, stając obok starszego arystokraty. – Potrzebujemy więcej czasu. Wiesz, co mój ojciec zrobi z tym miastem, jeśli je zdobędzie.

Lord Penrod pokręcił głową.

– Nie zrobiłem tego dla ciebie, synu. Zrobiłem to, bo chciałem się upewnić, że ten idiota Philen nie odda miasta, zanim szlachta nie uzyska od twojego ojca obietnicy zachowania tytułów.

– Widzisz – odezwał się Elend, unosząc palec. – Musi być jakieś inne rozwiązanie! Ocalały nie oddałby tego miasta bez walki.

Penrod skrzywił się i król przerwał, przeklinając się w duchu. Stary lord był tradycjonalistą i wzmianka o Ocalałym raczej nie mogła przynieść pozytywnych efektów. Wielu ze szlachetnie urodzonych obawiało się wpływu Kelsiera na skaa.

– Zastanów się nad tym – powiedział Elend, spoglądając w bok, gdy zbliżyła się do niego Vin. Gestem wezwała go do siebie. Przeprosił zgromadzonych i podszedł do niej.

– O co chodzi? – spytał cicho.

– Kobieta z tyłu – odpowiedziała równie cicho, spoglądając podejrzliwie. – Wysoka, w niebieskim.

Wspomniana kobieta przyciągała uwagę – miała na sobie jaskrawoniebieską bluzkę i czerwoną spódnicę. Była w średnim wieku, szczupła, a jej sięgające do pasa włosy były zaplecione w warkocz. Czekała cierpliwie, podczas gdy ludzie kręcili się po sali.

– Co z nią? – spytał.

– Terrisanka – odparła.

Zawahał się.

– Jesteś pewna?

Vin przytaknęła.

– Te kolory... tyle biżuterii. To na pewno Terrisanka.

– I co z tego?

– Nie znam jej – odparła. – Patrzyła na ciebie.

– Ludzie na mnie patrzą, Vin – wtrącił Elend. – W końcu jestem królem. I czemu miałabyś ją znać?

– Wszyscy Terrisanie przychodzą do mnie tuż po przybyciu do miasta – odpowiedziała. – Zabiłam Imperatora i uważają, że to ja oswobodziłam ich ojczyznę. Ale jej nie rozpoznaję. Nie przyszła mi podziękować.

Elend przewrócił oczami, chwycił Vin za ramiona i odwrócił ją przodem do siebie.

– Vin, moim dżentelmeńskim obowiązkiem jest ci coś powiedzieć.

Skrzywiła się.

– Co takiego?

– Jesteś cudowna.

Vin się zawahała.

– A co to ma z tym wspólnego?

– Absolutnie nic – odparł z uśmiechem. – Po prostu próbuję odwrócić twoją uwagę.

Vin powoli się rozluźniła i uśmiechnęła lekko.

– Nie wiem, czy ktokolwiek ci to powiedział – dodał – ale czasem zachowujesz się jak paranoiczka.

Uniosła brew.

– O, naprawdę?

– Trudno w to uwierzyć, ale tak jest. Uważam to za całkiem urocze, ale naprawdę myślisz, że Terrisanka chciałaby mnie zabić?

– Pewnie nie – przyznała Vin – ale stare nawyki...

Elend się uśmiechnął. Znów spojrzał w stronę Zgromadzenia. Większość członków rozmawiała cicho w grupkach. Nie mieszali się. Arystokraci rozmawiali z arystokratami, kupcy z kupcami, robotnicy skaa z innymi robotnikami. Wydawali się tak podzieleni, tak uparci. Najprostsze propozycje często kończyły się trwającymi wiele godzin kłótniami.

Muszą dać mi więcej czasu, pomyślał. Ale rozumiał problem. Więcej czasu na co? Penrod i Philen celnie zaatakowali jego propozycję.

Prawdę mówiąc, cała ta sytuacja ich przerastała. Nikt nie wiedział, co zrobić z potężniejszą armią, a już szczególnie Elend. Wiedział jedynie, że nie mogą się poddać. Musiał istnieć jakiś sposób walki.

Vin nadal patrzyła w bok, na widzów.

– Wciąż obserwujesz tę Terrisankę?

Pokręciła głową.

– Coś jeszcze... coś dziwnego. Czy to posłańcy Clubsa?

Elend się odwrócił. Rzeczywiście, kilkunastu żołnierzy przepychało się przez tłum, zbliżając się do sceny. Na tyłach sali ludzie zaczęli szeptać, a niektórzy już pospiesznie wychodzili.

Elend poczuł, jak Vin sztywnieje, a jego samego przeszył strach. Za późno. Armia zaatakowała.

Jeden z żołnierzy dotarł do sceny, a wtedy podszedł do niego Elend.

– Co się stało? – spytał. – Straff zaatakował?

Żołnierz zmarszczył czoło.

– Nie, panie.

Elend westchnął.

– To o co chodzi?

– Druga armia, panie. Właśnie pojawiła się pod murami.


Zadziwiające, lecz to pomysłowość Alendiego sprawiła, że się z nim zaprzyjaźniłem. Zatrudniłem go jako swojego asystenta podczas pierwszych miesięcy pobytu w tym wspaniałym mieście.

11

Po raz kolejny w ciągu ostatnich dwóch dni Elend stał na murach Luthadel, obserwując armię, która chciała zdobyć jego królestwo. Zmrużył oczy, osłaniając je przed czerwonymi promieniami popołudniowego słońca, ale nie był Cynookim i nie widział żadnych szczegółów.

– Czy możliwe, żeby przybyli nam na pomoc? – spytał z nadzieją, spoglądając na stojącego obok Clubsa.

Ten tylko się skrzywił.

– Noszą sztandary Cetta. Pamiętasz go? To ten osobnik, który dwa dni temu nasłał na ciebie ośmiu Allomantów-skrytobójców.

Elend zadrżał w jesiennym chłodzie, znów spoglądając na drugą armię. Rozbijała obóz w sporej odległości od wojsk Straffa, w pobliżu Kanału Luth–Davn, biegnącego na zachód od rzeki Channerel. Vin stała u jego boku, lecz Ham zajmował się organizowaniem straży. OreSeur, w ciele psa, stał spokojnie na murze, obok niej.

– Jak mogliśmy ich nie zauważyć? – spytał Elend.

– Przez Straffa – odparł generał. – Ten Cett nadszedł z tej samej strony, a nasi zwiadowcy koncentrowali się na nim. Straff pewnie już od kilku dni wiedział o tej armii, lecz my nie mieliśmy szans jej zobaczyć.

Elend pokiwał głową.

– Straff ustawił warty i obserwuje wrogą armię – zauważyła Vin. – Nie sądzę, by byli przyjaciółmi.

Stała na szczycie krenelażu, niebezpiecznie blisko krawędzi muru.

– Może będą ze sobą walczyć? – powiedział z nadzieją Elend.

Clubs prychnął.

– Wątpię. Ich armie są podobnych rozmiarów, choć Straff może być nieco silniejszy. Wątpię, by Cett zaryzykował atakowanie go.

– To po co tu przybył? – spytał król.

Generał wzruszył ramionami.

– Może miał nadzieję, że przegoni Venture w drodze do Luthadel i jako pierwszy zdobędzie miasto.

Mówił o tym – o zdobyciu miasta – jakby to było oczywiste. Elend czuł ściskanie w żołądku, gdy opierał się o przedpiersie, wyglądając przez otwór strzelniczy. Vin i pozostali byli złodziejami i Allomantami skaa – wyrzutkami, którzy przez większość życia musieli uciekać. Dlatego może przyzwyczaili się do takiego napięcia i strachu, lecz on nie.

Jak mogli żyć z takim brakiem kontroli nad światem, z poczuciem nieuchronności zdarzeń? Elend czuł się bezsilny. Co mógł zrobić? Uciec i zostawić miasto, by samo sobie radziło? Oczywiście to nie było rozwiązanie. Mając jednak naprzeciwko siebie nie jedną, ale dwie armie gotowe zniszczyć jego miasto i odebrać mu tron, Elend z trudem powstrzymywał drżenie rąk zaciśniętych na kamieniu.

Kelsier znalazłby jakieś wyjście, pomyślał.

– Tam! – Głos Vin przerwał jego rozmyślania. – Co to?

Elend się odwrócił. Vin mrużyła oczy, spoglądając w stronę armii Cetta, wykorzystując cynę, by widzieć to, co dla jego zwyczajnych oczu było niewidzialne.

– Ktoś odłączył się od armii – powiedziała. – Jedzie konno.

– Posłaniec? – spytał Clubs.

– Być może – odpowiedziała. – Jedzie całkiem szybko... – Ruszyła biegiem od jednej blanki do drugiej, poruszając się wzdłuż muru. Kandra natychmiast podążył jej śladem.

Elend spojrzał na Clubsa, który wzruszył ramionami, i obaj ruszyli za nią. Dogonili Vin na murze w pobliżu jednej z baszt. Przyglądała się jeźdźcowi – a w każdym Elend razie zakładał, że to robiła. Wciąż nie widział tego, co ona.

Allomancja, pomyślał Elend, kręcąc głową. Dlaczego nie mógł dostać choć jednej mocy – nawet słabszej, jak żelazo czy miedź.

Vin zaklęła pod nosem i wyprostowała się.

– Elendzie, to Breeze!

– Co?! Jesteś pewna?

– Tak! Gonią go. Konni łucznicy.

Clubs gestem wezwał gońca.

– Wyślijcie jeźdźców! Odetnijcie pogoń!

Goniec odbiegł. Vin jednak potrząsnęła głową.

– Nie zdążą – powiedziała. – Łucznicy go dogonią albo zastrzelą. Nawet ja bym tam nie dotarła na czas, biegnąc. Ale może...

Elend zmarszczył czoło.

– Vin, to za daleko na skok, nawet dla ciebie.

Spojrzała na niego, uśmiechnęła się i zeskoczyła z muru.

***

Vin przygotowała czternasty metal, duraluminium. Miała rezerwę, lecz jej nie spaliła. Jeszcze nie. Mam nadzieję, że to zadziała, pomyślała, szukając odpowiedniej kotwicy. Na szczycie baszty znajdował się żelazny bastion – to powinno wystarczyć.

Przyciągnęła się do bastionu, wznosząc się na szczyt wieży. Natychmiast znów skoczyła i Odpychając się do góry i na zewnątrz, wzniosła się łukiem. Zgasiła wszystkie metale poza stalą i cyną z ołowiem.

I wtedy, wciąż Odpychając się od bastionu, spaliła duraluminium.

Uderzyła w nią nagła moc. Była tak potężna, że Vin czuła, że tylko równie wielka moc cyny z ołowiem utrzymała jej ciało w jednym kawałku. Gwałtownie odleciała od twierdzy, pędząc przez niebo niczym rzucona przez olbrzymiego, niewidzialnego boga. Powietrze pędziło tak szybko, że aż ryczało, a nagłe przyspieszenie utrudniało koncentrację.

Zachwiała się, próbując odzyskać kontrolę nad sobą. Na szczęście dobrze wybrała trajektorię – pędziła prosto w stronę Breeze’a i pogoni. Cokolwiek Breeze zrobił, bardzo to kogoś rozwścieczyło, goniły go bowiem dwa tuziny ludzi z łukami gotowymi do strzału.

Vin spadała, jej stal i cyna z ołowiem zostały całkowicie wypalone w rozbłysku duraluminium. Wyjęła zza pasa fiolkę i połknęła jej zawartość. Gdy odrzuciła szkło, poczuła nagłe zawroty głowy. Nie była przyzwyczajona do skakania w ciągu dnia. Dziwnie się czuła, widząc, jak ziemia pędzi w jej stronę, dziwnie się czuła bez mgielnego płaszcza i bez samej mgły...

Pierwszy łucznik z pogoni opuścił łuk, celując w Breeze’a. Nikt nie zauważył Vin, nurkującej niczym drapieżny ptak.

Cóż, może nie do końca nurkującej. Raczej spadającej.

Vin gwałtownie odzyskała poczucie rzeczywistości, spaliła cynę z ołowiem i rzuciła monetę na szybko zbliżającą się ziemię. Odepchnęła monetę, wykorzystując ją, by zwolnić i skierować się nieco w bok. Uderzyła z głośnym hukiem w ziemię między Breeze’em a łucznikami, wzbijając chmurę pyłu.

Łucznik wystrzelił.

Odbijając się od ziemi, Vin natychmiast Odepchnęła się w powietrze, prosto na nadlatującą strzałę. Wtedy ją Odepchnęła. Grot poleciał do tyłu, łamiąc przy okazji drzewce, i wbił się prosto w czoło łucznika.

Mężczyzna spadł z wierzchowca. Vin znów wylądowała na ziemi. Odepchnęła się od podków dwóch najbliższych koni, przez co zwierzęta zaczęły się potykać. Pchnięcie sprawiło, że Vin znów wzniosła się w powietrze, a rżenie mieszało się z odgłosem ciał uderzających o ziemię.

Vin nadal się Odpychała, lecąc kilka stóp nad ziemią, i wkrótce dogoniła Breeze’a. Korpulentny mężczyzna odwrócił się, wstrząśnięty, najwyraźniej oszołomiony widokiem Vin unoszącej się w powietrzu obok jego galopującego konia. Mrugnęła do niego, po czym sięgnęła i Przyciągnęła się do pancerza kolejnego jeźdźca.

Natychmiast szarpnęła się w powietrzu. Jej ciało zaprotestowało przeciwko tej nagłej zmianie kierunku ruchu, ale zignorowała ból. Mężczyzna, do którego się Przyciągała, utrzymał się w siodle – do chwili, gdy Vin wbiła się w niego stopami, spychając go do tyłu.

Wylądowała na czarnej ziemi, jeździec upadł obok. W pewnej odległości przed nią reszta pogoni w końcu ściągnęła wodze, zatrzymując się gwałtownie kilka stóp od niej.

Kelsier pewnie by zaatakował. Było ich dużo, to prawda, ale nosili pancerze, a ich konie zostały podkute. Vin nie była jednak Kelsierem. Powstrzymywała jeźdźców wystarczająco długo, by Breeze uciekł. To wystarczyło.

Vin Odepchnęła się od jednego z żołnierzy, rzucając się do tyłu i pozostawiając jeźdźców, by zebrali swoich rannych. Ci jednak natychmiast wyjęli strzały z kamiennymi grotami i naciągnęli łuki.

Syknęła z frustracji, gdy w nią wycelowali. Dobrze, przyjaciele, pomyślała. Radzę wam mocno się trzymać.

Lekko ich wszystkich Odepchnęła, po czym spaliła duraluminium. Nagłe uderzenie siły było spodziewane – szarpnięcie w piersi, potężny rozbłysk w żołądku, wyjący wicher. Nie przewidziała jednak jego wpływu na kotwice. Uderzenie mocy rozproszyło ludzi i konie, wyrzucając ich w powietrze niczym liście na wietrze.

Będę musiała ostrożnie się tym posługiwać, pomyślała Vin, zaciskając zęby i obracając się w powietrzu. Znów straciła stal i cynę z ołowiem, i musiała połknąć zawartość ostatniej fiolki. Powinna zacząć nosić ich więcej.

Dotknęła ziemi i natychmiast ruszyła biegiem, a cyna z ołowiem uchroniła ją przed potknięciem mimo ogromnej prędkości. Zwolniła nieco, pozwalając, by Breeze ją dogonił, a później przyspieszyła, by dotrzymać kroku jego wierzchowcowi. Biegła niczym zawodowiec, a cyna z ołowiem dodawała jej siły i równowagi, gdy pędziła obok coraz bardziej zmęczonego konia. Zwierzę spoglądało na nią i wydawało się nieco sfrustrowane, widząc człowieka, który potrafi mu dorównać.

Kilka chwil później dotarli do miasta. Breeze ściągnął wodze, czekając na otwarcie Bramy Żelaznej, lecz Vin nie chciała czekać. Rzuciła monetę i Odepchnęła się, pozwalając, by pęd przeniósł ją w stronę murów. Gdy wrota się otworzyły, Odepchnęła się od ich metalowych ćwieków, i to Pchnięcie ją uniosło. Przeskoczyła nad blankami – mijając dwóch zaskoczonych żołnierzy – i spadła na drugą stronę. Wylądowała na dziedzińcu, opierając się dłonią o chłodne kamienie, a w tym czasie Breeze przejechał przez bramę.

Vin wstała. Breeze otarł czoło chusteczką i powoli podjechał do niej. Zapuścił włosy od czasu, kiedy widziała go po raz ostatni, i teraz miał je zaczesane gładko do tyłu. Ich końce dotykały kołnierza. Jeszcze nie siwiały, choć był już po czterdziestce. Nie miał kapelusza – pewnie zgubił go podczas ucieczki – i był odziany w jeden ze swoich bogatych strojów z jedwabną kamizelką. Pokrywała go warstwa czarnego popiołu.

– Ach, Vin, moja droga – powiedział, dysząc niemal równie ciężko, jak jego wierzchowiec. – Muszę przyznać, że pojawiłaś się we właściwej chwili. I to jeszcze w tak ekstrawagancki sposób. Nie cierpię być ratowany, ale jeśli już jest to konieczne, to równie dobrze może wyglądać malowniczo.

Vin uśmiechała się, gdy zsiadał z konia – pokazując przy tym, że nie jest najzręczniejszym z obecnych na placu – a koniuszy przyszli odprowadzić zwierzę. Breeze znów otarł czoło, kiedy Elend, Clubs i OreSeur schodzili z muru na dziedziniec. Jeden z adiutantów musiał w końcu odnaleźć Hama, gdyż ten również zbliżał się pospiesznie.

– Breeze! – powiedział Elend, ściskając rękę niższego mężczyzny.

– Wasza Wysokość – odpowiedział Breeze. – Jak mniemam, pozostajesz w dobrym zdrowiu i nastroju.

– W zdrowiu jak najbardziej – odparł. – Co do nastroju... cóż, moje miasto otacza armia.

– A właściwie dwie – mruknął Clubs, kuśtykając bliżej.

Breeze złożył chusteczkę.

– A oto i drogi mistrz Cladent. Jak zawsze optymista.

Clubs prychnął. OreSeur podszedł do Vin i usiadł obok na tylnych łapach.

– I Hammond – dodał Breeze, spoglądając na Hama, który uśmiechał się szeroko. – Prawie udało mi się zapomnieć, że będziesz tu na mnie czekał.

– Przyznaj się – odparł Ham – cieszysz się, że mnie widzisz.

– Widzę, może i tak. Ale nie słyszę. Całkiem podobał mi się czas spędzony z dala od twojego ciągłego, pseudofilozoficznego bełkotu.

Ham tylko uśmiechnął się szerzej.

– Cieszę się, że cię widzę, Breeze – stwierdził Elend. – Ale mogłeś mieć nieco lepsze wyczucie czasu. Miałem nadzieję, że uda ci się jakoś powstrzymać te armie od marszu na nas.

– Powstrzymać je? – powtórzył Breeze. – A czemu miałbym to zrobić, mój drogi? W końcu właśnie spędziłem trzy miesiące, nakłaniając Cetta, by tu właśnie pomaszerował.

Elend się zawahał, a Vin zmarszczyła czoło, stojąc nieco na uboczu. Breeze wydawał się całkiem zadowolony z siebie – choć trzeba przyznać, że nie był to rzadki widok.

– Czyli... lord Cett jest po naszej stronie? – spytał z nadzieją Elend.

– Oczywiście, że nie – odparł Breeze. – Ma nadzieję splądrować miasto i ukraść nasz rzekomy zapas atium.

– Ty – odezwała się Vin. – To ty rozpuszczałeś plotki o składzie atium Ostatniego Imperatora, prawda?

– Oczywiście – odparł, spoglądając na Spooka, który w końcu dotarł na miejsce.

Elend zmarszczył czoło.

– Ale... po co?

– Wyjrzyj za mury, mój drogi – powiedział Breeze. – Wiedziałem, że twój ojciec w końcu pomaszeruje na Luthadel... nawet moje zdolności perswazji by go od tego nie odwiodły. Dlatego zacząłem rozpuszczać plotki w Zachodnim Dominium, a później zostałem jednym z doradców lorda Cetta.

Clubs chrząknął.

– Dobry plan. Szalony, ale dobry.

– Szalony? – powtórzył Breeze. – Stan mojego umysłu nie ma tu znaczenia, Clubs. Ruch nie był szalony, lecz błyskotliwy.

Elend wydawał się zdezorientowany.

– Nie ujmując niczego twojej błyskotliwości, Breeze, ale... jakim sposobem sprowadzenie wrogiej armii do naszego miasta jest dobrym pomysłem?

– To strategia negocjacyjna, mój drogi – wyjaśnił Breeze, gdy tragarz podał mu laskę pojedynkową, wyjętą z juków. Skorzystał z niej, by wskazać na zachód, w stronę armii Cetta. – Kiedy uczestników jest tylko dwóch, jeden jest zwykle o wiele silniejszy niż drugi. To sprawia, że słabsza strona ma spore problemy... a w tym momencie jesteśmy nią my.

– Owszem – zgodził się Elend – ale przy trzech armiach nadal jesteśmy najsłabsi.

– Ach – powiedział Breeze, unosząc laskę – ale dwie pozostałe strony mają względnie wyrównane siły. Straff jest pewnie silniejszy, lecz armia Cetta jest bardzo liczna. Jeśli jeden z nich zaryzykuje atak na Luthadel, jego armia odniesie spore straty... wystarczająco duże, by nie mógł się obronić przed trzecią armią. Atak odznacza odsłonięcie się.

– A to oznacza pat – stwierdził Clubs.

– Zgadza się – przytaknął Breeze. – Zaufaj mi, mój chłopcze. W tym wypadku dwie duże wrogie armie są o wiele lepsze niż jedna duża wroga armia. W negocjacjach trójstronnych najsłabsza strona ma największą władzę... gdyż to jej wsparcie dla jednej z dwóch pozostałych stron oznacza zwycięstwo.

Elend skrzywił się.

– Breeze, my nie chcemy wspierać żadnego z nich.

– Wiem to – odparł. – Ale nasi przeciwnicy nie. Przyprowadzając drugą armię, dałem nam czas do namysłu. Obaj władcy myśleli, że będą tu pierwsi. Teraz, kiedy przybyli w tym samym czasie, będą musieli się zastanowić. Sądzę, że skończy się na długim oblężeniu. Przynajmniej parę miesięcy.

– To nie daje odpowiedzi na pytanie, jak się ich pozbędziemy – zauważył Elend.

Breeze wzruszył ramionami.

– Ja ich tu ściągnąłem... ty decydujesz, co z nimi zrobić. I wierz mi, nie było łatwo ściągnąć tu Cetta na czas. Miał przybyć pełne pięć dni przed Straffem. Na szczęście, kilka dni temu żołnierzy zaczęła trapić pewna... przypadłość. Najwyraźniej ktoś zatruł główne źródło wody i cały obóz dostał biegunki.

Stojący za Clubsem Spook prychnął.

– Tak – stwierdził Breeze, spoglądając na chłopaka. – Spodziewałem się, że ci się to spodoba. Nadal jesteś niezrozumiałym utrapieniem, chłopcze?

– A no żech jezdem – odparł Spook z uśmiechem, powracając do ulicznego dialektu.

Breeze parsknął.

– I tak przez większość czasu jesteś bardziej zrozumiały niż Hammond – mruknął, odwracając się do Elenda. – To co, nikt nie pośle po powóz, żeby odwiózł mnie do pałacu? Uspokajałem was, niewdzięczników, przez ostatnie pięć minut... wyglądając przy tym na zmęczonego i pożałowania godnego... i nikt się nawet nie raczył nade mną zlitować!

– Musisz tracić wyczucie – powiedziała z uśmiechem Vin.

Breeze był Uspokajaczem – Allomantą, który spalał mosiądz, by łagodzić uczucia innych ludzi. Bardzo uzdolniony Uspokajacz – a Vin nie znała nikogo lepszego od niego – umiał nawet stłumić wszystkie uczucia poza jednym, przez co ludzie czuli się dokładnie tak, jak on chciał.

– Właściwie – stwierdził Elend, odwracając się w stronę muru – miałem nadzieję, że wrócimy na mur i jeszcze przyjrzymy się armiom. Jeśli spędziłeś trochę czasu z żołnierzami lorda Cetta, to pewnie będziesz mógł nam o nich sporo odpowiedzieć.

– Mogę i zrobię to, ale nie mam zamiaru wspinać się po tych schodach. Nie widzicie, jaki jestem zmęczony?

Ham prychnął i poklepał Breeze’a po ramieniu, wzbijając chmurę kurzu.

– Czemu miałbyś być zmęczony? To twój biedny koń biegł, nie ty.

– To było emocjonalnie wyczerpujące, Hammondzie – stwierdził Breeze, stukając swojego rozmówcę laską po głowie. – Mój odjazd okazał się nieco nieprzyjemny.

– A co się właściwie stało? – spytała Vin. – Cett dowiedział się, że jesteś szpiegiem?

Mężczyzna wydawał się zawstydzony.

– Powiedzmy, że się... pokłóciliśmy z lordem Cettem.

– Znalazł cię w łóżku ze swoją córką? – spytał Ham, wywołując śmiech wśród zebranych.

Breeze zdecydowanie nie był typem kobieciarza. Mimo że umiał grać na uczuciach, Vin nigdy nie widziała, by interesowały go romanse. Dockson zauważył kiedyś, ze Breeze jest zbyt skupiony na sobie, by zajmować się takimi rzeczami.

Uspokajacz tylko przewrócił oczami.

– Szczerze mówiąc, Hammondzie, mam wrażenie, że z upływem czasu twoje żarty są coraz gorsze. Może zbyt wiele razy dostałeś w głowę w czasie ćwiczeń?

Ham uśmiechnął się, a Elend posłał po kilka powozów. Gdy na nie czekali, Breeze zaczął opowiadać o swoich podróżach. Vin spojrzała na OreSeura. Nadal nie znalazła dobrej okazji, by powiedzieć reszcie ekipy o zmianie ciała. Może teraz, kiedy Breeze wrócił, Elend spotka się ze swoim wewnętrznym kręgiem. To będzie odpowiedni moment. Nie mogła zbyt wiele o tym mówić, chciała bowiem, by służba wierzyła, że odesłała OreSeura.

Breeze mówił dalej, a Vin spoglądała na niego z uśmiechem. Mężczyzna nie tylko był urodzonym mówcą, ale też miał doskonałe wyczucie Allomancji. Ledwie czuła jego dotyk na swoich emocjach. Kiedyś uważała to za obrzydliwe, ale zrozumiała, że dotykanie ludzkich uczuć było naturalne u Breeze’a. Tak jak piękna kobieta przyciąga uwagę twarzą i figurą, tak Breeze robił to, niemal nieświadomie wykorzystując swoje moce.

Oczywiście, to wcale nie znaczyło, że nie był draniem. Nakłanianie innych do robienia tego, czego sobie życzył, było jednym z jego głównych zajęć. Vin po prostu przestała mieć mu za złe, że wykorzystuje do tego Allomancję.

W końcu ujrzeli powóz i Breeze westchnął z ulgą. Gdy pojazd podjechał, mężczyzna spojrzał na Vin i skinął głową na OreSeura.

– Co to?

– Pies – odparła Vin.

– Jak zawsze bezpośrednia – stwierdził Breeze. – A dlaczego masz teraz psa?

– Dałem go jej – wtrącił Elend. – Chciała mieć psa, to go jej kupiłem.

– I wybrałeś wilczarza?! – spytał rozbawiony Ham.

– Walczyłeś z nią, Ham – zauważył Elend ze śmiechem. – Co byś jej dał? Pudelka?

Mężczyzna zachichotał.

– Nie, pewnie nie. Właściwie pasuje do niej.

– Choć jest prawie jej wzrostu – dodał Clubs, spoglądając na nią zmrużonymi oczami.

Vin oparła dłoń na łbie OreSeura. Clubs miał rację, wybrała dużego psa, nawet jak na wilczarza. W kłębie miał ponad trzy stopy – a z doświadczenia wiedziała, jaki jest ciężki.

– Wyjątkowo dobrze wychowany wilczarz – zauważył Ham, kiwając głową. – Dobry wybór, El.

– Tak czy inaczej – wtrącił Breeze – czy możemy wrócić do pałacu? Armie i wilczarze to ważna sprawa, ale wydaje mi się, że kolacja jest jeszcze ważniejsza.

***

– Dlaczego nie powiedziałaś im o OreSeurze? – spytał Elend, gdy powóz kołysał się w drodze do Twierdzy Venture. Ich trójka zajęła jeden powóz, pozostawiając reszcie drugi pojazd.

Vin wzruszyła ramionami. Kandra siedział naprzeciwko nich i uważnie przysłuchiwał się rozmowie.

– W końcu im powiem – stwierdziła. – Ruchliwy plac nie wydawał się dobrym miejscem na przekazywanie takiej informacji.

Elend się uśmiechnął.

– Zachowywanie tajemnic to przyzwyczajenie, którego trudno się pozbyć, co?

Zarumieniła się.

– Nie trzymam tego w tajemnicy, tylko... – przerwała, spuściła wzrok.

– Nie czuj się z tym źle, Vin – powiedział jej. – Długi czas żyłaś samotnie, nikomu nie mogłaś ufać. Nie oczekujemy, że zmienisz się w ciągu jednej nocy.

– To nie jedna noc, Elendzie – odparła – tylko dwa lata.

Położył dłoń na jej kolanie.

– Idzie ci coraz lepiej. Inni mówią, jak bardzo się zmieniłaś.

Pokiwała głową. Inny mężczyzna bałby się, że będę mieć tajemnice również przed nim. Elend próbuje sprawić, bym nie czuła się taka winna. Nie zasługiwała na tak dobrego mężczyznę.

– Kandro – odezwał się Elend – Vin mówi, że dotrzymujesz jej kroku.

– Tak, Wasza Wysokość – odparł OreSeur. – Te kości, choć obrzydliwe, doskonale radzą sobie z tropieniem i szybkim poruszaniem.

– A jeśli coś jej się stanie? – spytał król. – Udałoby ci się odciągnąć ją w bezpieczne miejsce?

– Niezbyt szybko, Wasza Wysokość. Mogę jednak ruszyć po pomoc. Te kości mają swoje ograniczenia, ale zrobię wszystko, żeby wypełnić Kontrakt.

Elend musiał zauważyć uniesioną brew Vin, gdyż roześmiał się.

– Zrobi to, co mówi, Vin.

– Kontrakt jest wszystkim, panienko – stwierdził OreSeur. – Nie dotyczy jedynie prostej służby. Wymaga gorliwości i oddania. Służąc mu, służymy naszemu ludowi.

Vin wzruszyła ramionami. Zapanowało milczenie. Elend wyjął książkę z kieszeni, Vin oparła się o niego. OreSeur położył się, zapełniając całe siedzenie naprzeciwko nich. W końcu powóz wtoczył się na dziedziniec Venture, a Vin stwierdziła, że nie może się doczekać gorącej kąpieli. Jednakże gdy wysiadali z powozu, do Elenda podbiegł strażnik. Cyna pozwoliła jej usłyszeć, co mówi, choć odezwał się, zanim się zbliżyła.

– Wasza Wysokość – wyszeptał strażnik – czy znalazł was nasz posłaniec?

– Nie – odparł Elend, pochmurniejąc, gdy podeszła do nich Vin.

Żołnierz spojrzał na nią z ukosa, lecz mówił dalej.

Wszyscy żołnierze wiedzieli, że Vin jest osobistą strażniczką Elenda i jego powierniczką. Mimo to mężczyzna wydawał się dziwnie zaniepokojony, kiedy ją zobaczył.

– My... nie chcielibyśmy się wtrącać – powiedział żołnierz. – Dlatego zachowaliśmy ciszę. Zastanawialiśmy się tylko, czy wszystko... jest w porządku. – Spojrzał na Vin.

– O co chodzi? – spytał Elend.

Strażnik odwrócił się do króla.

– W sypialni lady Vin jest trup.

***

„Trup” był, dokładnie rzecz biorąc, szkieletem. Całkowicie oczyszczonym z ciała, bez śladu krwi – czy nawet tkanek – na błyszczącej kości. Sporo ich było jednak połamanych.

– Przepraszam, panienko – odezwał się OreSeur, mówiąc tak cicho, że tylko ona mogła go usłyszeć. – Zakładałem, że się ich pozbędziesz.

Vin pokiwała głową. Szkielet był oczywiście tym, z którego korzystał OreSeur, zanim dała mu ciało zwierzęcia. Kiedy pokojowe zastały otwarte drzwi – co oznaczało, że Vin chce, by posprzątały jej komnaty – weszły do środka. Vin wcisnęła kości do koszyka, decydując, że zajmie się nimi później. Najwyraźniej pokojowe postanowiły sprawdzić, co w nim jest, i były nieco zaskoczone.

– To nic takiego, kapitanie Demoux – powiedział Elend do młodego strażnika.

Kapitan Demoux pełnił funkcję zastępcy dowódcy straży pałacowej. Mimo iż Ham nie lubił mundurów, ten mężczyzna wyraźnie czerpał dumę z idealnego stanu swojego munduru.

– Bardzo dobrze, że tego nie rozgłaszaliście – dodał Elend. – Wiemy o tych kościach. Nie są powodem do zmartwienia.

Demoux pokiwał głową.

– Sądziliśmy, że są tu nie bez powodu. – Mówiąc to, nie patrzył na Vin.

Nie bez powodu, pomyślała Vin. Cudownie. Ciekawe, co jego zdaniem z nimi robiła. Niewielu skaa wiedziało o istnieniu kandra i Demoux z pewnością nie miał pojęcia, co oznaczają takie pozostałości.

– Czy mógłbyś się ich po cichu pozbyć, kapitanie? – poprosił Elend, wskazując na kości.

– Oczywiście, Wasza Wysokość – odparł strażnik.

Pewnie zakłada, że kogoś zjadłam, pomyślała Vin z westchnieniem. Ogryzła jego ciało do kości.

Co wcale nie było tak dalekie od prawdy.

– Wasza Wysokość – odezwał się Demoux – czy mamy się też pozbyć drugiego trupa?

Vin zamarła.

– Drugiego? – spytał powoli Elend.

Strażnik kiwnął głową.

– Kiedy znaleźliśmy ten szkielet, sprowadziliśmy psy, żeby tu powęszyły. Nie znalazły zabójców, ale doprowadziły nas do innego trupa. Takiego jak to... kości, oczyszczone z ciała.

Vin i Elend popatrzyli po sobie.

– Pokaż nam – powiedział Elend.

Demoux pokiwał głową i wyprowadził ich z komnaty, wydając szeptem kilka rozkazów swoim ludziom. Ich czwórka – troje ludzi i kandra – przeszła krótki odcinek korytarzem, w stronę rzadko wykorzystywanych komnat gościnnych. Demoux odesłał żołnierza stojącego przed drzwiami jednej z nich i wprowadził ich do środka.

– Trup nie znajdował się w koszyku, Wasza Wysokość – stwierdził Demoux. – Został wciśnięty w jedną z szaf. Pewnie nigdy byśmy go nie odnaleźli bez psów... bez trudu wyłapały zapach, choć nie mam pojęcia jak. Na kościach nie pozostała ani odrobina mięsa.

I oto był. Kolejny szkielet, podobny do pierwszego, ułożony obok komody. Elend spojrzał na Vin i odwrócił się do Demoux.

– Proszę nam wybaczyć, kapitanie.

Młody strażnik pokiwał głową i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

– I co? – spytał Elend, zwracając się do OreSeura.

– Nie wiem, skąd się to wzięło – odparł kandra.

– Ale to kolejny trup zjedzony przez jednego z was – stwierdziła Vin.

– Bez wątpienia, panienko. Psy go znalazły ze względu na specyficzny zapach, jaki nasze soki trawienne zostawiają na świeżo wydalonych kościach.

Elend i Vin popatrzyli po sobie.

– Jednak – dodał OreSeur – to nie jest tak, jak myślicie. Ten człowiek został prawdopodobnie zabity daleko stąd.

– Co masz na myśli?

– To są porzucone kości, Wasza Wysokość – wyjaśnił OreSeur. – Kości, które kandra pozostawia...

– Po tym, jak znajdzie nowe ciało – dokończyła Vin.

– Tak, panienko.

Vin spojrzała na Elenda, który zmarszczył czoło.

– Jak dawno temu? – spytał. – Może te kości zostawił przed rokiem kandra mojego ojca?

– Może, Wasza Wysokość – odpowiedział z wyraźnym wahaniem OreSeur.

Podszedł bliżej i poniuchał kości. Vin sama podniosła jedną z nich do nosa. Z pomocą cyny bez trudu wyczuła ostrą woń przypominającą żółć.

– Jest bardzo mocny – stwierdziła, spoglądając na OreSeura.

Pokiwał głową.

– Te kości nie leżą tu od dawna, Wasza Wysokość. Najwyżej kilka godzin. Może nawet mniej.

– To oznacza, że gdzieś w pałacu mamy kolejnego kandrę – stwierdził Elend, z taką miną, jakby miał mdłości. – Jeden z moich ludzi został... zjedzony i zastąpiony.

– Tak, Wasza Wysokość – stwierdził OreSeur. – Te kości nie powiedzą nam, kto to mógł być, ponieważ zostały porzucone. Kandra wziął nowe kości, zjadł ciało i nosi ich ubranie.

Elend pokiwał głową. Napotkał spojrzenie Vin i wiedziała, że myśli o tym samym. Istniała możliwość, że zastąpiony został ktoś z zatrudnionych w pałacu, co oznaczało niewielkie naruszenie bezpieczeństwa. Jednakże druga możliwość oznaczała o wiele większe niebezpieczeństwo.

Kandra byli niezrównanymi aktorami – OreSeur udawał lorda Renoux tak doskonale, że nawet ludzie, którzy go znali, zostali oszukani. Taki talent mógł zostać wykorzystany do udawania pokojówki czy służącego. Jeśli jednak wróg chciał przemycić szpiega na zamknięte spotkania Elenda, musiał zastąpić kogoś o wiele ważniejszego.

To musiał być ktoś, kogo nie widzieliśmy przez ostatnie kilka godzin, pomyślała Vin, upuszczając kość. Ona, Elend i OreSeur większość popołudnia i wieczoru – od czasu zakończenia obrad Zgromadzenia – spędzili na murze, ale w mieście i pałacu panował chaos. Posłańcy mieli problemy ze znalezieniem Hama, nie była też pewna, gdzie się podziewał Dockson. Właściwie nie widziała też Clubsa do chwili, gdy dołączył do nich na murach. A Spook dotarł jako ostatni.

Vin spojrzała na stertę kości, czując przytłaczający niepokój. Istniało duże prawdopodobieństwo, że ktoś z ich wewnętrznego kręgu – członek ekipy Kelsiera – został zastąpiony.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...