Wiele wiosen pełnych niepewności i nabożnego wyczekiwania musiało upłynąć, zanim fani przygód dzielnej załogi Enterprise mogli zasnąć w spokoju ze świadomością, że ich ukochanej marce nie grozi zapomnienie w mrocznym zakątku galaktyki, jakim było zakurzone archiwum stacji NBC. Historia rozrywki zna wiele takich przypadków. Najpierw koncepcja, którą z uwielbieniem łyknęli widzowie. Następnie tłuste serialowe lata i ambitne plany rozwoju marki. Potem smutny koniec w postaci wypalenia formuły, niesatysfakcjonujących wyników, rozpaczliwych prób pozostania w ramówce oraz, koniec końców, skasowania produkcji. Jednak przetrwanie danej serii nigdy nie zależało od kaprysów rekinów świata filmowego, lecz od siły jej fanów. "Star Trek" nawet w najsmutniejszych czasach mógł liczyć na społeczność zbudowaną wokół pięknej wizji Gene'a Roddenberry'ego.
I tak, po latach wielkiej smuty, powstał pierwszy pełnometrażowy film opowiadający o przeżyciach dziarskiego kapitana Jamesa Tiberiusa Kira oraz statku Enterprise. Sprawę potraktowano z szacunkiem dla materiału bazowego. Zebrano całą serialową załogę (i to nie tylko aktorów wcielających się w główne postacie, lecz także tych drugo- i trzecioplanowych), zatrudniono profesjonalistę na stanowisko reżysera (laureata, bagatela, czterech oscarowych statuetek – Roberta Wise'a), zadbano o odpowiednią ścieżkę dźwiękową oraz specjalistów od efektów specjalnych. Trudno było prosić o więcej.
Fabuła kręci się wokół nieznanej obcej siły, która zmierza wprost w kierunku Ziemi. Enigmatyczny obiekt nie stroni od agresywnych zachowań, o czym świadczy fakt, że w parę minut oraz bez większych problemów rozwalił kilka doborowych jednostek Imperium Klingońskiego (a to goście, którzy znają się na wojaczce jak nikt w galaktyce). James T. Kirk (obecnie w stopniu admirała), jak to on, przewrotnie wykorzystuje kryzys, aby uciec daleko od ciepłej federalnej posadki i ponownie zająć miejsce tam, gdzie czuje się najlepiej – na fotelu kapitana zmodernizowanego statku U.S.S. Enterprise. Legenda Gwiezdnej Floty w ekspresowym tempie mobilizuje siły i wyrusza w nieznane, aby udaremnić niszczycielskie zapędy obcej potęgi.
Nie oszukujmy się, w nowych filmach gatunku zapowiadałoby to gigantyczną rozpierduchę, doprowadzającą do destrukcji przynajmniej połowy układu planetarnego. Jeżeli jesteście fanami twórczości J.J. Abramsa i po opisie fabuły oczekujecie zapierającej dech w piersiach akcji, która wgniecie was w fotel po same czubki stóp – studzę emocje. "The Motion Picture" to jeden z piękniejszych hołdów dla serialu z połowy lat 60'. Mamy więc zdecydowany nacisk na "science", choć "fiction" tutaj z pewnością nie brakuje. Narracja posuwa się nieśpiesznie, maniera aktorska przywodzi na myśl bardziej deski teatru niż plan filmowy, a skomplikowane potyczki ustępują tutaj miejsca intelektualnym rozważaniom oraz wybitnie pacyfistycznym tonom w zgodzie z zasadą, że "pióro jest zawsze silniejsze od miecza".
"The Motion Picture" to inteligentny, filozoficzny thriller w kosmosie. Twórcy nie pierdzielą się w tańcu i bez ogródek walą do nas z najgrubszej dyskursywnej rury. Nie boją się otwarcie rozważać sensu istnienia każdej myślącej istoty, roli słabości, będącej głównym bodźcem prowadzącym do ewolucji oraz skłaniającej do poszukiwań własnego "Ja", czy kierowania się w życiu bezduszną logiką, która powoli prowadzi do zagubienia, pustki i osamotnienia we współczesnym świecie.
Aktorsko jest również nieźle. William Shatner ponownie znakomicie sprawdza się jako mądry, doświadczony i czasem zbyt pyszałkowaty weteran Gwiezdnej Floty. Doskonałą przeciwwagą dla tego kosmicznego kowboja jest Stephen Collins, który wciela się w skórę ambitnego oraz twardo stąpającego po ziemi Willarda Deckera. Ich pojedynki słowne ogląda się z niekłamaną przyjemnością, natomiast stopniowa przemiana z konkurentów bezmyślnie walczących o posłuch załogi, w ludzi potrafiących znaleźć wspólny język w obliczu zagrożenia i akceptujących swoje przywary, przekonuje. Leonard Nimoy doskonale spisuje się jako chodząca, lecz nie wyprana z emocji, encyklopedia logiki. Trudno przyczepić się też do innych członków załogi Enterprise – po prostu zagrali swoje i zrobili to koncertowo. Czuć, że zmienili się przez te lata, zestarzeli, doszli do nowych wniosków, więc potrzeba czasu, aby na nowo stali się monolitem. To jest realizm pełną gębą i piszę to bez dawki ironii, moi drodzy.
Jeżeli już miałbym gdzieś wbić szpilę, to skierowałbym ją w stronę Persis Khambatty, bo naprawdę trzeba sporego talentu, aby być fatalnym w roli wypranej z emocji skorupy, będącej przekaźnikiem nieznanej siły. Serio, aż zęby bolą, a dama (bo aktorką to jej nie nazwę) dostała tę rola chyba za ładne nogi oraz zgrabną pupcię. Ech... nie ona pierwsza i nie ostatnia.
Prawdziwy cios stanowi jednak montaż, a w ogólnym rozrachunku rozwiązania realizacyjne. Bolączką "The Motion Picture" są nielogiczne oraz anormalne dłużyzny. Robertowi Wise'owi do Stanleya Kubricka niestety bardzo daleko i przynajmniej 40% filmu można byłoby bez zbędnego żalu wyciąć. Jeszcze jestem w stanie zrozumieć niesamowicie rozciągniętą prezentację nowego modelu statku Enterprise, że to niby ukłon w stronę oddanych fanów i symbol wskrzeszenia "Star Treka". Trudno mi jednak zrozumieć rozwleczone do granic możliwości sceny eksploracji V-Gera, które trwają nierzadko ponad pięć minut i jedyne, co wnoszą do filmu, to rozdziawione twarze załogi. Strasznie to bezmyślne oraz pseudofilozoficzne, co jest absolutnym przeciwieństwem ideałów "Star Treka".
Dwie kwestie pozwalają przeżyć te sceny bez potrzeby przedawkowania kofeiny. Po pierwsze – znakomite efekty specjalne, które w większości zestarzały się z klasą i nawet dziś robią wrażenie. Po drugie – wyśmienita muzyka autorstwa Jerry'ego Goldsmitha. Kiedy trzeba, jest podniośle, innym razem czujemy otaczający nas mrok lub duszną, wręcz klaustrofobiczną atmosferę. Oba aspekty filmu zostały nagrodzone nominacjami do Oscarów i po latach Akademia z tego wyboru jak najbardziej się wybroni.
"Star Trek: The Motion Picture" to wciąż świetny film i prawdziwa perełka dla miłośników twardego science-fiction, których nie przeraża "techniczny bełkot" i nie boją się ruszyć głową. Jasne, produkcja ma swoje wady, a pewne pomysły zwyczajnie nie wypaliły, lecz nie przeszkadza to w pozytywnym odbiorze całości. Znakomita fabuła, pełnokrwiści bohaterowie, nutka tajemnicy, świetne efekty specjalne oraz kostiumy, a także doskonała muzyka, która intensyfikuje klimat, będący esencją "Star Treka". Czego chcieć więcej?
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz