Prolog
1.
Ariański satrapa Ardaszir spoczywał na stosie atłasowych poduszek w swym ogromnym namiocie obwieszonym wzorzystymi kilimami. U jego boków leżały dwie smagłe nałożnice. Zwiewny muślin nie przesłaniał ich krągłych, pełnych piersi, jedynie sutki skryte były pod złocistymi cekinami. Dziewczyny podawały satrapie do ust suszone figi i morele ze srebrnej tacy. Czarnoskóry niewolnik o błyszczącym od oliwy muskularnym torsie, odziany jedynie w przepaskę biodrową z lamparciej skóry, chłodził dostojnika wielkim wachlarzem z liści palmowych. Obok stali czterej eunuchowie ze straży przybocznej satrapy. Nosili lamelkowe zbroje, a dłonie opierali na zakrzywionych rękojeściach bułatów. Za nimi wisiał rząd klatek z papugami, kanarkami i słowikami. Dobiegała stamtąd drażniąca uszy kakofonia ptasich treli.
– Pozwól, że cię zabawię lekturą listu, który otrzymałem niedawno – zwrócił się Ardaszir do swojego gościa, spowitego w jedwabie posła sułtana Ajbeka z Euterpos.
Satrapa pstryknął palcami i u jego boku pojawił się jak duch sługa, który podał mu pismo. Pieczęcie już zerwano, Ardaszir rozwinął więc tylko pergamin i zaczął czytać:
– „Do Ardaszira, syna Kawada, satrapy Carmanii. Wzywam cię do poddania swoich wojsk i złożenia mi hołdu. Miej na względzie, co uczyniłem z innymi królestwami i prowincjami Ariany, które stawiały mi opór. Ich miasta zrównałem z ziemią, pola obsypałem solą, rzeki zatrułem, mężczyzn, kobiety, dzieci i starców zabiłem, szlachetnie urodzone niewiasty oddałem swym najpodlejszym sługom, gdyż nie były godne moich wojowników. Prowadzę zjednoczone plemiona z pustkowi T’cin. Nasze konie są szybkie, nasze miecze ostre, strzały nasze rażą jak błyskawice, serca mamy twarde jak skały, a nasi żołnierze są liczni jak ziarna piasku. Nie oprzesz się mojej sile, a twe modlitwy nie zostaną wysłuchane, gdyż to ja jestem Bogiem wcielonym. Jeśli stawisz opór, zetrę cię z powierzchni ziemi i wybiję twoich ludzi. Nie opłaczą was nawet wdowy i sieroty, bo każę je pozabijać, gdy tylko skończę z wami. Spiesz się z odpowiedzią, nim ognie moich wojsk pojawią się na horyzoncie. W przeciwnym razie ściągniesz na siebie i swój lud straszliwą katastrofę”. Podpisano: „Apolyon”. – Litery imienia dzięki jakiejś magicznej sztuce migotały jak żarzące się węgle. – Zabawne, nieprawdaż?
– Jednak magowie ukorzyli się przed nim i oddali mu koronę szachinszacha – zauważył poseł. Trochę za duży turban osunął mu się prawie na oczy. – Nie lekceważ, panie, jego potęgi.
– Zebrałem dość wojska, żeby zatrzymać na Moście Tytanów każdą armię, która chciałaby przekroczyć Uskok – odparł satrapa, który zgromadził pod swymi sztandarami większość najlepszych wojsk Ariany strzegących jej posiadłości po zachodniej stronie Uskoku. – Mogę wymienić swoich przodków tysiąc lat wstecz, do czasów Kyrosa Wielkiego, i nie ugnę karku przed jakimś przybłędą ze stepów. Wracaj do czcigodnego Ajbeka i przekaż, że będę mu nie tylko sojusznikiem, lecz i bratem. Razem stworzymy władztwo od Morza Syren do Morza Korzennego.
– Jaką, panie, odpowiedź dasz Apolyonowi?
– Niech robi, co chce, po wschodniej stronie Uskoku. Jeśli jednak spróbuje przekroczyć Most Tytanów, każę wrzucić jego głowę do klatki z moimi ptakami. Taką odpowiedź mam dla niego – zakończył Ardaszir i zamaszyście podarł Apolyonowe ultimatum.
Kawałki pergaminu nie zdążyły jeszcze opaść na podłogę, gdy na zewnątrz rozległ się ogłuszający gwizd i zerwał się potężny wiatr, który z siłą huraganu uderzył w namiot. Trzasnęły jedna po drugiej liny odciągowe i po chwili cała konstrukcja z hukiem zwaliła się na ziemię. Rozległy się płaczliwe piski kobiet i przeraźliwy świergot ptaków. Wiatr ucichł równie nagle, jak się pojawił.
Ardaszir rozciął nożem przygniatające go zwały poszycia namiotu i wydostał się na zewnątrz. Spojrzał w stronę swoich wojsk. Wokół przyczółka mostu usypano szańce i wzniesiono na nich barykady, za którymi ukryli się łucznicy, na drodze przeciwnika wykopano także wilcze doły. Na wypadek gdyby wrogowie zdołali sforsować te przeszkody, w drugiej linii stanął liczny oddział jazdy. Jeśli jakimś cudem i ta rubież oporu zostałaby przełamana, to obrońcy mogli się wycofać do potężnego fortu szachującego podejścia do mostu.
Satrapa przeniósł wzrok dalej, na zbudowany ze stopionej masy skalnej Most Tytanów, który zdawał się wyrastać wprost z kośćca ziemi. Zawieszony bez żadnej podpory nad bezdenną przepaścią, łagodnym łukiem spinał przeciwległe krawędzie Uskoku. Długi na jakieś trzy mile i szeroki na sto stóp był tu od niepamiętnych czasów, wzniesiony na długo przedtem, nim nad jego brzegami stanęli przybyli ze wschodu Ariańczycy i ciągnący z przeciwnej strony Arkadyjczycy. Mędrcy powiadali, że jest on wytworem potężnej magii z czasów przedpotopowych, a prosty lud wierzył, że to dzieło legendarnych tytanów – olbrzymów, przed którymi kamienie i skały nie miały tajemnic. Pewne było, że żaden człowiek – architekt, inżynier ani nawet czarownik – nie zdołałby stworzyć dzieła choćby zbliżonego rozmiarami do tej kolosalnej konstrukcji. Most Tytanów stanowił jedno z trzech, obok przeprawy pod Derbentem i przełęczy Zachbaru, przejść przez Uskok. Gigantyczne zapadlisko Uskoku przez wiele wieków stanowiło naturalną granicę dwóch rywalizujących imperiów, o ile jednak dla Arkadyjczyków była to ostateczna rubież ich wpływów, o tyle królestwo Ariany kilkakrotnie w swojej historii poczyniło znaczne zdobycze po jego zachodniej stronie.
Ardaszir spostrzegł zdumiony, że po moście poruszają się figurki jeźdźców. Jak oni dotarli tu tak szybko? I gdzie podziali się moi zwiadowcy? – pomyślał ze złością. W tej chwili mógł tylko biernie obserwować rozpoczynające się starcie.
Jeźdźcy z hordy Apolyona nacierali w luźnym szyku. Jechali galopem, mimo że nic ich nie chroniło przed upadkiem w bezdenną przepaść. Nie nosili żadnych pancerzy ani hełmów, niektórzy tylko okryli głowy filcowymi kołpakami. Uzbrojeni byli w długie włócznie, oszczepy i doskonałe łuki refleksyjne ze sklejanych warstw drewna i ścięgien, usztywniane od brzuśca rogowymi płytkami. Dosiadali rączych, ale raczej drobnych koników.
Przez chwilę Ardaszir obawiał się, że pod jego nieobecność obrońcy mogą stracić głowę, lecz okazało się to bezpodstawne. W odpowiednim momencie wypuścili strzały. Brzęknęły cięciwy łuków i pociski ze świstem pomknęły do celu. Cały pierwszy szereg został naszpikowany strzałami. Jedni zginęli od razu, inni z wrzaskiem spadali z wierzchowcami w otchłań Uskoku. Reszta pędziła jednak nadal z szaleńczą odwagą i pogardą dla śmierci. Konni wojownicy również wypuścili strzały, lecz dobrze ukryci Ariańczycy ponieśli tylko niewielkie straty. Koczownicy uparcie skracali dystans dzielący ich od najbliższej linii obrony, na której wedle wszelkiego prawdopodobieństwa natarcie powinno ostatecznie utknąć.
Ardaszir podszedł do oczekującego na niego rydwanu, żeby udać się na pole bitwy. Już miał nakazać woźnicy, by ruszał, gdy spostrzegł, że ponad głowy walczących wzbiła się jakaś postać z rozłożystymi białymi skrzydłami. Ludzką sylwetkę otaczał blask, jakby nimb świętego. Człowiek ten, jeśli to był człowiek, wylądował przed pierwszym szeregiem wojowników hordy, którzy na jego widok zakrzyknęli radośnie:
– Apolyon! Apolyon! Apolyon!
Łucznicy zaczęli szyć w nieznaną istotę, jednak strzały zdawały się nie czynić jej żadnej krzywdy. Co więcej, czoło nacierającej kolumny spowił tuman migotliwego światła, w którym znikały wystrzeliwane w stronę hordy pociski. Tymczasem nazwany Apolyonem poszybował w stronę ariańskich żołnierzy. Do ich szeregów dotarł jego wysoki, wibrujący śmiech. W następnej chwili z rąk, oczu i ust Apolyona wystrzelił snop białego światła. Ci, którzy znaleźli się w jego zasięgu, stawali w płomieniach i ginęli w męczarniach. Barykady rozpadały się jak domki z kart, a żołnierze, zapomniawszy o broni, rzucali się do bezładnej ucieczki. Nikt już nie myślał, by strzelać do dzikich konnych wojowników, którzy z wyciem i wrzaskiem spadli na karki uciekających, kładąc ich trupem.
Przerażony Ardaszir w lot pojął, że bitwa zmieniła się w rzeź jego oddziałów. Natychmiast przypomniał sobie pogróżki Apolyona. Zrozumiał, że w razie klęski nie może oczekiwać litości.
– Ruszaj! Zabierz nas stąd jak najdalej! – wrzasnął do woźnicy, który otrząsnął się z paraliżującego strachu i zaciął biczem cztery konie zaprzężone do rydwanu.
Bojowy wóz z chrzęstem i klekotem ruszył z miejsca, szybko nabierając prędkości. Woźnica nie oszczędzał zwierząt, jednak Ardaszir, który cały czas oglądał się za siebie, zdawał sobie sprawę, że i tak poruszają się zbyt wolno, bo skrzydlata istota, przechyliwszy szalę zwycięstwa w bitwie, teraz właśnie ich obrała za cel. Satrapa widział, jak Apolyon swobodnym lotem zbliża się do nich z wielką chyżością. W rozpaczy wyszarpnął dziryt z kołczanu umocowanego na burcie rydwanu i rzucił nim w nadlatującego prześladowcę. Apolyon delikatnym skrętem ciała uchylił się przed pociskiem, który i tak nie mógł uczynić mu szkody. Ardaszir cisnął następny dziryt i kolejny, aż opróżnił cały kołczan bez żadnego rezultatu. Dopiero wtedy zrozumiał, że Apolyon bawi się z nim jak kot z myszą.
Apolyon uznał, że dość już tych podchodów, przyspieszył i wzleciał ostro w górę. Nabrawszy wysokości, złożył skrzydła i runąwszy w dół, wylądował pomiędzy zaskoczonymi pasażerami rydwanu.
– Piękny dzień, żeby umrzeć – zakomunikował im z uśmiechem.
Chwycił woźnicę za głowę i wyrzucił wysoko w górę. Mężczyzna przez chwilę płynął w powietrzu jak zeschły liść porwany przez wiatr, aż nagle eksplodował snopem różnobarwnych iskier i zniknął bez śladu. Opanowany zwierzęcym strachem Ardaszir nie stawiał oporu. Zaskomlił jak pies, gdy Apolyon chwycił go za kark…
***
Przez Most Tytanów w tumanach kurzu płynął nie kończący się potok wojsk. Gdzieś przez ten nieprzebrany tłum przeciskali się na wymizerowanych wierzchowcach Ibrahim ibn Husajn i Roger d’Albertville. Byli wyczerpani kilkusetmilowym marszem. Szczególnie nawykły do wygodnego życia, będący już w podeszłym wieku Ibrahim źle znosił długotrwałą podróż. Zwykle spoczywał na leżance albo w hamaku w miłym cieniu palm w ogrodach swojej rezydencji, rozkoszując się szmerem strumyka i pojadając daktyle lub rodzynki. Tymczasem od wielu dni tłukł się w siodle, głównie o pustym żołądku, wdychając wciskający się wszędzie pył oraz mdlący smród końskiego i ludzkiego potu. Młodszy i obeznany z trudami wojaczki Roger, który nim inkwizycja wpadła na jego trop, był rycerzem zakonnym, trzymał się lepiej.
– Nie tak miało być – mruknął Ibrahim do towarzysza, którego twarz była niemal czarna od brudu.
Obaj inaczej wyobrażali sobie nadejście Apolyona. Spodziewali się, że Dziedzic Sotera objawi się z całą swoją mocą i chwałą w Eramshapur, stolicy Ariany, żeby połączyć się z linią proroka Soshiana, a wtedy jego zwolennicy, gdyby zaszła taka konieczność, przeprowadzą z pomocą asasynów coś na kształt religijnego zamachu stanu. Tak się jednak nie stało. Apolyon najechał królestwo Ariany na czele dzikiej hordy koczowników, dla których był wcieleniem jakiegoś pogańskiego bóstwa. Równał z ziemią i mordował ludność miast, które stawiły mu opór, swoim utajonym zwolennikom w Arianie nie przekazując żadnych poleceń.
W tej sytuacji magowie ognia ubiegli asasynów. Pozbawili życia słabego szachinszacha, jego wezyra i najwyższego kapłana oficjalnego kultu, po czym wysłali do Apolyona posłów z zapewnieniami, że uznają jego boskość, oraz propozycją objęcia tronu. Apolyon przyjął ofertę, zażądał posiłków wojskowych i niemal natychmiast, mimo późnej pory roku, ruszył dalej na zachód, w stronę Uskoku. Zwiększył swe siły o pięćdziesiąt tysięcy ludzi, jednak w większości byli to przerażeni wieśniacy, niewyszkoleni i słabo uzbrojeni. Apolyon narzucił swemu wojsku szalone tempo marszu i zupełnie nie dbał o jego zaopatrzenie. Jeźdźcom z dzikich pustkowi pozwalał do woli rabować i gwałcić, lecz pozostała część armii cierpiała niedostatek i głód. Szerzyły się więc dezercje, a wielu żołnierzy zmarło z wyczerpania i chorób.
Co prawda w Arianie istniał system dróg wojskowych i państwowych spichlerzy, a wschodnie imperium w lepszych czasach potrafiło mobilizować jeszcze większe armie, lecz w ostatnim stuleciu kraj ten doświadczył szeregu konfliktów dynastycznych i niepowodzeń wojennych. Władza centralna znacznie przez to osłabła, a państwo powoli przekształcało się w luźną federację poszczególnych satrapii. Poza tym Apolyon, nazbyt się śpiesząc, nie dał szans na poczynienie poważnych przygotowań do dużej kampanii wojennej. Zdawał się jednak tym zupełnie nie przejmować. Nie próbował zjednać sobie miejscowej ludności, nie dbał o pozory, wszystko opierało się na strachu i nagiej sile. Niewiele lepiej traktował swoich autentycznych zwolenników, takich jak Ibrahim i Roger. Oni zaś nie mogli pojąć, jak ten, któremu bezgranicznie zawierzyli i dla którego poświęcili wszystko, aby pomóc mu pojednać i złączyć wyznawców dwóch wielkich religii, może tak postępować. Być może właśnie dlatego wciąż nie śmieli w niego zwątpić. Musieli wierzyć, że kryje się za tym jakiś większy plan, którego oni nie potrafią przeniknąć, a który zostanie im wyjawiony we właściwym czasie.
Gdy wreszcie przedostali się przez most, podjechali do nich, rozganiając tłum nahajkami, dwaj koczownicy.
– Chan-bóg chce was widzieć! Macie jechać z nami! – polecili im bez ogródek i Roger z Ibrahimem bez słowa ruszyli za posłańcami.
Po drodze byli świadkami pośpiesznej selekcji wziętych do niewoli. Ci, którzy uznali boskość Apolyona, byli oszczędzani i wcielani w szeregi jego armii, pozostałych po prostu zrzucano w przepaść, choć dotąd jeńcom zwykle ścinano głowy, z których układano makabryczne piramidy.
Apolyon czekał na nich samotnie na niewielkim wzniesieniu porośniętym suchą trawą i mizernymi krzewami głogu, w pewnym oddaleniu od traktu, po którym maszerowały jego wojska. Wciąż stał w zdobycznym pojeździe. Z zadumą spoglądał na Most Tytanów. W skrytości ducha zastanawiał się, czy potrafiłby stworzyć coś równie imponującego. Nie sprawiało mu trudności niszczenie dzieł rąk ludzkich, jednak tu miał do czynienia z wyzwaniem, któremu mogłaby sprostać tylko boska moc. Nie odważył się go podjąć.
Ibrahim i Roger zbliżyli się do Apolyona i padli przed nim na twarz. Z przerażeniem zauważyli, że do rydwanu przymocowano długą tykę z poprzeczką, na której ukrzyżowano jakiegoś człowieka. Nie to jednak było najgorsze. Skórę na plecach nieszczęśnika rozcięto wzdłuż linii kręgosłupa, oddzielono od ciała i rozciągnięto szeroko na boki, przymocowując jej brzegi do ramion. Na powstałej w ten sposób powierzchni wymalowano krwią symbole boga słońce.
– Poznajcie mojego nowego przyjaciela, szlachetnego Ardaszira, syna Kawada – odezwał się Apolyon tonem uprzejmego gospodarza przedstawiającego sobie nawzajem swych gości. – Pochodzi z wielce szanowanego starożytnego rodu, dlatego powierzyłem mu funkcję swego chorążego i sztandaru zarazem. No, jak ci tam, Ardaszirze?
– Tylko Apolyon moim panem… – udręczonym głosem wymamrotał ukrzyżowany.
– Właściwa odpowiedź. Pozwolę ci żyć jeszcze przez jakiś czas – oświadczył łaskawie Apolyon, chociaż było widać, że coś, co było kiedyś Ardaszirem, pragnie tylko szybkiego końca. – Wiem, że nurtują was rozmaite wątpliwości – zwrócił się do Rogera i Ibrahima, przybierając poważny, zatroskany ton, jakby czytał w ich myślach. – Jeśli spodziewaliście się, że lepszy los świata można wykuć, nie stając do bezwzględnej walki ze starym porządkiem, to jesteście naiwni. A to rodzi pytanie, czy jesteście przydatni dla naszej sprawy. – Jego głos stał się twardy i pojawiły się w nim groźne nuty.
– Efendi, jesteśmy ci wierni… – zdołał wyjąkać Ibrahim, a Roger gorliwie zapewnił:
– Zrobimy wszystko, co rozkażesz.
– Nasz największy wróg, patriarcha i Kościół soteriański, wciąż może nam przeciwstawić ogromne środki i nie zawaha się przed popełnieniem najgorszej podłości, żeby przeszkodzić w realizacji naszego celu. – Apolyon mówił teraz jak nauczyciel tłumaczący mało pojętnemu dziecku podstawowe kwestie. – Niestety częściowo przez waszą nieostrożność patriarcha został przedwcześnie ostrzeżony, że nadchodzę, i zyskał czas na przeciwdziałanie. Oczywiście w ostatecznym rachunku nic mu to nie da, gdyż ja jestem Dziedzicem Sotera i wszystko, co czynię, jest objawieniem woli bożej, a moje słowo jest prawem – oświadczył z mocą. Ci dwaj byli mu jeszcze potrzebni, uznał więc, że nie zaszkodzi wpłynąć na ich morale. – Zdaję sobie sprawę, że będziemy musieli przezimować w tym kraju, zanim uderzę na cesarstwo. Ludzie są wyczerpani i nie wytrzymają dłuższego marszu. Nie byłoby dobrze, gdyby pierwsze śniegi zaskoczyły nas na przełęczach gór Hajmos. Żeby spożytkować ten czas, wyznaczyłem wam nowe zadania. Ibrahimie, udasz się na południe i sprawdzisz, czy można by odtworzyć, przynajmniej częściowo, siatkę theofilicką w Lebancie. Trzeba zorganizować przerzut czarnego lotosu do Chrysopolis. Przy okazji możesz wywiedzieć się jak najwięcej o zamiarach sułtana Ajbeka z Euterpos.
A co do ciebie, Rogerze… – zwrócił się do młodszego z mężczyzn – postanowiłem, że staniesz na czele Legionu Carmańskiego. Szczęśliwie dla nas Ariana, kierowana własnym interesem, wspierała ruch theofilicki w tej części Carmanii, która stanowiła ariańską satrapię, chętnie udzielając schronienia dysydentom z cesarstwa. Bezpieczni od prześladowań inkwizycji tutejsi theofilici pozyskali wielu wyznawców. Jednak mową i obyczajem wciąż im jest bliżej do ich soteriańskich pobratymców mieszkających bardziej na zachód. W najbliższych miesiącach zajmiesz się werbunkiem i organizacją theofilickiego wojska. Na wiosnę, gdy stopnieją śniegi, wniesiemy wojenną pożogę w granice cesarstwa i sięgniemy po zwycięstwo. – Mówiąc to, skierował wzrok na zachód, jakby chciał przeniknąć spojrzeniem do samego Chrysopolis i tam, samą mocą swej woli, zmiażdżyć cesarza i patriarchę. – Tymczasem muszę wydać rozkazy.
Apolyon chwycił lejce i skierował rydwan w stronę fortu, którego załoga nie zdecydowała się jeszcze na kapitulację. Promieniem białego światła obrócił centralną basztę w kupę gruzów, grzebiąc pod jej szczątkami obrońców. W odpowiedzi na murach fortecy zawisła biała flaga. Zadowolony zawrócił w stronę pobojowiska przy moście. Nadjechali stamtąd jego wodzowie. Stanowili malowniczą zbieraninę weteranów wielu bitew rekrutujących się z koczowniczych plemion z pustkowi T’cin. Łączyły ich młodość i bezgraniczne uwielbienie dla swojego króla-boga.
– Kusaj! – zwrócił się do mężczyzny o twarzy pooranej bliznami, najzdolniejszego z nich. – Czeka cię zadanie wielkiej wagi. Weźmiesz pięć tümenów i ruszysz na północ aż do wielkiej wody zwanej przez miejscowych Morzem Syren. Popędzisz stamtąd jej brzegiem na północ i na zachód. Złam wszelki opór, jaki napotkasz. Ja pomaszeruję na zachód i przez górskie przełęcze wtargnę do Cesarstwa Arkadyjskiego. Po trupie cesarstwa i zgliszczach Złotego Miasta dotrę do zachodniego brzegu Morza Syren. Tam z nadejściem wiosny podamy sobie ręce – przedstawił w prostych słowach zarysy swojego planu. Nie trzeba było więcej. Wiedział, że Kusaj skoczy na konia, zbierze ludzi i bez wytchnienia będzie parł do celu, a przy tym sprawnie zorganizuje zaopatrzenie, obierze najlepszą marszrutę i sprawdzi się jako wódz w nieuniknionych starciach.
– Nie zawiodę! – zapewnił żarliwie Kusaj.
– Tylko Apolyon moim panem! – zaskrzeczała gardłowo makabryczna chorągiew.
2.
Łagodna fala delikatnie omywała potężne kamienne filary, na których wspierały się ceglane przęsła mostu Iustinosa, przerzuconego nad wodami wąskiej zatoki, która oddzielała willową dzielnicę Lygos od pozostałej części Chrysopolis. Most zbudowano, żeby łączył, teraz jednak stanowił punkt graniczny pomiędzy główną częścią Chrysopolis zajętą przez Isaakiosa, a Lygos, w którym ufortyfikowali się stronnicy zmarłego cesarza Nikeforosa Skalarosa, obecnie popierający jego brata Konstantinosa, który nie zamierzał uznać prawa do tronu odnalezionego po latach cesarzewicza.
Stratarcha Leontios Glykys, posiwiały mężczyzna o regularnych, szlachetnych rysach twarzy, mimo sześćdziesiątki na karku wciąż energiczny, powoli jednak godzący się już z nadchodzącą starością, stał oparty o balustradę mostu. Zatopiony w myślach nie zwracał uwagi na towarzyszących mu żołnierzy z Tagmy ton Noumeron. Z zamyślenia wyrwał go dopiero chrzęst żelaznej brony między warownymi wieżami na przeciwległym końcu mostu, która właśnie zaczęła się podnosić. Oderwał wzrok od szmaragdowej toni w dole i spojrzał w tamtą stronę. Po bruku, który przez setki lat zniszczyły tysiące ludzkich stóp, końskich kopyt i kół wozów, kroczyło dwóch znanych mu mężczyzn: nieco tylko młodszy od niego Theofilos Papadopulos, demarcha Zielonych, oraz Stavros Dalassenos, którego bazyleus mianował właśnie domestikosem Zachodu, czyli w praktyce wodzem naczelnym armii. O kilka kroków za nimi podążała eskorta cesarskich gwardzistów. Leontios wyszedł im naprzeciw, tak odmierzając krok, żeby do spotkania doszło pośrodku mostu. Obydwie grupy stanęły naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem, rzucając sobie nieufne lub wręcz wrogie spojrzenia. Stali tak przez chwilę bez ruchu, gdyż nikt nie chciał odezwać się pierwszy. Wreszcie przedłużające się milczenie przerwał Theofilos:
– Bądź pozdrowiony, szlachetny Leontiosie! – powiedział, używając neutralnej, grzecznościowej formuły.
– Witajcie! – odrzekł krótko stratarcha.
W odpowiedzi Stavros tylko skinął głową. Był to człowiek jeszcze dość młody i postawny, o wydatnych ustach i mięsistym nosie, okryty paradną zbroją łuskową. Jego brązowe oczy świdrowały stratarchę.
– Przybyliśmy omówić warunki twojej kapitulacji – oznajmił. Na jego przystojnej twarzy odcisnęły już piętno rozpustny tryb życia i skłonność do nadużywania mocnych trunków.
Czyżby chciał mnie sprowokować? – pomyślał Leontios.
– Patowa sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, pozwala mówić co najwyżej o honorowym porozumieniu. – Ważył słowa, postanowiwszy nie reagować na zaczepki.
– Twoja pozycja słabnie z każdym dniem – nie ustępował świeżo upieczony domestikos. – Radzę rozważyć naszą ofertę, gdyż niedługo możemy nie być zainteresowani negocjacjami z tobą. Widzący ze swoją czeredą jest o kilkadziesiąt mil od Chrysopolis – dokończył ze złośliwym uśmiechem.
Widzący! To miano spędzało sen z powiek Leontiosa. W samym Chrysopolis siły popleczników Isaakiosa oraz tych, którzy pozostali wierni Skalarom, były wyrównane i obie strony trzymały się w klinczu. Co prawda oddziały Leontiosa zablokowały wszystkie drogi prowadzące do miasta, lecz młody cesarz bez przeszkód zaopatrywał stolicę drogą wodną, gdyż szlaki morskie kontrolowali jego sojusznicy z Rialto. Jednak nadejście bożego szaleńca na czele pięćdziesięciotysięcznej rzeszy religijnych fanatyków radykalnie zmieniało układ sił. Stratarcha zdawał sobie sprawę, że wzięty w dwa ognie musiałby prędzej czy później ulec. Z wieści, które do niego docierały, wynikało, że na odsiecz z zewnątrz raczej nie może liczyć, a perspektywa wdarcia się tłumów zbuntowanego chłopstwa do arystokratycznego Lygos oraz nieuniknionych rabunków, gwałtów i zniszczenia budziła w starym wodzu grozę i napawała go odrazą.
– Nazwijmy to więc warunkami honorowego poddania – wtrącił tymczasem pojednawczo Theofilos.
Leontios docenił kompromisowe stanowisko demarchy. Zdawał też sobie sprawę, że nie może zerwać rokowań z tak błahej przyczyny jak porywcze słowa jednego z posłów. Ciążyła na nim odpowiedzialność nie tylko za siebie, lecz także za ludzi, którzy obdarzyli go zaufaniem i w nim pokładali swoje nadzieje.
– Co proponujecie? – spytał swobodnie, choć w duchu zrezygnowany.
– Twoi ludzie przysięgną na wierność bazyleusowi Isaakiosowi i nadal będą pełnić służbę. Ty też złożysz tę przysięgę. W zamian zachowasz dotychczasowe stanowisko, a Widzący nie zostanie wpuszczony do miasta – wyliczył prędko demarcha.
– A pozostałe osoby przebywające w Lygos? – Leontios miał na myśli licznych urzędników, dworaków oraz stronników Nikeforosa, którzy schronili się pod jego opiekę w czasie szturmu Isaakiosa na Chrysopolis.
– Oferta obejmuje tylko ciebie i żołnierzy Tagmy ton Noumeron. Pozostali muszą się zdać na łaskę autokratora – oświadczył zimno Theofilos. – Jednak każda sprawa zostanie rozpatrzona indywidualnie – dodał pośpiesznie, żeby złagodzić wymowę poprzedniego zdania.
– Jakie mam gwarancje dotrzymania tych warunków?
– Ty bezczelny psie! Żądasz gwarancji?! – wybuchnął Stavros. – Powinno ci wystarczyć nasze słowo. Słowo tych, którzy realizują wolę najjaśniejszego pana!
– Którego najjaśniejszego pana masz na myśli? – zapytał cicho Leontios, nie tracąc spokoju. Nie zamierzał pozwolić się upokorzyć. – Widzę, że poprzednia lekcja niczego cię nie nauczyła i wciąż nie umiesz utrzymać języka za zębami. – Nawiązał do nieostrożnych słów, które pijany Stavros, należący wtedy do zauszników Nikeforosa, wypowiedział publicznie pod adresem poprzedniego cesarza, co kosztowało go utratę stanowisk i tytułów oraz wygnanie do marchii północnych.
– Tego, któremu, jak mam nadzieję, i ty będziesz niebawem służył – odpowiedział Theofilos zamiast poczerwieniałego z gniewu domestikosa. Bazyleus nakazał im jak najpilniej doprowadzić negocjacje do pomyślnego końca i demarcha nie zamierzał pozwolić, żeby pyszałkowaty Stavros wszystko popsuł. – Otrzymasz przebaczenie i gwarancję osobistej nietykalności na piśmie. Jeśli chodzi o Widzącego, to jego cesarska mość oświadczył, że pragnie go nakłonić do takiego postępowania, które będzie korzystne dla państwa i jego obywateli. Uwierz mi, my także nie chcemy Widzącego w Chrysopolis. Możesz przyjąć takie warunki?
Leontios nie zastanawiał się długo. Jeśli zamierzał dożyć starości i spędzić w spokoju ostatnie lata, nie miał większego wyboru. Nie chciał podzielić losu dowódcy gwardii, Telemachosa, który wzięty do niewoli został oślepiony i zamknięty w klasztorze. Zamknął oczy i przełknął ślinę.
– Zgadzam się – rzekł. Zdawał sobie sprawę, że poświęca część swoich towarzyszy. Żałował tego, lecz uznał, że to konieczne, by ocalić większość. Zresztą nie był to pierwszy raz, kiedy musiał zmienić front. Dwanaście lat wcześniej to jego żołnierze otworzyli bramy przed uzurpatorem Nikeforosem, przypieczętowując upadek matki Isaakiosa, cesarzowej Eirene.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz