Na trzeci tom "Kronik Arkadyjskich" nie czekałem z wypiekami na twarzy. Dość powiedzieć, że przekładana data premiery była mi niejako na rękę, zaś po pewnym czasie po prostu przyzwyczaiłem się do myśli, że w międzyczasie przyjdzie przeczytać mi zupełnie inne pozycje. W momencie, gdy w pełni to zrozumiałem, kurier wręczył mi paczuszkę od wydawnictwa Rebis. W moje ręce trafiła kolejna misterna okładka z serii i raz jeszcze postanowiłem zagłębić się w prawie bizantyjskim Cesarstwie Arkadyjskim.
Trzeba mieć na względzie fakt, iż Dominik Sokołowski wcale nie zamierza nam z początku referować poprzednich tomów z nadzieją, że właśnie "Słowo stworzenia" przyciągnie do jego twórczości nowych czytelników. Dostajemy w swoje ręce pełnokrwistą kontynuację, gdzie wątki od samego zarodka mają swoje korzenie w poprzednich tomach. Przez to można z początku odnieść wrażenie, że Sokołowski zarzucił i tak już dość podejrzaną odkrywczość na rzecz rzemieślniczego wykuwania dobrego, lecz nudnego w swym wyglądzie dzieła. Niestety mało odkrywczy wątek walki z Apolyonem został tutaj ograniczony do serii starć bez ideologicznego podłoża. Brakowało mi tej tajemnicy z pierwszego tomu, tęskniłem za specjalnymi misjami i maską grozy noszoną przez samozwańczego "Dziedzica Sotera". Niezniszczalny Terminator może straszyć jedynie młodszych odbiorców, reszta uzna główny wątek za najmniej ciekawy.
Znacznie lepiej prezentuje się pałacowe życie Issakiosa w Chrysopolis oraz zakulisowe działania możnych cesarstwa. Rozbicie pomiędzy dwóch władców doskonale ukazuje losy społeczeństwa, które mimo otaczającego go bogactwa jest w istocie biedne tak duchowo, jak i moralnie. Autor nie jest przy tym masochistą i co rusz daje nam odpocząć podczas misji w terenie, gdzie doskonale radzi sobie nieformalny główny bohater "Słowa stworzenia", czyli dawny centurion Łamignat. Sokołowski nie waha się przed mordowaniem ważniejszych postaci, lecz w przeciwieństwie do takiego Martina, przygotowuje czytelnika na ten krok poprzez swego rodzaju litanię powodów oraz ściśle zaplanowany łańcuch wydarzeń. Wprowadza przy tym kilku nowych, chociaż trudno wśród debiutantów wyłuskać dwie lub trzy mocne osobowości. Trzeba także przygotować się na dość niespodziewaną końcówkę, która zdradza niemal kosmiczne wątki wykraczające poza przedstawione w serii czasy, jednak akurat w tym elemencie odniosłem wrażenie, że Sokołowski nie do końca wiedział, co też chciał nam przekazać. Wszystko to zdawało się mocno chaotyczne, co stanowczo odróżniało się od dobrze przemyślanej reszty książki.
Autor raz jeszcze udowadnia, że jego prywatne zamiłowanie do średniowiecza oraz gier RPG to doskonałe zaplecze do stworzenia świata fantasy z czasów magii i miecza. Wymyślne nazwy stanowisk czy lekko zmodyfikowane dawne miana miast od razu kojarzą nam się ze wschodnią spuścizną imperium Rzymian, krainy na północy to wykapane Niemcy, zaś watahy dzikich wojowników ze wschodu zaludniają Arabowie czy Persowie. Szkoda, że sam świat jest tak mocno wzorowany na średniowiecznej Europie. Z jednej strony doskonale wiemy, czego się spodziewać, lecz z drugiej brak tu pierwiastka tajemnicy. Szybki rzut na mapę utwierdza nas w tym przekonaniu, lecz przy trzecim tomie serii jest to element nie tyle spodziewany, co właściwie naganny.
Pewne zastrzeżenia mam także do wydawcy przy okazji wywołanej już mapy, bowiem ta jest konsekwentnie przedrukowana z tomu na tom. W ten sposób taka Vlora wciąż widnieje jako ruiny, podczas gdy autor opisuje odbudowaną i kwitnącą krainę. Wreszcie klejenie książki psuje wizerunek na środku, czemu próbowano zaradzić w dość nieudolny sposób kopiując feralny fragment po obu stronach. Szkoda także, że nie pokuszono się o dokładniejsze przedstawienie wschodniej części świata, gdzie rozgrywa się lwia część wydarzeń. Poza tym nie ma się do czego przyczepić, bowiem błędów w druku praktycznie nie ma, zaś przyzwoita okładka posiada charakterystyczne dla serii zdobienie, przez co nie odbiega wizualnie od tego, do czego przyzwyczaił nas "Kwiat paproci" oraz "Adamantowy miecz".
Książkę pochłonąłem niczym błyskawica z racji wartkiej akcji oraz dobrze zarysowanego świata. Ten idealny obraz psują nieciekawe postacie drugiego planu oraz kiepskie rozwiązanie wątku kwiatu paproci. Nie przypadło mi także do gustu chaotyczne zakończenie. Mimo drobnych wad, "Słowo stworzenia" to świetny przykład solidnej kontynuacji, która czaruje czytelnika zarówno pełnym przepychu światem Chrysopolis, jak też pozwala nam zasmakować wciąż na poły dzikich obszarów na wschodzie. Autor nie waha się zabijać ważniejszych postaci, więc fani Isaakiosa powinni mieć się na baczności.
Dziękujemy wydawnictwu Rebis za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz