Dwaj mężczyźni, którzy wysiedli z zakurzonej i odrapanej półciężarówki typu pick-up i weszli do na wpół zrujnowanej kamienicy na tyłach placu Bankowego, wyglądali dokładnie tak, jak wygląda większość zwykłych pracowników Firmy. To znaczy na kogoś innego niż pracownicy Firmy.
Mieli na sobie sfatygowane robocze kombinezony w różnych odcieniach niebieskiego. Ze skrzyni półciężarówki ściągnęli wypchane na puchato torby, o kroju wojskowych pokrowców od namiotów. Gdyby ich samochód był mniej poobijany, a kombinezony miały jednolity krój, można by podejrzewać w nich monterów jakiegoś serwisu. Bardziej jednak wyglądali na drobnych rzemieślników, pchających z trudem od zlecenia do zlecenia podupadający small business.
Idący przodem, w ciemniejszym kombinezonie, wdusił przycisk domofonu w przegradzającej półpiętro kracie. Nie musiał tego robić po raz drugi. U szczytu schodów dosłownie w kilkanaście sekund pojawił się bysiorowaty blondyn. Zamachał do nich, drugą ręką zwalniając zamek.
Jeden z przybyszów sięgnął po id, ale młody bysior pamiętał ich już z jakiejś innej okazji, więc zawinął potężnym łapskiem co–wy–co–wy i uściskał obydwóm piątki tak serdecznie, jakby wreszcie miał przed sobą długo oczekiwanych druhów. Bysior swą rangą w Firmie niewiele tylko przewyższał kosz na śmieci i w chwili obecnej służył wyłącznie do tego, żeby robić na przychodzących wrażenie (co zresztą przychodziło mu bez trudu), siedzieć na taborecie możliwie blisko drzwi oraz czytać kolorowy tygodnik, poświęcony różnym aspektom sportu, motoryzacji i życia płciowego.
Przybysze, wymieniwszy z nim kilka zdań, wnieśli swoje torby do pomieszczenia kataryniarzy. Przesiadywało tam dwóch innych pracowników Firmy, z których jeden był grubszy, a drugi wyższy.
– Cześć pracy, panowie. Lutek jestem, a to Syguś – oznajmił ten w ciemniejszym kombinezonie. – No, to pokażcie, panowie, co tu dla nas macie.
Mówiąc to, podał im wyciągnięty z kieszeni arkusz firmowego papieru, z tęczowo-metalicznym hologramem w nagłówku. Podczas gdy Grubszy, przedstawiwszy się zdawkowo, porównywał go z zapiskami w swoim notesie.
Wyższy machnął ręką na spiętrzoną pod ścianą stertę urządzeń.
– Jak my byśmy wiedzieli, co tu mamy, to was by tu nie ciągali, nie?
Lutek przyjrzał się aparaturze, ułożył swoją torbę na stole i skinął na Sygusia, by zrobił to samo. Chwilę później nie można już było mieć najmniejszych wątpliwości, kto w tej parze jest szefem, a kto pomocnikiem. Syguś otworzył obie torby i, wydobywając z nich po kolei części, zaczął, obserwowany z uwagą przez Wyższego i Grubszego, montować jakieś dziwne urządzenie. Lutek wziął ze swojej tylko podręczny notatnik – prostokątną, plastikową deseczkę z umocowaną wzdłuż górnej krawędzi klamrą do papieru. Do deseczki przyczepiony miał wydruk z listą sprzętów i ich numerami oraz szczegółowymi zleceniami.
Przechodził od jednej skorupy z twardego, chropawego plastiku do drugiej. Od czasu do czasu brał pisak w zęby i odsuwał skorupy od ściany, jeżeli były do niej przysunięte, albo obracał o dziewięćdziesiąt stopni, jeżeli nie miał swobodnego dostępu. Spoglądał na schowane przy kratowaniach wywietrzników tabliczki znamionowe, porównywał ze swoją listą i coś na niej odhaczał. Obchodząc w ten sposób pomieszczenie, dotarł w pewnym momencie do drzwi i wyszedł do drugiego.
Jego pomocnik w tym czasie kończył składać coś, co wyglądało jak ręczny, elektryczny mrówkojad z pękiem ryjków rozmaitej grubości i kształtu, przekrzywionymi niczym obiektywy mikroskopu, tak iż tylko jeden stanowił dokładne przedłużenie jego korpusu.
– Co to będzie? – odezwał się wreszcie Grubszy. Uznał, że i tak nie zdoła udać braku zainteresowania. Zresztą nie było po co udawać, nie mieli od rana nic do roboty i trochę się nudzili.
– To? – upewnił się niezbyt inteligentnie Syguś, unosząc w ręku elektrycznego mrówkojada. – Odkurzacz.
Konwersację przerwał okrzyk z sąsiedniego pokoju:
– Syguś! Podejdź tu, mam ten złom do zwrotu!
Po chwili obaj wrócili, niosąc skrzynkę komputera i kilka upstrzonych kontrolkami kostek, które rozłożyli obok niego na stole.
Wyższy i Grubszy przyglądali się uważnie. Lutek z Sygusiem najpierw pozdejmowali i poodkładali na bok obudowy, odsłaniając lśniące szeregami kart, złotych igieł, drutów i taśm wnętrzności aparatury. Syguś wcisnął coś u nasady elektrycznego mrówkojada, który rozśpiewał się przenikliwym wizgiem, zbliżył prosty ryjek do obnażonych trzewi komputera i wyssał z niego potężny tuman kurzu. Potem okręcił głowicę, czyniąc przedłużeniem mrówkojada długą, wąską rurkę, u końca spłaszczoną i zagiętą jak łom, i zaczął nią wybierać kurz spod podstaw kart.
– Zmodułowane, co? – rzucił domyślnie Grubszy do Lutka. Ten ostatni grzebał długo w torbie, wreszcie wyciągnął z niej plastikowe pudełko.
– Zmodułowane – potwierdził. Z otwartego pudełka błysnęły dziesiątki czarno-srebrnych kostek, najeżonych złotymi sztyftami. Kostki były spięte w arkusz przezroczystym plastikiem w taki sam sposób, jak puszki piwa w supermarkecie połączone są w paczki po sześć.
Na oko niczym się nie różniły od siebie ani od kostek w czyszczonych właśnie przez Sygusia gniazdach. Jedyną różnicą były nadrukowane czarnymi kropeczkami cyfry i litery przy górnej krawędzi każdej z nich.
– To łatwo je wymieniać, prawda? Przy naprawie? – Grubszy nie zamierzał rezygnować z mile rozpoczętej konwersacji.
– Taa? – Lutek rozwinął wydobyty z pudełka arkusz, przyglądając się uważnie owym ledwie zauważalnym kodom. W końcu znalazł, czego szukał, wybrał jedną z kostek i dwoma palcami wycisnął ją z foliowego arkusza, tak jak wyciska się pigułkę aspiryny. – To czemu się sami za to nie bierzecie? Nieźle płacą.
***
Frodo III miał tego dnia, o ile można wobec niego użyć takiego określenia, pełne ręce roboty. W każdej chwili dziesiątki użytkowników potrzebowały odczytania lub zapisania informacji, menadżerowie łączyli się z systemami eksperckimi, by po zapoznaniu się z uwarunkowaniami swej sytuacji móc podjąć decyzję, komputery sklepowe łączyły się z bankami, by sprawdzać wiarygodność kredytową klientów i pobierać należności z ich kont, terminale kasowe, wczytujące szeregi kresek przechodzących przed ich laserowymi oczami kodów paskowych lub zatopionych w krzemie chipów znamionowych, łączyły się z magazynami, a magazyny z hurtowniami, by płynnie dysponować uzupełnianie towaru, radiowozy z różnych stron kraju łączyły się przez strzeżony tajnym kodem węzeł Sieci ze swoją bazą pamięci, sprawdzając numery samochodów, tablic rejestracyjnych i paszportów, zgłaszały się do Froda iii komputery z przejść granicznych i z biur, z firm konsultingowych i z ministerstw, z tysięcy innych miejsc, a jeszcze każdy ułamek sekundy przerwy pomiędzy tymi zgłoszeniami Frodo III wykorzystywał do popchnięcia taką drogą, jaka akurat się otworzyła, pakietów z krążącą po Sieci pocztą i skompresowanymi programami.
Tak było codziennie. Jednak tego dnia ponad cały ów codzienny ruch zdecydowanie wybijały się komputery agencji informacyjnych, redakcji i prasowo telewizyjnych koncernów. Przeszukiwano bazy danych, wyciągano skróty i podsumowania ostatnich wydarzeń, okoliczności wynegocjowania Gwarancji Społecznych, sięgano po szkicowe dzieje Polski od czasów Kazimierza Wielkiego aż po marzec 1968, przygotowywano syntezy o znanym na całym świecie polskim antysemityzmie, wydobywano z binarnych archiwów i transferowano do odległych krajów fotografie głównych protagonistów i historycznych momentów. Wprawdzie pech sprawił, że tego akurat dnia zdobyła Mount Everest pierwsza w historii ekspedycja złożona wyłącznie z gejów i lesbijek, co w dziennikach zachodnioeuropejskich zepchnęło Polskę na drugą pozycję, niemniej miała ona dziś swoje miejsce w światowych mediach i pani prezydent słusznie mogła ten fakt podkreślić w swoim wieczornym wystąpieniu.
Nad tym wszystkim zaś SysOpi systemów informacyjnych stale domagali się od Froda III przywoływania zarządzającego warszawskim węzłem Sieci i rezerwowali kanały multimedialne, łącza Skorupy oraz bufory pamięci operacyjnej na wieczór, na bezpośrednie transmisje. Już około połowy dnia Frodo III stwierdził – o ile takie określenie ma w ogóle w odniesieniu do niego sens – że tego wieczora jego łącza będą wyjątkowo obciążone i nie obejdzie się bez montowania doraźnych obejść przez podległe mu sieci lokalne i specjalistyczne, a z nich przez węzły innych miast.
Frodo był trzecim już o tej nazwie, potężnym mejnframem, pełniącym rolę warszawskiego węzła Sieci publicznej i łączącym ją z WorldNetem.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz